"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

W niszy bez narzekania, czyli wywiad z Wojciechem Sedeńką (część 1)

Mało jest osób, które zrobiły tyle dla polskich czytelników fantastycznych, co mój dzisiejszy interlokutor. Wydobył z zapomnienia polskich klasyków science fiction. Podobnież uczynił z wielkimi niedostępnymi spoza polskich granic. Organizuje w przepięknym miejscu jedyny w swoim rodzaju festiwal. Redaguje, edukuje, wydaje i nieustannie działa w fandomie. Wojciech Sedeńko to po prostu jeden z filarów nadwiślańskiego czytelnictwa fantastycznego. A mi, maleńkiemu, udało się namówić go na rozmowę.

01.Bulyczow

Nie będę niepotrzebnie przedłużał. Zapraszam do lektury wywiadu.

Jakub Nowak: Na początek zapytam o początki. Od pewnego czasu fantastyka, filmowa i książkowa, stała się elementem głównego nurtu. W księgarniach nie brakuje książek, a w kinach regularnie pojawiają się ekranizacje i oryginalne produkcje. Nieźle radzą sobie też konwenty, a Pyrkon stał się całkiem sporą imprezą, nie tylko w kręgach fantastycznych. Jest więc wiele miejsc, w których można się z tą twórczością spotkać. Ciekawi mnie jak to było 30-40 lat temu – jakie wtedy drogi prowadziły do fantastyki?

Wojciech Sedeńko: Pytanie rzeka. Miejsca nie starczy. Od razu pozwolę się nie zgodzić z rzuconą tezą. Fantastyka nigdy nie stała się częścią głównego nurtu. Stała się tylko częścią zjawiska zwanego pop kulturą, do którego wrzucono – poza fantastyką – komiks, gry i inne niszowe rzeczy. Jako że zjawisko jest szersze, więc dochowało się większej uwagi krytyki, ale własnej – wciąż nie głównonurtowej. W jej obrębie dyskutuje się o popkulturze, ale tzw. wysoka kultura patrzy na ten bałagan i miszmasz w pogardą taką jak kiedyś. Nie czyta, nie ogląda, nie interesuje się. Małe getto zamieniono na duże i w różny sposób próbuje się je promować. Getto pozostaje gettem. Jest w nim więcej drzwi, ale głównie się do niego wchodzi. A niewielu udaje się wydostać. Aby to zrobić, trzeba powoli  zmienić uprawiany gatunek. Czynią to Orbitowski, Twardoch, Szostak, Paliński, Dukaj oczywiście.

Książek jest więcej, ale – paradoksalnie – nie ma co czytać. Konwenty wielkie, takie targowiska – stają się właśnie popkulturowe. I przez większość uczestników nie są już z fantastyką kojarzone. Więc jak ktoś mówi, że to jest promocja fantastyki to wzruszam ramionami. Ale coś się dzieje. W którą stronę to zmierza, nie wiem i nawet się nie zastanawiam.

Trudno porównywać to do lat 70., 80. Żyliśmy w czasach ogólnego niedostatku i braku wszystkiego. Od srajtaśmy, pasty do zębów i podpasek do literatury. Panował kult książki, do fantastyki garnęli się młodzi naukowcy, na konwentach dyskutowało się zażarcie o nauce, socjologii. Jak człowiek przeczytał Lema i dysponował wyobraźnią, wiedzą, to przepadał z kretesem. Stawał się fantastą.

Nie wiem, jak teraz ludzie wchodzą do fantastyki. W tym strumieniu może tylko jedna strużka biegnie korytkiem pod nazwą literatura. Reszta wpływa grami, cosplayami, rpg i larpami, chęcią utożsamiania się z grupą. Bardzo mało jest kolekcjonerów książek. Wiem, że trzeba być milionerem, by kupować wszystko i mieć na to stodołę z półkami. Ta grupa kolekcjonerska bardzo się skurczyła. Kiedy zakładałem księgarnię w 1991 roku, KAŻDA nowość z science fiction, obojętnie jakiego autora była zamawiana przeze mnie w ciemno w liczbie 120 egzemplarzy. Bo tylu miałem kolekcjonerów. Do tego dochodziło ileś zamówień dodatkowych. W sumie pierwsze zamówienie to było 300 sztuk każdego tytułu.

Dzisiaj takich kolekcjonerów już nie mam – wszyscy oni nadal kupują u mnie w księgarni, ale kupują wybiórczo. Więcej – są w bazie tytuły z fantastyki, które nie znajdują ŻADNEGO nabywcy. Kiedyś było to nie do pomyślenia.

Wnioski nasuwają się same.

JN: Wydaje mi się, że zgadzamy się co do sedna, ale rozmijamy się semantycznie. Dla mnie popkultura to właśnie główny nurt. Ale jeśli spojrzeć na krytyków, to rzeczywiście chyba niewiele się zmieniło. Fantastyka weszła w zasięg masowego odbiorcy, ale jest to fantastyka, która nie reprezentuje sobą zbyt wiele poza rozrywką. Na listach najbardziej kasowych filmów wszechczasów fantastyka wręcz dominuje, ale z drugiej strony z trudem dziś szukać drugiej „Odysei kosmicznej” albo „Łowcy androidów”. A jeśli chodzi o książki (choć ta obserwacja dotyczy wielu dziedzin życia), mam wrażenie, że zdecydowanie za szybko przeskoczyliśmy w Polsce z czasów niedosytu do czasów przesytu.

2011_martin

Nasuwa się jednak pytanie: czy dla ambitnych czytających jest nadzieja? Postępującego konsumpcjonizmu nie da się powstrzymać, ale czy czytelnicy mogą sobie wywalczyć niszę, czy może są skazani na powolne wymieranie?

WS: To będzie nisza jak u Bradbury’ego. W telewizorni role playing games, w gazetach komiks – tu Ray nie przewidział eksplozji cyfrowej, ale nie o to mu chodziło – a czytelnicy spotykać się będą w podziemiach jakichś ruder. Z wizji RB nie spełni się pewnie tylko to, że czytacze będą ścigani, więzieni, a książki palone. Ale i tego nie wykluczam, np. po zaprowadzeniu szariatu jedyną legalną lekturą będą sury Koranu, a  książki będą po nocach ręcznie przepisywane.

Popkultura nie jest głównym nurtem. Jest tylko tą częścią kultury, która trafia pod strzechy. Co śmieszne, i w niej powstają podziały na „lepsze”, ambitniejsze rzeczy i na sieczkę. Ten pantofelkowy podział, niestety w dół drabiny jakości jest fascynujący. Ale prowadzi na manowce.

Fantastyka zawsze była masowa. Startowała z nakładów pulpowych nieosiągalnych dla mainstreamu. Założenie krytyki, że to co masowe jest słabe, nie jest dobrym i profesjonalnym poglądem, ale i zawiera wiele prawdy. Krytykowi „poważnemu” nie chce się zagłębiać między wieprze, by szukać pereł. Dlatego fantastyka i popkultura wykształciły swoją własną krytykę, która głośno narzeka.

Nie bójmy się tego powiedzieć – wśród dzieł popkulturowych z dużym trudem znajdzie się pięć procent rzeczy wartościowych. Więc ci ambitni czytający z zadanego pytania, będą w końcu musieli odejść od czytania fantastyki i zmierzać ku mainstreamowi. Nie ukrywajmy, to dobra droga. Czytam dużo, by nie powiedzieć, bardzo dużo, ale fantastyki coraz mniej, bo nie znajduję już na tym polu dawnych fascynacji. Klasykę czytam, bo jest zabawna i umiem ją odpowiednio w kontekście literackim umieścić.

Fantastyka w kinie dominuje? Nieprawda – jest tylko bardziej kasowa. Ze względu na efekty i spektakularne wizje. To współczesne trzygodzinne teledyski, nie filmy z mądrze i logicznie poprowadzoną akcją. Na głośnych i hałaśliwych ekranizacjach Marvela najzwyczajniej zasypiam. Przestałem już to oglądać. W muzyce najbardziej kasowe jest disco polo. W sporcie rządzi nudna piłka nożna (znam się na niej, grałem nawet w okręgówce – to chyba dzisiejsza IV Liga), a nie tenis, golf, czy z zespołowych gier siatkówka. Żyję w niszy. Ale nie narzekam. Tak po prostu jest. Mnie tu dobrze.

JN: Zapytałbym o to, którego szariatu i przez kogo, ale wolę rozmawiać o książkach, a nie o księdze. Podobnie z piłką nożną, która jest dla mnie sztandarowym przykładem tego, jak szkodliwy jest gargantuiczny nadmiar pieniędzy.

Aldiss2

Wrócę jednak do kwestii głównego nurtu, gdyż ta sprawa mnie… nurtuje. A dokładniej niezgodność spojrzeń na nią. Czym dla Pana jest główny nurt? Ja kojarzę tę kategorię z ogólno-kulturową popularnością, dostępnością i przewagą.

