Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, dziś nadszedł dla Was czas próby. Wiekopomna ta chwila rozstrzygnie o przyszłości tego bloga. Macie tę Moc. Czujecie ciężar tej odpowiedzialności? Świetnie. Pora sprowadzić Was na blogową ziemię – dzisiejszy wpis będzie formą badania gruntu. Wpisy ciekawostkowo-naukowe się spodobały i będzie ich więcej, a dziś pora na krytyczno-literackie. Tematem startowym będzie (nie)rozdzielność dzieła i autora.
Teraz zaś obawiam się, że mogłem za bardzo podnieść Wasze oczekiwania. Zaznaczam też od razu, że nie mam ambicji tworzenia rozpraw akademickich, a raczej chce się podzielić swymi refkleksjami i pewnymi wiadomościami z zakresu teorii literatury. Większość tematów, które można w takich wpisach poruszyć to tematy-rzeki. Nie chcę rzek tych przelać na strony bloga, a raczej wskazać ich istnienie i – mam nadzieję – podyskutować o nich z Wami.
Przechodząc w końcu do tematu właściwego, wątek relacji autor-dzieło wraca często – czasem we wpisach (centralnie lub pobocznie), czasem w komentarzach. Widać jednak, że jest to temat nośny i dotykający nie tylko czytelników z zapleczem teoretyczno-krytycznym. Temat ten przejawia się na dwa różne sposoby: doszukiwanie się autora w dziele i wpływ osoby autora na ocenę dzieła. Przyznam od razu, że w pewnej mierze komentarz autorki bloga Mozaika Literacka dotyczący E. L. James. Brzmiał on tak: „To już jest dość dobrym powodem, aby jej trochę darować tej ludzkiej pogardy :)” Jest to przypadek skrajny, ale ukazuje, że czasem autor jest utożsamiany z dziełem. Przyznam od razu szczerze, że dla mnie to zachowanie (pogardzanie autorką znaczy się) prostackie – krytykować można dzieło, owszem, nawet i z wielką surowością, ale czego tu winna sama autorka?
Niby można wywodzić argumenty na temat tego, że popularność wytworów James jest dowodem na schamienie ogólne i upadek obyczajów, ale znów wraca pytanie – czego tu ona winna? Nie znam żadnych cech osobowych autorki, zresztą niespecjalnie mnie one interesują, więc pogarda jest mi bardzo daleka. Autor jako twórca dzieła może być postrzegany z perspektywy społecznej, psychologicznej i biograficznej. Doszukiwanie się wątków autobiograficznych to chyba najczęstsza zabawa z tego podwórka. Według mnie jest to czynność skazana na porażkę podwójnie – fikcja literacka ma to do siebie, że jest fikcją – wszelkie wątki postrzegane jako autobiograficzne mogą więc być albo przypadkowe, albo mogą stanowić element kreacji autora. Niejeden autor raczył sobie dworować w taki sposób z czytelników lub też upiększać swój życiorys. Licencia poetica.
Nawet jeśli mamy 100% pewność, że dany wątek rzeczywiście wyciągnięty jest z życiorysu autora, to rodzi się we mnie pytanie: i co z tego? Rozumiem, że może to być coś, co zainteresuje czytelników mocno zainteresowanych samą osobą autora, ale poza tym nie widzę większego sensu w takich rozważaniach. Możliwe, że wynika to z tego, że mnie biografie autorów albo nie interesują wcale, albo też oddzielam je grubą kreską od samych dzieł. Tu zahaczamy o wpływ osoby autora na odbiór dzieła – tu grunt jest bardziej śliski. Co zrobić w sytuacji, gdy autor jest nam zupełnie obcy światopoglądowo lub też dopuścił się czynów dla nas niedopuszczalnych, lecz tworzy dzieła wybitne? Czy przeczytanie jego książki będzie stanowiło sprzeniewierzenie się swoim zasadom? Tu każdy musi sobie odpowiedzieć. Ja nie przestałem czytać dzieł Orsona Scotta Carda, choć jego poglądy mnie mierżą. Chyba po prostu bardziej interesuje mnie sama literatura, a poglądy Carda są niejako poza nią.
I tu schodzimy z rozważań personalnych, a wchodzimy na grunt teoretyczny. Pożeracz skłania się w tym aspekcie w stronę bardziej współczesnych teorii literackich, które odrzucają kategorię autora w badaniach literackich. Roland Barthes w swym artykule The death of the author w najbardziej radykalny oddzielił autora od tekstu. Wiązało się to z nadaniem nowej definicji tekstowi i postawieniu do w opozycji do dzieła. Dzieło należy do autora, ale tekst nie wymaga jego obecności. Jest tworzony niejako przez czytelnika i w tym rozumieniu autor zredukowany zostaje do roli jednego z głosów dzieła. Wypowiedzi autora obecne w tekście powinny być traktowane jak wypowiedzi innych postaci. Ten tok myślenia został przejęty przez takie kierunki analizy literatury, jak intertekstualność (Julia Kristeva), dekonstrukcja (Jacques Derrida), poststrukturalizm oraz psychoanaliza (Jacques Lacan).
Wędrując tą ścieżką, dojść można do podejścia zwanego „reader response criticism” (po polsku zwane zaś teorią recepcji dziela literackiego). Pożeracz lubi tę szkołę i chętnie podzieli się swymi myślami, jeśli tylko, jeśli tylko chcecie. Tymczasem z przestrachem i nadzieją będę oczekiwał na Waszą recepcję.
Wiemy już dziś, że tekst nie jest ciągłą sekwencją słów, za którymi kryłby się pojedynczy, „teologiczny” sens (przesłanie Autora-Boga), lecz wielowymiarową przestrzenią, w której stykają się i spierają rozmaite sposoby pisania, z których żaden nie posiada nadrzędnego znaczenia: tekst jest tkanką cytatów, pochodzących z nieskończenie wielu zakątków literatury. [Roland Barthes, Śmierć autora]
AgaCM
Moim zdaniem trudno rozdzielać utwór i jego autora. Skoro go stworzył to uważam, że zawarł w nim także i cząstkę siebie. Nieraz nie sposób nie zauważyć podobieństw pomiędzy życiem pisarza a tym co przekazuje w swych powieściach.
Przyznam, że chętniej sięgam po książki napisane przez „niegrzecznych” autorów.
pozeracz
To prawda – często tworzenie dzieła oznacza przelewanie potu, krwi i innych płynów fizjologicznych. Ale, ale: sięgnięcie po książkę stanowi niejako fakt pozaliteracki. W sensie z samym czytaniem i interpretowaniem się nie wiąże. Więc: czy „niegrzeczna” osobowość wpływa w Twoim przypadku na coś poza samym doborem lektur?
AgaCM
Hmm. Nieraz chętniej chadzam na spotkania autorskie z taką osobą…
pozeracz
A jeśli chodzi o odbiór samego dzieła? Tekstu?
AgaCM
Wydaje mi się, że jestem w stanie przymknąć oko na pojedyncze błędy. Nawet gdy początkowe 100 stron tekstu okazuje się niezajmujące z zaparciem brnę dalej, doszukuję się nieraz „na siłę” drugiego dna… Trudno mi przejść beznamiętnie obok nowego utworu danego autora … W dyskusjach ze znajomymi zawsze bronię ich dobrego imienia…
pozeracz
Innymi słowy – „niegrzeczny” charakter autora sprawia, że jesteś nieco bardziej wyrozumiała dla jego dzieła? Ciekawe.
Pytanie uzupełniające – jacy to na przykład autorzy?
FatalneSkutkiLektur
Czyli uważasz że w tzw. powieściach z kluczem, klucz spokojnie można do kosza wyrzucić?
Nie wiem w sumie. Właśnie grzebię przy recenzji „Pożegnania z bronią” i nie mogę zapomnieć o tym, że historia wzięła się stąd, iż H. podkochiwał się bez wzajemności w pielęgniarce ze szpitala w którym leżał… I mam niesmak, którego nie mogę z odbioru powieści wyrzucić, biorąc pod uwagę jak sportretował główną bohaterkę 😀
„Do latarni morskiej” jest pięknym utworem samym w sobie, ale kiedy zna się biografię Woolf wzrusza dwa razy bardziej…
Tekst Barthesa jest teoretycznie (ale pun, haha, jestem żałosna ;P) bardzo fajny, ale mam wrażenie, że najbardziej odpowiada literaturze swego czasu. Szkoły teoretyczne niczym mody literackie. Bo faktycznie trudno szukać Calvina w „jeśli zimową nocą podróżny..” 🙂
A jeśli chodzi o E.L. James – nie czytałam jej bestselleru i tylko otarłam się o sieciowe żarty, ale chyba głównym „osobistym” zarzutem jest fakt, iż wcześniej pisała takie właśnie fanfiction nt. bohaterów Zmierzchu (i nawet nie bohaterów literackich, bo opis Kristen Stewart jako głównej bohaterki jej powieści jest niepokojąco dokładny) i…. w sumie nie wiem, czy to zasadny zarzut, ale uważam, że w rozmowie o książce pominąć się go nie da.
pozeracz
Klucz wyrzucić można, ale nie trzeba. Wszakże jest to tylko jedna z możliwości podejścia do dzieła. Zresztą – czy znajomość i skorzystanie z klucza wiele zmienia w odbiorze tekstu jako takiego?
