"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zły czy źle napisany, czyli o antybohaterach

Przymierzałem się do napisania wpisu o najbardziej pamiętnych antagonistach, lecz w trakcie mentalnego kompilowania listy zawładnął mną inny temat. Punktem wyjściowym jest motyw antybohatera, ale z czasem refleksje rozlały się szerzej i objęły tereny graniczne. Czy antybohaterowie są rzeczywiście anty? Czy czasem bardziej „anty” nie są kiepsko napisane postacie? Gdzie znaleźć prawdziwego antybohatera? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w tym wpisie, a jednocześnie pewnie postawię kilka następnych.

anti00

Na początek formalności. Zgodnie ze Słownikiem języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego antybohater to „osoba, zwykle postać w utworze literackim, mająca cechy będące zaprzeczeniem cech bohatera”. W tekstach krytycznych definicja antybohatera bywa rozszerzana – np. Michał Januszkiewicz (W horyzoncie nowoczesności: antybohater jako pojęcie antropologii literatury, Teksy Drugie nr 3) w określa antybohatera jako „postacią pozostającą w szczególnym konflikcie z przyjętym i potocznie normami i formami życia społecznego, kwestionującą je i uzasadniającą tę swoją postawę w sposób refleksyjny.” Idąc jeszcze dalej, niektórzy koncentrują się na niezdolności do czynu i bierność jako cechach odróżniających od „zwykłego” bohatera.

Z tą ostatnią interpretacją się nie zgadzam – według niej nawet Forresta Gumpa można uznać za antybohatera, a co jest kuriozalne. Według mnie fajtłapa to nie antybohater, a po prostu fajtłapa. Nie każdy protagonista musi wykazywać się heroizmem, męstwem i innymi podobnymi atrybutami – Rincewind czy Yossarian w moich oczach są zdecydowanie nie „anty”. Zgadzam się jednak z dwoma pozostałymi, ale dla mnie ważnym elementem jest jeszcze to, by ten huncwot rzeczony był narratorem lub jedną z postaci, z której perspektywy obserwujemy akcję. Ważne są też pobudki – powinien to być typ lub babeczka o zamiarach złowrogich albo choć egoistycznie bezwzględnych. Wspomnianego przed momentem Rincewinda uznać można za egoistę, ale złych intencji przypisać mu nie sposób.

anti4

W pozostałej części wpisu będę jednak posługiwał się „antybohaterem” w jego ogólnym rozumieniu, bez upierania się przy swoich interpretacjach.

Anty, ale nie anty

Pierwszą refleksją, która naszła na pewno nie tylko mnie, było to, że mało który z antybohaterów jest w pełni „anty”. Większość postaci tego typu albo od początku jest pisana tak, by czytelnik odczuwał do nich choć odrobinę sympatii. Czasem taki łotr (popularne ostatnio słowo) działa egoistycznie, lecz koniec końców z jego działań wynika dobro. Czasem jest to moralnie wątpliwy typek niewychodzący poza szarości, lecz jego urok, zgryźliwość lub sposób bycia łagodzą antypatię lub nawet budzą sympatię. Czasem bywa to Walter White. Ciekawym przypadkiem jest tu Karsa Orlong, jeden z bohaterów Malazańskiej Księgi Poległych – jest on brutalnym, bezkompromisowym wojownikiem o bardzo uproszczonym postrzeganiu świata, a w dodatku jego celem jest anihilacja ludzkości. Mimo to jest jednym z moich ulubieńców. Bardzo rzadko zdarza się bohater, który wywraca czytelnicze oczekiwania do góry nogami i na koniec okazuje się jednak być zwykłą świnią bez sumienia.

Karsa w pełnej kars... krasie

Karsa w pełnej kars… krasie

A w tle złowróżbne echo powtarza słowa „relatywizm moralny”.

Nie anty, ale anty

Znaleźć antybohatera, którego by się rzeczywiście nie lubiło, to nie lada sztuka i w zasadzie nie ma co się dziwić – bardzo trudno napisać powieść z takim właśnie bohaterem, która jednocześnie nie odrzucałaby czytelnika. Często jednak zdarza się tak, że z autorskiego niepowodzenia wyrasta inny typ antybohatera. Chodzi mi o przypadki, gdy nieumyślnie stworzona zostaje postać, która miała porwać tłumy, a jedynie irytuje, męczy lub (co gorsza) nudzi. W takim przypadku mamy do czynienia z antybohaterem nie w sensie „moralnym”, a raczej interpretacyjnym. Za przykład niech posłuży główna bohaterka Zmierzchu, którą tak pięknie sportretowano w The Oatmeal. Należy ona do grupy postaci, które można nazwać „spodniami” – uniwersalnie nijakich, pasujących do każdego. Kolejny przykład pochodzi z terenów literackich jeszcze bardziej mi obcych, ale obcowanie Pawła Opydo z prozą Katarzyny Michalak pokazuje, że świetnie jej wychodzi tworzenie bohaterek irytujących do imentu.

Źródło: theoatmeal.com

Źródło: theoatmeal.com

Swoistą podkategorią, która czasem działa mi na nerwy, są herosi bez inicjatywy. O ile nie przeszkadza mi to, że taki Rincewind czy Yossarian nie wykazują raczej zbytniej chęci do heroicznych działań i ograniczają się głównie do reagowania na przeróżne sytuacje, to dla postaci, która ratuje świat, nie mam tyle wyrozumiałości. Za przykład niech posłuży seria Pozaświatowcy autorstwa Brandona Mulla. Jest to nieco sztampowa, choć osadzona w ciekawym świecie, fantastyka przygodowa dla młodzieży. Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że główny bohater, Jason, ogranicza się w zasadzie do słuchania innych i robienia tego, co mu każą. Dopuszcza się wielkich wyczynów, ale sprawia wrażenie marionetki w szponach fabuły, nie bohatera a pionka.

Prawdziwie anty

Gdzie więc szukać antybohaterów celowo stworzonych tak, by wzbudzali same negatywne odczucia? Okazuje się, że paru autorów pokusiło się o takich właśnie protagonistów. Pierwszy na myśl przychodzi mi Aleks z Nakręcanej pomarańczy Anthony’ego Burgessa. Ten gwałciciel, cham i brutal to z jedna najbardziej odrażających postaci w literaturze. Nawet Beethovena potrafił splugawić. Thomas Covenant, główny bohater Kronik Thomasa Covenanta Stephena Donaldsona, nie do końca pasuje do mych własnych kategorii, gdyż nie ma złych intencji oraz w późniejszych tomach nabiera cech heroicznych. Jednak jego odrażające zachowanie z początku pierwszego tomu oraz początkowa bierność sprawiają, że nie sposób czuć do niego sympatię. W Jadzie Lorda Foula był po prostu odpychającym indywiduum, nawet biorąc pod uwagę powody jego zachowania. Jest jeszcze Patrick Bateman z American Psycho Breta Eastona Ellisa, są fragmenty pisane z perspektywy antagonistów w Kolekcjonerze kości Deavera, a nawet i Diunie, ale to inna (choć ciekawa kategoria).

anti3

Niemal łapie się Gerald Tarrant z Trylogii Zimnego Ognia C.S. Friedman. Ciekawym materiałem do analizy jest też cykl Skoki Donaldsona, w którym to Angus dopuszcza się iście odrażających czynów, ale szybko okazuje się, że wszyscy są do nich zdolni i szybko staczają się na granice człowieczeństwa.


Nie oczekuję, że wszyscy z miejsca zgodzą się z moimi kategoriami i marudzeniami. Powiem więcej – liczę, że ktoś się nie zgodzi. A mówiąc wprost, chcę poznać Wasze przemyślenia na ten temat oraz, oczywiście, przykłady. Ciekaw jestem też, jak przyjęty zostanie wpis dłuższy niż standardowo, ale to już obawa pozatekstowa.

Niemiły niedowiarek

Niemiły niedowiarek

– To co teraz, ha? Byłem ja, to znaczy Alex i trzech moich kumpli, to znaczy Pete, Georgie i Jołop, a Jołop to znaczy po nastojaszczy jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. [Nakręcana pomarańcza, Anthony Burgess]

Poprzedni

It’s dangerous to go alone, czyli Pożeracz na Pyrkonie

Następne

Marvels i cała reszta, czyli Wielka Kolekcja Komiksów Marvela 11-15

17 komentarzy

  1. Lubię antybohaterów – postaci niesztampowe, negatywne, wychodzące poza schemat, te, które są na powieściowym marginesie. Takie są najciekawsze, o ile, rzecz jasna, nie nudzą lub nie irytują. Zdecydowaną kreską oddzieliłabym sprawnie nakreślonego „złoczyńcę”, „anty-herosa” od nijakiej postaci, która nie dość, że niczym się nie wyróżnia, to jeszcze drażni i po chwili wylatuje z pamięci. Aha, a moim ulubionym antybohaterem literackim jest Grenouille z „Pachnidła” Suskinda.

    • pozeracz

      „Pachnidła” nie miałem jeszcze okazji poznać od strony literackiej, widziałem tylko film. Czy powieść jest pisana z perspektywy Grenouille’a?

      A co do powieściowego marginesu – mi się wydaje, że od pewnego czasu Ci outsiderzy są na fali wznoszącej i raczej stanowią część głównego nurtu. Nie przeszkadza mi to w zasadzie, byleby byli dobrze napisani.

      • W „Pachnidle” (o ile pamięć mnie nie zawodzi, bo ostatni raz czytałam tę książkę kilka lat temu) mamy narratora 3-osobowego, wszechwiedzącego 😉 Książkowe „Pachnidło” zdecydowanie, moim zdaniem, wygrywa z filmową adaptacją.
        Tak, proza współczesna pełna jest bohaterów-outsiderów. Widać jakie czasy, tacy bohaterowie literaccy…

        • pozeracz

          Tak to z tymi adaptacjami bywa. Ja mam – na całe szczęście dla mych nerwów – dość swobodne podejście do ekranizacji. Ważne jest dla mnie, by film był dobry, a 100% zgodność z książką nie jest tak ważna.

          Pisarzem nie jestem, ale wydaje mi się, że może być nieco łatwiej opisać takiego outsidera w atrakcyjny sposób i rzucić go na wody dziwny perypetii. A uczynić atrakcyjną postać ze „zwykłego” obywatela to nieco większa sztuka.

      • Boli głowa

        „Pachnidło” ma narratora trzecioosobowego, jednak najważniejsze wydarzenia są opisane z punktu widzenia Jana Baptysty Grenouille’a, który ma tak niesamowity nos, że wąchając szpitalne prześcieradło potrafi odtworzyć w myślach wygląd rzemielśnika, który na nim zmarł na ospę. To dość specyficzna narracja, wynosząca na piedestał zapachy osiemnastowiecznego Paryża.

        • pozeracz

          Zapachy, których sam autor może się tylko domyślać. Ot, siła literatury.

          A poza tym to zawsze mi miło, gdy ktoś starszy wpis komentuje.

  2. Polecam po raz kolejny Czarną Kompanię (bez której ponoć nie byłoby Eriksona, nie wiem, tego ostatniego nie czytałem) – tam są sami antybohaterowie, jedni bardziej do polubienia, inni mniej.

    • pozeracz

      Ech, muszę w końcu sięgnąć po ten cykl. Ale chciałbym po angielsku czytać. Eriksona od początku czytałem po angielsku i gdy tylko natykałem się na tłumaczenia imion postaci, to dostawałem skrętu kiszek.

      A historia początków cyklu malazańskiego jest ciekawa, ale i wcześniej spotykana – wszystko zaczęło się od sesji RPG prowadzonej m.in. przez Eriksona i Iana Camerona Esslemonta, który z czasem zaczął tworzyć cykl towarzyszący. Ale nie wiem, na ile inspirowali się Cookiem.

      • Służę, trzy pierwsze tomy w jednym http://allegro.pl/the-black-company-chronicle-of-the-black-company-i6068657189.html aż sam zastanawiam się, czy sobie nie sprawić. Myślałem już wcześniej, by sprawić sobie takie wydanie zbiorcze, ale mnie z kolei zniechęcało to, że znane mi już imiona z wersji polskiej w nowym wydaniu przetłumaczono inaczej. Zainwestowanie w wersję angielską rozwiązałoby ten problem. Plus samo czytanie na nowo nie byłoby aż tak powtarzalne.

      • Się wtrącę, dopytam i upewnię – czyli Eriksona po angielsku polecasz? Bo ja się bardzo nieszczęśliwe odbiłam od polskich tłumaczeń, gdzieś w połowie 2 książki MKP odłożyłam z myślą nigdy więcej, przy czym po jakimś czasie, gdy trauma minęła stwierdziłam, że niekoniecznie chodziło o Eriksona, być może to tłumaczenie… I jakoś w okolicach listy do przeczytania teraz mi oryginały krążą…

        • pozeracz

          To będzie jedna z tych dziwnych rad, które mogą być niejasne albo zaciemnić obraz sprawy. Z Eriksonem jest ten problem, że rzeczywiście można się odbić – zwłaszcza od pierwszej części. Ale ogólnie ta seria ma dość wysoką „barrier to entry”. Na początku ilość bohaterów, panteonów, ras i tym podobnych może przytłaczać.

          Ile przeczytałaś? Ja uwielbiam tę serię, ale ogólnie mam słabość do takich długich, złożonych sag.

      • Znalazłem wypowiedź Eriksona o Cooku: „Czarną Kompanią Glen Cook w pojedynkę dokonał rewolucji w fantasy. Sprowadził opowieść do poziomu zwykłego człowieka, porzucając zużyte wzorce królów, książąt i złych czarnoksiężników. Było to niczym czytanie na haju powieści o wojnie w Wietnamie”.

  3. To, że książka jest dostępna wiem dobrze, to cena zdawała się bardzo atrakcyjna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén