We wstępie do pierwszej na tym blogu recenzji książki autorstwa Roberta Silverberga popełniłem ryzykowne stwierdzenie, że Amerykanin jest autorem znanym nad Wisłą głównie z nazwiska. Jednak za sprawą klasyczno-wznowieniowych wysiłków wydawnictwa MAG czy też od niedawna i wydawnictwa Vesper ta hipoteza już w ogóle nie będzie warta ni funta kłaków. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ogrom zasobów, z których można czerpać. Cóż, tak czy tak: Człowiek w labiryncie to kolejna cegiełka
Przystępując do pisania niniejszego wstępu, przejrzałem sobie listę wpisów opatrzonych tagiem „wydawnictwo PIW” i z pewnym zdziwieniem odkryłem, że jak dotąd recenzowana była tylko jedna książka z ich serii Proza Dalekiego Wschodu. Może gdybym zdał sobie sprawę z tego nieco wcześniej, to Wyznanie maski nie siedziałoby ponad rok na półce, cierpliwie czekając. Wyczekiwać zaś nie musicie Wy, gdyż poniżej przekonacie się, jak udało się moje pierwsze literackie spotkanie z jednym z wielkich nieunoblowanych.
Miłośnicy i miłośniczki literatury fantastyczno-naukowej znad Wisły mogą czasami narzekać na czytelnicze niedobory, zwłaszcza jeśli wybrednością się charakteryzują. Przy odpowiedniej znajomości języka angielskiego można próbować zanurkować w tamtejszym, przepastnym oceanie wydawniczym, ale grozi to zachłyśnięciem. Oczywistym kołem ratunkowym mogą być zaś listy książek nominowanych do głównych nagród branżowych. Celowo nie piszę o zwycięzcach, gdyż zdobywcy prędzej czy później tłumaczeni są. Tym bardziej dziwi mnie, że nikt jeszcze u nas nie wydał The Calculating Stars. Hugo, Locus i Nebula to za mało?
Nikt pewnie specjalnie nie zwrócił na to uwagi, ale na blogu niniejszym bardzo rzadko pojawiają się recenzje biografii. Nie dzieje się tak z powodu braku takowych na rynku ani też ich teoretycznego literackiego niedostatku, a po prostu wynika z pożeraczowych preferencji. Zamiast czytać o autorach i ich mniej lub bardziej prywatnych perypetiach, zdecydowanie bardziej wolę czytać ich dzieła. Sięgnięcie zaś do Babel. Człowiek bez losu wynika nie tylko z wielkiej estymy dla kunsztu autora, ale i jego historycznego (nie)szczęścia do życia w ciekawych czasach (i miejscach).
Obcowanie ze sztuką na tę właściwość ciekawą, że w sposób ciągły i niemal niezauważalny rozwija bazę wiru… znaczy się skojarzeń. Czasem co prawda te asocjacje są natarczywe i nasilane przez swoistą odmianę efektu świeżości. A gdy dodać do tego, że do światów nordyckich zaglądam rzadko, to nikogo dziwić nie powinno, że pełnokrwista opowieść z tego świata nieodmiennie na myśl God of War mi przywodziła. Z recenzji zaś dowiecie się, jaki ciężar konotacje były i jak Cień bogów jest zniósł.