Wpadka w ramach dłuższej serii stawia czytelnika przed dwoma opcjami: teoretyczną i oczywistą. Hipotetycznie można bowiem po rozczarowaniu serię rzucić w lucypery i zabrać się za inną. Niezaprzeczalnie jednak na tak okrutną i (nie)wymyślną karę zdobyć się potrafią jedynie czytelnicy o sercach zatwardziałych. Ja takiego nie posiadam, więc nie miałem zamiaru pozostawić W nieobecnym śnie w stanie wiecznego wyczekiwania.
Śmierć to temat niezwykle nośny i obecny w sztuce w zasadzie od zawsze. Ten nieuchronny koniec od zawsze przyciągał artystów – czasem rozpatrywany był jako tragedia pojedyncza, a czasem zwielokrotniona. Regularnie pojawiały się także wizje końca ludzkości lub końca wszelkiego istnienia. Literatura fantastyczna obfituje w różne rozwinięcia tego motywu, trudno więc o oryginalność. Cezary Zbierzchowski postanowił dodać swą cegiełkę i udało mu się stworzyć Holocaust F, jedną z najciekawszych polskich powieści science fiction ostatnich lat.
Przyznam się szczerze, że napisanie wstępu do niniejszej recenzji nastręczyło mi trudności niemałych. Jak się zabrać do pisania o zwieńczeniu jednolitej trylogii bez popadania w powtórzenia ani banał? Wspomnieć o dwóch wyprawach? Nawiązać jakoś do kolorów i ich mieszania? Ale przecież czerwony zmieszany z zielonym da żółty! Pozostaje jedynie autotematyczna zmyłka i szybkie zaproszenie na Błękitny Mars.
Me pierwsze spotkanie z literackim diariuszem nie spowodowało co prawda nagłego szału i rzucenia się na wszelkie przejawy tej formy literackiej, ale spowodowały szybki zakup wspomnień części drugiej. Fakt, iż Dziennik 1949-1956 czekały na półce ponad dwa lata świadczy jedynie o książkowym nadmiarze i czytelniczym roztrzepaniu. Co się jednak odwlecze…
Brytyjski humor to twór dość specyficzny – przez niektórych nierozumiany, przez wielu uwielbiany. Kojarzony jest głównie z dorobkiem grupy Monty Pythona, ale przejawia się także w literaturze. Brytyjczycy wiodą też zdecydowanie w podgatunku, który określić można fantastyką humorystyczną, głównie za sprawą Terry’ego Pratchetta oraz Douglasa Adamsa. Ben Aaronovitch nie kładzie aż takiego nacisku na humor, lecz Rzeki Londynu udanie wpisują się w tę tradycję.