Ostrzegam na wstępie i zawczasu: wpis poniższy stanowi dowód na znaczenie czasu i kontekstu w odczytaniach. Ponad osiem lat temu popełniłem odważny czyn czytelnicz0-recenzencki – nie dość, że przeczytałem dwa opasłe tomiszcza pełne opowiadań, to jeszcze zrecenzowałem je wspólnie. Wtedy twory Jacka Vance’a pozostały w cieniu składających mu literacki hołd, ale powrót po latach pozwoli mi bardziej docenić tekst źródłowy. Kroniki umierającej Ziemi okazały się być lekturą wysoce przyjemną.
W odległej przyszłości Słońce prawie wyczerpało swe fizyczne moce, a magia stała się dominującą siłą. Księżyc zniknął, oceany sflaczały nasza gwiazda ciągnie ostatkiem sił, często migocząc, jakby miało zaraz zgasnąć, zanim znów rozbłyśnie. Różne cywilizacje na Ziemi upadły albo tez popadły w dekadencję lub fanatyzm religijny, a jej mieszkańców dopadł nieuchronny fatalizm. Zakątki planety są jałowe, zimne lub opanowane przez agresywne formy życia (lub wszystkie trzy na raz). W Nadświatach i Podświatach wcale nie jest lepiej, a wszystko to świat z pogranicza snu i jawy. Kto zaś chce dowiedzieć się ciut więcej o autorze i samej serii, powinien nawiedzić wpis poprzedni.
Nim do recenzyjnego sedna przejdę, gwoli wstępu i ku kronikarskiemu obowiązkowi wspomnę tylko, że Kroniki umierającej Ziemi pierwsze nad Wisłą kompletne wydanie opowieści tworzonych przez Vance’a i składają się na nie zbiór opowiadań Umierająca ziemia oraz powieści Oczy nadświata, Saga Cugela oraz Rhialto Wspaniały. Historie te są osobliwe, niepokojące, ale też żywe i przewrotne oraz często humorem przesycone. Dobrą próbką jest historia T’sais, czyli sztucznej kobiety stworzonej przez maga Pandeluma. Proces kreacji był jednak obciążony błędem i teraz znajduje wszystko odpychającym, darząc nienawiścią wszelkie żywe istoty. Próbuje więc zabić wszystko, co tylko potrafi, z wyłączeniem swego (s)twórcy. Dopiero spotkanie z T’sain, czyli stworzoną przez Turjana (który chciał [od/s]tworzyć… ludzkość) siostrą pozbawioną błędu pierworodnego. Dopiero to spotkanie sprawia, że T’sain podejmuje próbę kontrolowania swych awersji i prosi Pandelume’a o zesłanie na Ziemię, gdzie spotyka Etarra. Nieszczęśnik ten został pozbawiony twarzy przez czarodziejkę, którą kiedyś kochał, a która zostawiła mu ohydną facjatę demona. Feralna para łączy więc siły, by pozbyć się swych nieszczęsnych przywar. Zwyczajnie stronię od takich streszczeniowych akapitów, ale według mnie gęstość i specyfika vanceowych narracji wymagała choćby namiastki.
Kroniki Umierającej Ziemi są bowiem zbiorem, do którego pasuje pozornie sprzeczne określenie: „przebogata jednolitość różnorodności” (lub kilku innych kombinacji tych epitetów). W ramach bowiem swoistego klimatu, stylu i światotwórstwa Vance obdarzył bowiem czytelników multum motywów, wolt, archetypów i konceptów. Pisze on dynamicznie i gęsto – może i zabrzmi to nieco przesadnie, ale na kilkunastu stronach można tu znaleźć więcej ciekawych pomysłów niż w niektórych całych powieściach. Oczywiście, dla niektórych takie nawarstwienie może być wadą. Przy moim pierwszym czytaniu chyba poczułem się właśnie nieco przytłoczony, ale gdy już wiedziałem, z jakim zwierzem mam do czynienia, i czasu miałem więcej, to wsiąknąłem głębiej i doceniłem bardziej. Innym czynnikiem decydującym będzie stosunek do postaci Cugela i jego „wspaniałości”, gdyż w zasadzie połowa tego opasłego tomiszcza skupia się właśnie na tym oszuście, cwaniaku, gotowym sprzedać matkę, żonę i kochankę, jeśli zysk będzie odpowiedni. Jest to przykład dobrze napisanego antybohatera – niby niemoralnego kombinatora, ale jednocześnie często karanego za zbytnią pewność siebie tęgimi batami i innymi przypadłościami. Obserwowanie jego perturbacji przypomina oglądanie nagrać wypadków wynikających z ludzkiej głupoty, w których (poważna) krzywda nikomu się nie dzieje. I nawet jeśli to wszystko wina Cugela, to i tak trudno choćby mu nie współczuć. Choć niektórych do irytacji prowadzić to może – to each their own.
W poprzednim tekście zostało to podkreślone i tam jest o tym więcej, ale nie da się pisać o tej kreacji Vance’a bez wspomnienia o światotwórstwie. Amerykanin niby wykorzystał nasz świat, ale dokonał w zasadzie kreacyjnego przetworzenia totalnego. Jest tu więc nowa (pre)historia, jest system magiczny, są (pod/nad)światy, fauna, flora i nie wspominam o nich tak by byty mnożyć, ale z powodu istotności tych elementów w różnych fragmento-momentach opowieści. Cytat poniżej tekstu daje lekki przedsmak. Niestety, stronnicowa obfitość książki zaowocowała nie tylko książką fizycznie trudną w obsłudze (nawet nie próbowałem jej zabrać w drogę do pracy), ale też zdecydowanie wyższym niż przyzwyczaił do tego Vesper nagromadzeniem wpadek korektorskich. Z pewną regularnością da się tu napotkać drobne błędy, takie jak niepoprawne końcówki czy zgubiona interpunkcja. Gdy w okolicach połowy książki zapaliła mi się lampka ostrzegawcza i wzrosła czujność, to przypadłość ta była zauważalnie irytująca.
Kroniki Umierającej Ziemi to zapis długotrwałych popisów wyobraźni Jacka Vance’a i jego wyjątkowego stylu, który wpłynął na wielu wysoce rozpoznawalnych dziś pisarzy. Te przygodowe, pełne zwrotów i osadzone w przebogatym świecie opowiastki i opowieści zapewnią każdemu fanowi fantastyki wiele godzin dobrej jakości rozrywki. Każdy powinien choć spróbować dać szansę prozie Amerykanina, bo może go czekać niesamowita wyprawa.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję...
Nagle w ogrodzie rozległ się przeszywający, pełen bólu wrzask. Mazirian przyspieszył kroku i odkrył kreta podgryzającego łodygę roślinno-zwierzęcej hybrydy. Mag zabił oprawcę, a krzyk zmienił się w ciche sapanie. Mazirian pogłaskał pokryty futrem liść, a czerwone usta rośliny zasyczały z rozkoszy.
– K-k-k-k-k-k-k – przemówiła roślina.
Mazirian schylił się i podał jej gryzonia. Czerwone usta wessały go łapczywie i jego małe truchło trafiło do podziemnego żołądkopęcherza. Rozległo się bulgotanie i beknięcie, co Mazirian przyjął z zadowoleniem.
Dodaj komentarz