Podoba mi się to, że podałaś przykład i pozytywny, i negatywny. Względem „Pożegnania z bronią”: niesmak budzi się względem autora czy dzieła? Czy myślisz, że bez tej wiedzy inaczej czytałoby się utwór? Względem „Do latarni morskiej”: czy to nie oznacza, że wzrusza sama Woolf, a nie jej dzieło?
Mi się wydaje, że Barthes odnosił się raczej do całości twórczości literackiej i sposobach podchodzenia do niej. Pisał metaforycznie, że narodziny czytelnika wymuszają niejako śmierć autora. Zdaje mi się, że tak w latach 60-tych ubiegłego wieku, jak i dziś, tworzy się literaturę na tyle różnorodną, że trudno właściwie mówić o „literaturze tamtego czasu”. Zresztą dzieło Calvina wydane zostało ponad 10 lat po kluczowym artykule Barthesa.
Genezę dzieła James znam, ale nie widzę w niej zarzutu. Nie czytałem ni „50 twarzy…” ni „Zmierzchu”, ale fabularnie wydają mi się jednak dość różne. Wampirza saga stanowiła chyba tylko bardzo ogólny punkt wyjścia.
FatalneSkutkiLektur
Jeśli chodzi o przykłady: oczywiście, że wzbudza niesmak/zachwyt dzieło. Ale udawanie, że biografia twórcy nie ma z tym nic wspólnego byłby próżną teoretyczną zabawą, bo znam życiorys i już.
Pamiętam (chyba wciąż, studia były jakiś czas temu ;)) tekst Barthesa, ale nie pasuje mi do całości krytyki literackiej. Oczywiście pewnie, że można, zawsze można wziąć na warsztat pewną szkołę krytyczną i stosować ją do wszystkiego, niczym „ćwiczenia z krytyki biografistycznej”, albo wcale, ale dla mnie tu się ujawniają preferencje krytyczno-literackie czytelnika. To chyba tak, jak dyskutowanie wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocy 😉
A z zupełnie innej strony, dla mnie „literatura tamtego czasu” stanowi pewien istotny punkt/zmianę na mapie literackiej – bezczelnie podlinkuję swój post, gdzie Coover (moim zdaniem bardzo ładnie) opisał zmianę paradygmatu.
http://fatalneskutkilektur.blogspot.com/2015/07/fragmenty-13.html
pozeracz
Co do niedopasowania do całości krytyki i gustów czytelnika – zgadzam się. Niektóre dzieła nic nie zyskają na spoglądaniu na nie przez pryzmat danej krytyki, a mogą ukazać głębię, gdy zastosuje się inne szkiełko. Nie będę też ukrywał, że me preferencje bliskie są właśnie tej szkole, ale spoglądam też z sympatią i w inne strony. Ważne, by się nie ograniczać, albo po prostu zdawać sobie sprawę z tego, że patrzeć można na różne sposoby.
Co do Coovera – chętnie poczytałbym więcej, bo ciekaw jestem, dlaczego uważa, że akurat wtedy upadły mity. Ale ogólnie to rzeczywiście był (i nadal jest) okres bardzo ważnych zmian.
Ambrose
Ha, ja osobiście preferuję rozwiązanie instynktowne, tj. doszukuję się w danym dziele elementów z życia twórcy. Wydaje mi się, że już sam wybór podejmowanej tematyki w literackiej materii, sposób prezentowania dygresji i refleksji na różnorodne kwestie czy przyjęta forma kreacji bohaterów są czymś, w mniejszym bądź większym stopniu, podyktowane (tak dla przykładu: w prozie Osamu Dazaia często pojawia się wątek zagubionego młodzieńca o masce utracjusza-hulaki, który pod tą „gębą” skrywa wrażliwą duszę – trudno nie doszukać się podobieństw do samego Dazaia; Soldati w swojej prozie bardzo często posługuje się protagonistami ze świata filmowego – sam był reżyserem; Tułajew pisał sporo powieści politycznych, których tło pozostawało ściśle związane z jego prywatnymi zapatrywaniami; przywołany Calvino działał w w grupie OuLiPo, która lubowała się w literackich eksperymentach, co dobrze widać także w jego dziełach; Sōseki Natsume często posługuje się bohaterem-nauczycielem, sam wykładał j. angielski; Philip K. Dick chętnie wykorzystuje motyw bliźniaków, sam miał siostrę bliźniaczkę, która zmarła tuż po narodzinach). Dla mnie w większości przypadków owe połączenia biografii pisarza oraz jego dzieła są niezwykle subtelne i trudne do wyłapania, dlatego smakują mi one bardzo mocno.
Idea kompletnego oddzielenia autora od tekstu sprawia wrażenie b. radykalnej. Kojarzy mi się to trochę z nouveau roman i próbą zrewolucjonizowania powieści.
A tak dla wyjaśnienia i lepszego zobrazowania mojego stanowiska, to dopiszę jeszcze, że uważam iż dzieła nie można utożsamiać z jego twórcą, ale jednocześnie sądzę, że kompletne oderwanie dzieła od twórcy jest równie karkołomne i niewykonalne.
pozeracz
Zacznę od końca – uwaga o utożsamianiu celna. To chyba jest najbardziej rozsądne. Barthes wybrnął z tego rozdzielając niejako dzieło na dwa byty – na dzieło w sensie fizycznym, spisanym oraz na tekst, czyli dzieło w sensie czysto literackim. Tego pierwszego nie ma zamiaru „zabierać” autorowi, a nawet i w przypadku tekstu nie tyle odrywa autora zupełnie, co drastycznie redukuje jego rolę.
Mi skojarzenia skręcają bardziej w stronę postmodernizmu, a zwłaszcza eseju „Literatura wyczerpania” Johna Bartha. Ale to akurat temat na jeden z kolejnych wpisów. Nouveau roman chyba było eksperymentem zbyt radykalnym. Ot, tragedia innowatora – nawet jeśli chce się odseparować, to musi mieć od czego.
Przechodząc do samego początku – czemu uważasz, że to podejście instynktowne? Ja mam inny instynkt. A tak serio – ja chyba jestem nieco za bardzo zrażony do szkolnego przekleństwa-pytania, czyli „co autor miał na myśli?”. Zbyt bliskie trzymanie się klucza i biografii autora według mnie skazuje na jednotorowe interpretacje i wyrzuca niejako czytelnika poza nawias. Dodam od razu: to uwaga raczej ogólna, a nie skierowana w Twą stronę (zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatni akapit Twojego komentarza). Zgadzam się jednak, że takie smaczki smakować mogą znacznie – podobnie jest z wyłapywaniem przeróżnych literackich i nie tylko aluzji zawartych w dziele. Trzeba czasem połaskotać swe czytelnicze ego. Idąc jednak dalej – czy wyłapanie takiego biograficzne rarytasu wpływa na interpretację tekstu? Czy jednak pozostaje poza nim?
Ambrose
Odpowiadając na ostatnie pytanie, wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, czego czytelnik oczekuje po dziele, z którym obcuje. W tej materii wypowiem się tylko w imieniu własnym, bazując na prywatnych doświadczeniach – ja uwielbiam śledzić takie biograficzne rarytasy (ładne określenie), bo dzięki temu mam możliwość przekonania się, w jaki sposób zachodzi transponowanie tego, co realne, tego, co otacza autora w literackie dzieło. Innymi słowy, w niewielkim stopniu mogę podejrzeć, jak rodzi się literatura. Przynajmniej ja to tak odczytuję.
pozeracz
Zdecydowanie – oczekiwania determinują wiele, jeśli chodzi interpretowanie dzieła, gdyż określają to, czego się w nim szuka. Czasem zresztą pisarze potrafią zagrać na tych oczekiwaniach i zwieść czytelnika.
Podoba mi się podglądanie tego, jak rodzi się literatura. Jakie wnioski wynosisz z tych obserwacji?
Silaqui
Różnie to bywa z utożsamianiem autora…
Gdy czytam dzieło nieznanego mi autora to zazwyczaj wszelaki kontekst nie gra roli: ot, czytam książkę/tekst i to na tym się skupiam.
Gdy do czyjejś twóczości wracam to wtedy i więcej wiem o samym pisarzu, i czasem potrafię zauważyć pewne wspólne mianowniki. Chociażby wspomniany przez Ciebie Card: podczas lektury kolejnej-kolejnej jego książki poczułam narastającą irytację ciągłymi moralizatorskimi wtrętami mającymi ścisły związek z tym, kim Card jest jako osoba prywatna (wyznanie/przekonania itp). I chociaż do Carda mnie ciągnie, to tak totalnie odstaje on od mojego światopoglądu, że od kilku lat nie sięgam po jego dzieła.
Inna sprawa: gdy zna się autora osobiście: wtedy łatwiej określić ile z tego prawdziwego człowieka jest w konkretnych książkach. Są tacy, których poglądy aż krzyczą na czytelnika z kart powieści, inni robią to subtelniej i praktycznie bezbolenie.
pozeracz
Card to ciekawy przypadek. Do pewnego momentu wiedza o jego poglądach ułatwiała mi niejako kontakt z jego dziełami. Zwłaszcza w przypadku serii „Homecoming”, które nazywana jest manifestem mormonizmu. Problemy zaczęły się, gdy autor zaczął się popisywać przeróżnymi obraźliwymi komentarzami pozaksiążkowo.
Ha, polska fantastyka współczesna chyba też czasem ma problem z tym przelewaniem poglądów na karty powieści. I czasem rzeczywiście aż „uszy” bolą.