WS: Główny nurt, z angielska mainstream, to pojęcie z ekonomii. Parę osób przepchało je do literatury i kultury, ale nie oznacza tego samego co w ekonomii. Czyli jest to określenie dość nieszczęśliwie dobrane. W ekonomii oznacza główny nurt coś, z czym zgadza się w danej dziedzinie większość badaczy. W literaturze to, co lubi większość to akurat popkultura :D, a to co lubi mniejszość, to… haha… główny nurt. Nie ma definicji. Krytyka dzieli sztukę na niższą i wyższą. Ta wyższa to pewnie główny nurt.

Jak to rozdzielić? Można tak, że to, co nie należy do jakiegoś podgatunku, getta – vide fantastyka, kryminał, thriller, powieść marynistyczna, podróżnicza, dziecięca, historyczna id. – już nie jest głównym nurtem. Rozdzielnik rozrywkowy też jest nic nie wart.

Ja wolę dzielić literaturę na dobrą i złą.

JN: Też preferuję ten podział. Nie przepadam za to za podziałem na kulturę niższą i wyższą. Widzę w nim zasadność, ale i tak nie przepadam. Widzę też, skąd się wzięło rozminięcie w kwestii mainstreamu. Język to wspaniale zróżnicowane narzędzie, ale czasem rodzi nieporozumienia.

Mam jeszcze pytanie względem fantastyki lat ostatnich. Czy na przestrzeni lat zaburzony został stosunek dzieł marnych do tych wysokich lotów czy może trzyma się na podobnym poziomie? Czy może jest tak, że przez dużą liczbę wydawanych książek trudniej te ciekawe dzieła wyławiać? Żeby wszystko pokomplikować można rozbić zapytanie na rynek polski i (w uproszczeniu) anglosaski.

WS: To w tej chwili jedno i to samo. To co wydają za oceanem, dość szybko trafia do nas. Agencje wydawnicze, trzymające stajnie „chodliwych” autorów dbają o to, by książki miały premiery równocześnie w różnych krajach. Książkę dopadła globalizacja i wszelkie wady systemu. Liczy się kasa. Zawsze się liczyła, ale wydawnictwa i agencje autorskie zmieniły się w małe korporacje ponadnarodowe. Kiedyś byli w niej ważni autorzy, redaktorzy. Dzisiaj najważniejsi są menadżerowie, bo oni są odpowiedzialni za sukces komercyjny. Oni sprzedają produkt i – tak myślę – jest im obojętne czy to jest książka, cebula czy kondom. Albo kałach. Mają sprzedać, z tego są rozliczani. Oni decydują, redaktorzy są od poprawiania książek. Dlatego na Zachodzie, ale i u nas, coraz trudniej przebić się z książką dobrą, ambitną, bo to duże prawdopodobieństwo wtopy finansowej.

Celuje się w grupy czytelnicze – stąd kategoria young adults – nazwijmy ją: dla młodzieży, choć obejmuje też studentów. Stąd literatura dla kobiet.

Stąd też pojawił się iście diabelski pomysł wydawania za pieniądze autora. Zero ryzyka, gość płaci za wydanie swoich wypocin. Jak na Amazonie się sprzeda, to ewentualnie kontrakt podpisuje wydawca. Aż się boję myśleć, jaki będzie następny krok.

W Polsce wciąż mamy na rynku dużo małych wydawnictw. Było ich parę tysięcy, teraz liczba mocno została okrojona. Ich bolączką jest niemoc dystrybucyjna. Nie są w stanie dogadać się z Empikiem, jak wejdą tam przez hurtownie, zostają wyciśnięci jak cytryna z wszelkich soków, bez zagwarantowania sukcesu. Dlatego – i myślę, że to już połowa wydawanych tytułów – tych książek nie ma w księgarniach stacjonarnych (te padają w szybkim tempie lub zmieniają się w papiernie lub puby – ich kłopoty biorą się stąd, że mają dobre lokalizacje, więc czynsze rosną), nie ma ich w sieciówkach, od których wydostanie pieniędzy za sprzedaż jest wielkim problemem (a chodzą słuchy, że zaraz padnie Matras) – pozostaje Internet.

Internet nie byłby zły, czyta inteligencja, nie oszukujmy się, a ta ma dostęp do sieci, czy to przez komputery czy urządzenia mobilne. Problemem w Internecie są przedsprzedaże za obniżoną wartość. Jak ktoś sprzedaje przed premierą swój produkt z rabatem 30% to jest… nazwijmy po imieniu, głupcem. Psuje rynek. A później płacze, że sprzedaż leci w dół. Ale sam do tego doprowadził. Ja takiego wydawcę ignoruję. Nie mogę z nim konkurować ceną, no bo jak, więc nie biorę jego produktu. Niech sam sobie sprzedaje. Kilku już się zdziwiło, pytając mnie – jak się sprzedaje ich produkt, a ja odpowiedziałem że go nie sprzedaję.

13.2004 Z Siergiejem Łukianienko w Charkowie

Nie ma też informacji. Kiedyś w fantastyce mieliśmy pewien ulubiony miesięcznik, który dostrzegał całą fantastykę na rynku, był przewodnikiem po niej. Teraz dostrzega tylko wydawców, którzy się reklamują, dają książki na nagrody itd. Stąd poważanie dla pisma spadło. Tam nie znajdę wszystkich informacji.

Wracając do pytania. Słabo widzę podaż dobrej fantastyki do złej. Jest kiepsko. Pisane są dobre książki, ale nie są wydawane. W związku z tym mogą przestać być pisane, takie ryzyko istnieje. Przeważa konfekcja. Czasem da się coś wyłowić do czytania, ale bardzo rzadko. W fandomie jakoś się o tych dobrych rzeczach informujemy, zwykle nic nam nie umyka, ale coraz trudniej śledzić nowości.

Bardzo proszę nie posądzać mnie o czarnowidztwo. Ja miałem po prostu kiedyś pomysł na książkę o upadku kultury, i on się teraz realizuje. Rzeczywistość przegoniła fantastykę w wielu punktach. Dzisiaj autorzy uciekają w bajkową fantasy, albo space opery tak odległe od naszych czasów, że mają nadzieję, że nikt ich tam nie dogoni.

JN: Czarnowidztwo ciężko odróżnić od realistycznego spojrzenia – dopiero czas ukazuje, która interpretacja była prawidłowa. W pewnym momencie podobna sytuacja zaistniała na rynku gier komputerowych – przewaga „wielkich” i ich korporacyjnych zarządców była bardzo widoczna. Jednak na tym rynku skutek wydaje się przynosić ofensywa twórców niezależnych – często uznanych i zasłużonych, którym udało się wyrwać na wolność. Są to dwa bardzo różne rynki o tylko częściowo zazębiających się odbiorcach, a w dodatku gry w dużo większym stopniu odeszły od nośników fizycznych, natomiast na rynku książki aktualnie zapanowała stabilizacja ze wskazaniem na książki fizyczne.


Chcecie więcej? Jeśli tak, to świetnie: część druga zjawi się na blogu już w czwartek.

– Nigdy nie sądziłem, że Bóg ma poczucie humoru – wtrącił ojciec Stone.
– Stwórca dziobaka, wielbłąda, strusia i człowieka? Daj spokój! – Ojciec Peregrine wybuchnął śmiechem.

[Ray Bradbury, Człowiek ilustrowany]

Poprzedni

Między szczytami, czyli przedurlopowy przegląd książek o górach

Następne

Trzeba robić swoje, czyli wywiad z Wojciechem Sedeńką (część 2)

6 komentarzy

  1. M.S

    Dobra robota z tym wywiadem!

    A mówiąc o czasopismach fantastycznych, od razu przypomniało mi się, że już dawno nie widzieliśmy „Czasu fantastyki”. Wielka szkoda 🙁

  2. „Kiedyś byli w niej ważni autorzy, redaktorzy. Dzisiaj najważniejsi są menadżerowie, bo oni są odpowiedzialni za sukces komercyjny. Oni sprzedają produkt i – tak myślę – jest im obojętne czy to jest książka, cebula czy kondom.”

    Ha, pragnąłbym coś napisać, podzielić się swoją ekscytacją po przeczytaniu tego wywiadu, pogratulować Ci świetnej rozmowy, ale po takiej lekturze mogę sobie tylko westchnąć z zadowoleniem, że są jeszcze ludzie, którzy zajmują się książką i myślą w taki właśnie sposób, a nie inny.

    • pozeracz

      Na całe szczęście trochę takich osób jest – poukrywane w wydawnictwach i przy biurkach robią świetną robotę. Niektóre nawet chowają się po blogach. Plusem kiepskiego stanu rynku wydawniczego w ogóle jest to, że przyciąga on „zawodowo” osoby, które w wyborze pracy kierują się pasją, a nie portfelem.

      Tak w zasadzie, to chciałbym jeszcze kilka takich osób namówić na rozmowę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén