"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zagubiony w labiryncie bez śmiechu, czyli „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka

Campus novel, zwana po polsku powieścią kampusową lub też uniwersytecką, nie przyjęła się na nadwiślańskim gruncie. Jako jednostronny uczestnik życia akademickiego nie mam wystarczającego wglądu w uniwersyteckie żywoty, by z odpowiednim zapleczem rozważać, dlaczego w Anglii i USA tworzy się takie powieści, a u nas nie. Potencjalnych powodów jest wiele, ale nie ma co się nadmiernie znęcać we wstępie. Choć trzeba przyznać, że każdy student zaobserwował zapewne niejedną sytuację czy też personę zasługującą na książkowe uwiecznienie – część materiału nadawałaby się na komedię, a część na horror. Z pewną ciekawością podchodziłem więc do kampusowego rodzynka, czyli Sto dni bez słońca Wita Szostaka.

sto dni bez słońca

Co ciekawe – nawet polska powieść kampusowa nie dzieje się w Polsce. Tytułowe Sto dni bez słońca to roboczy tytuł memuarów doktora Lesława Srebronia, który przybywa na irlandzkie Finnegany, by na St. Bernard College gościnnie wykładać na temat niedocenianego arcygeniusza polskiej fantastyki, Filipa Włócznika. Wizytujący polonista zaznajamia się z członkami (fellows) akademickiej braci, doświadcza niewątpliwych uroków tweedu oraz rozsmakowuje się w przegrzebkach oraz akademickich eksperymentach o naturze wybitnie cielesnej. Pewne problemy sprawia mu niezaspokojona gospodyni domu, w którym wynajmuje pokój, oraz inercja części akademików, lecz rzutki umysł i żelazna dyscyplina pozwalają mu mierzyć się z tymi przeciwnościami materii. Uwiedziony wyspiarskim duchem humanista przygotowuje nawet wielki umysłowy projekt odnowienia skostniałej europejskiej kultury. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pewien feler: Srebroń to pozbawiony samokrytycyzmu egocentryk o skrzywionym postrzeganiu świata.

Przyznam od razu szczerze, że czytanie Stu dni bez słońca nie było dla mnie łatwym i przyjemnym doświadczeniem, mimo satyrycznego charakteru powieści. Trudy me nie były jednak wywołane jakością prozy Wita Szostaka (a w zasadzie nie tylko nią), a raczej mymi idiosynkrazjami. Pisałem swego czasu na blogu o tym, jak odkryłem, że doświadczane przeze mnie secondhand embarrassment jest fenomenem nazwanym. To współodczuwanie niezręczności w porównaniu z pierwszoosobową narracją sprawiły, że momentami wzdrygałem się emocjonalnie. Prześmiewcza warstwa fabuły była dla mnie wyraźna, ale i tak nie zapobiegła temu, że było mi zwyczajnie żal zagubionego polonisty. W pewnym momencie zacząłem odczuwać, że powieść to swego rodzaju przedłużone znęcanie się nad tym nieporadnym mężczyzną, który musi co chwila tkać kolejne iluzje, by rzeczywistość nie znokautowała go celnym czasem między oczy. Po części to zapewne kwestia rzutowania mej osobowości i lęków, ale i narracji, która daje intymny niemal wgląd w marność Srebronia.

teodor axentowicz anachoreta sto dni bez słońca

Anachoreta, Teodor Axentowicz / 1881

Wspomniałem o warstwie satyrycznej, choć tak w zasadzie powieść Szostaka dużo lepiej sprawdza się jako studium człowieka zagubionego, z trudem dostrzegającego różnice między rzeczywistością a własnymi o niej wyobrażeniami. Interpretacyjne wolty Srebronia obserwuje się bowiem z mieszanką fascynacji, zażenowania i smutku. Znudzenie studentów jego wykładami objawiające się szperaniem w internecie dostrzegane jest jako poszukiwanie dodatkowym materiałów i informacji. Delikatne kpiny współakademików widziane są jako zachęta do działania. Doktor znajduje sposób, by przekuć dowolny dysrespekt, potwarz czy przytyk w jakiś przejaw uznania czy wręcz uwielbienia. Ciekawie obserwuje się też to, jak w swej relacji narrator kreuje siebie i zniekształca rzeczywistość – na samym początku zapewnia o trzymaniu się faktów i chronologii, by zaraz potem przyznać się do ubarwiania i chaosu. Jednocześnie trudno wątpić w zapał i humanistyczne oddanie naukowca, któremu na sercu leży kulturowe dobro Starego Kontynentu. Nie wiem, czy akademickie ścieżki rzeczywiście mogą sprowadzić na takie szczyty auto-iluzji, lecz akurat ten obraz porusza. Jest tak też dzięki temu, że Sto lat bez słońca jest dobrze napisane – narracja pierwszoosobowa łatwą nie jest, a Szostak poprowadził ją na piątkę.

Samą satyrę zaś trudno jednoznacznie ocenić. Świetnie sprawdza się jako dopełnienie portretu Srebronia, lecz przyłożona do światka akademickiego jest zbyt grubo ciosana i daleko posunięta. Rozumiem konieczność posługiwania się pewnymi kliszami, ale czy feministyczna badaczka musi być zaraz nimfomanką, młoda doktor kochanką starszego profesora, a studenci obcować cieleśnie w toaletach? Dobierając takie a nie inne cele prześmiewczego obrazowania, Szostak sprawia, że Sto dni bez słońca nie jest satyrą na świat akademicki jako taki, a na jego groteskowy obraz. Przekształcenie przekształcenia to już jak dla mnie zbyt dalekie odejście od sedna. Gdy jednak pozostawić ten obraz z krzywego zwierciadła w tle, to nie wadzi w lekturze. Możliwe zresztą, że Szostak celowo zhiperbolizował wypaczenia członków (fellows) St. Brendan College, by czytelnik skupił się na osobie Lesława Srebronia i jego wpisaniu ten krajobraz.

wit szostak sto dni bez słońca

Trudno mi jednoznacznie ocenić Sto dni bez słońca. Trudno mi było współprzeżywać nieuświadomione upokorzenia głównego bohatera, ale to akurat należy traktować jako jeden z dowodów na to, że autor stworzył przekonujący obraz naiwnego idealisty przerażająco skutecznego w oszukiwaniu samego siebie. Zaś motywy kampusowe i ich satyryczna przesadność rozpatrywać lepiej jako tło historii Srebronia, gdyż wyciągnięte na wierzch rażą nie tylko prostotą, ale i momentami prostactwem. Mam wrażenie, że jest to powieść, którą większość czytelników pochłonie dość prędko i z uśmiechem, lecz przy odrobinie refleksji ukaże swe drugie dno. Mimo wszystko doceniam ten eksperyment Szostaka z obcą Polsce formą gatunkową i czekam z ciekawością na niedawno zapowiedzianą Zagrodę zębów.

Ten lapidarny wstęp nienachalnie szkicuje sylwetkę młodego i utalentowanego humanisty, obdarzonego żywą inteligencją, taktem i poczuciem estetyki;rozkochanego w tradycji i wierzącego w dawne wartości; skromnego, choć przecież świadomego swej wartości i kiełkującej wielkości. Jeśli czytelnik zaczął wyobrażać sobie taką właśnie postać, to śpieszę zapewnić go, że to wszystko prawda.

Poprzedni

Piękne déjà vu, czyli „Sońka” Ignacego Karpowicza

Następne

Zakochany we frazie, czyli wywiad z Krzysztofem Piskorskim (część 1)

2 komentarze

  1. Swego czasu tytuł bardzo mnie ciekawił i w zasadzie trudno mi wytłumaczyć, dlaczego jeszcze nie nabyłem i nie przeczytałem tej powieści. Może podświadomie czułem, że coś jest z nią nie tak 🙂

    A co do podatności gruntu polskiego na powieść kampusową, to w naszym kraju życie akademickie nie odciska chyba tak wielkiego piętna na młodym człowieku. W USA mamy wszelkiego rodzaju bractwa, których członkowie razem mieszkają i którzy w dorosłym życiu te więzy podtrzymują.

    • pozeracz

      Czytelniczy szósty zmysł, ładne rzeczy.

      Twój komentarz uświadomił mi pewną oczywistą oczywistość – w Polsce nie ma w zasadzie kampusów w rozumieniu anglosaskim. U nas większość uniwersytetów jest zrośniętych w miejską tkanką i porozrzucanych wydziałowo. Tam zaś to niemalże enklawy osobnego życia. W Poznaniu jest Morasko, ale tam przenosi się tylko część edukacyjna, ale studenckie życie i tak tam się nie toczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén