W swoich recenzjach czasem pochlebnie opisuję język danego dzieła jako prosty. Literatura czasem korzysta na takim właśnie zabiegu, ale przecież literatura to nie jedyne słowo pisane z jakim mamy do czynienia. Dokumenty prawne, rozporządzenia, regulaminy, instrukcje, artykuły prasowe i akademickie… Patrząc na sprawę ilościowo, tekstów używkowych jest zdecydowanie więcej niż tych literackich. Niektóre z nich są wręcz słynne ze złożoności języka, którym są pisane. Większość osób przyzwyczaiła się do tego stanu, ale dla niektórych to nie złożoność, a bełkotliwość. Ja zaś w dzisiejszym wpisie chciałbym przybliżyć przeróżne wysiłki związane z upraszczaniem języka. Także po to, by ratować życie.
Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie przez długi czas wysiłki na rzecz upraszczania języka były materią zupełnie obcą. Z czasem okazało się, że podejmowane są na zaskakująco wielu frontach, więc możliwe jest, że o podobnych przedsięwzięciach coś wiecie. Mi się tej wiedzy nieco zebrało i uznałem, że to ciekawy materiał na wpis. Nie miałem jednak pomysłu na to, jak go ustrukturyzować. W końcu postanowiłem wybrać układ indywidualno-chronologiczny, czyli po prostu w kolejności, w której ja się o nich dowiadywałem. Dlatego też na pierwszy ogień pójdzie…
Język angielski uproszczony
Dla Pożeracza początkiem poznania była The Translation and Localization Conference 2014, która odbyła się w Warszawie, a na której to wysłuchałem prelekcji Patricii M. Ferreiry Larrieux. Tematem był tytułowy język angielski uproszczony, czyli w oryginale Simplified Technical English, i jego znaczenie dla branży tłumaczeniowej. Pierwsze próby podejmowano już w latach 30-tych (Basic English) i 70-tych (firma Caterpillar), ale idea skutecznie ziściła się dopiero na początku lat 80-tych w branży lotniczej. W tamtym czasie dokumentacja serwisowa pisana była w angielskim amerykańskim i brytyjskim oraz po angielsku przez osoby, dla których nie był to język ojczysty. Doprowadziło to do tego, że dokumenty te stały się zbyt wieloznaczne i trudne do zrozumienia nawet dla doświadczonych serwisantów. Nie jest trudno wyobrazić sobie, jakie mogą być konsekwencje omyłki takiego pracownika. Dlatego też Europejskie Stowarzyszenie Producentów Lotniczych (AECMA) we współpracy z producentami zaczęła badać możliwość wdrożenia języka kontrolowanego.
Nie będę Was tu zanudzał założeniami i zasadami – o tym możecie poczytać samodzielnie, jeśli temat Was zainteresował. Linki zapodam na końcu wpisu. Szybko napiszę jednak, że jedną z podstaw jest jednoznaczność – jedne coś (część, czynność itd.) może mieć tylko i wyłącznie jedną nazwę. Oczywiste też jest, jakie korzyści niesie to dla tłumaczy.
Lotniczy angielski
W tym przypadku chodziło nie tyle o upraszczanie, a o standaryzację. Rozpowszechnienie transportu lotniczego w dwudziestym roku sprawiło, że w 1951 Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego zaproponowała dodanie do Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym aneksu, który ustanawiał język angielski jako międzynarodowy język lotniczy. Była to jedynie rekomendacja, ale i tak została niemal uniwersalnie przyjęta. Jednak okazało się, że nie rozwiązało to wszystkich problemów. Ściąganie na egzaminach czy też czasem niedostateczna biegłość native speakerów oraz ich drażliwość względem nienatywnych wpływały na jakość komunikacji. To właśnie wzajemne niezrozumienie doprowadziło do takich katastrof jak katastrofa lotnicza na Teneryfie z 27 marca 1977 czy też katastrofa nad Charkhi Dadri z 12 listopada 1996. Dlatego też prowadzone są próby uszczelnienia systemu, takie jak na przykład Test of English for Aviation.
Pracownia Prostej Polszczyzny
Lat kilka później, bloga już posiadawszy, natknąłem się na odcinek podcastu Nie tylko design, w którym gościem był doktor Tomasz Piekot. Tenże naukowiec w 2010 roku odpowiedział (wraz ze swoim wydziałem) na zapytanie Ministerstwa Rozwoju Regionalne o możliwość zmierzenia trudności języka, którym pisano o funduszach europejskich. Okazało się, że językoznawcy niczego nigdy nie mierzyli i nie bardzo potrafią, ale na ratunek przyszła… politechnika. Wtedy zaczęło się poszukiwanie odpowiednich kategorii pomiarowych i odkrywanie różnych prac z tym związanych. Możecie sobie o tym poczytać/posłuchać więcej w podcaście, co mocno polecam, bo pan Piekot opowiada bardzo ciekawie i szczegółowo, a metodologia jest nawet związana z książkami. Zresztą po części wróci to w następnym punkcie.
Ważna i powtarzana jest tu kwestia tego, że pomiary te nie dotyczą tego, czy ktoś zrozumie teksty czy nie, ale jak łatwo mu to przyjdzie – chodzi o przetwarzanie informacji i łatwość czytania. Przykładowo: osoba niewykształcona prawniczo może zrozumieć pismo urzędowe, ale na pewno nie przyjdzie jej to z łatwością. Pracownia Prostej Polszczyzny wykonuje zlecenia dla firm, które chcą uczynić bardziej przystępnym to, co piszą do klientów, ale też dla… urzędów. Tak, tak. Bardzo możliwe, że kiedyś natraficie na prosto, bezpośrednio napisane pismo urzędowe i będzie to zasługa PPP albo innej podobnej firmy. Mnie zaś najbardziej zaskoczyło, jak otwarty i odważny pod tym kątem okazał się… ZUS. Na koniec zaś cytat-zachęta: „On [bełkot] jest potrzebny do kamuflowania, oszukiwania, ukrywania informacji. Rzecznicy prasowi, spółki giełdowe kiedy mają kryzys – piszą o wiele trudniejszym językiem statystycznie, ta różnica jest istotna i to pięknie widać w takich badaniach.”
Czytelność z Oppenheimerem
Ostatni punkt związany jest zaś po części z moją obecną pracą, ale też mocno wiąże się z punktem powyższym. Wyżej wspomniałem o tym, że firmy też starają się pracować nad przystępnością swojego języka. W niektórych branżach jest to oczywiste aż nadto i kończy się marketingowym bełkotem, który zamiast być przystępny wpada w pustosłowie. Są też branże, w których skomplikowanie języka zdaje się być zaletą. Chodzi tu o branże finansową, w której wyrafinowany, napompowany język może wydawać się standardem i elementem podtrzymania wizerunku poważnej firmy. Jednak badania przeprowadzone przez Daniela M. Oppenheimera z Uniwersytetu Princeton pokazują, że wcale nie musi to być prawdą. W artykule zatytułowanym jakże odpowiednio „Konsekwencje utylizacji erudycjnego języka macierzystego niezależnie od nieodzowności: problemy z używaniem długich słów bez potrzeby”. Okazało się bowiem, że czytelnicy za bardziej inteligentnego uważają kogoś, kto potrafi skomplikowaną ideę wyrazić w sposób prosty, a nie skomplikowany. Za przykład może tu posłużyć coroczny list Warrena Buffeta do inwestorów, w którym mówi o sprawach komplikowanych, ale który ma niezły wynik pod kątem czytelności.
Wy też możecie pobawić się w sprawdzanie czytelności – wystarczy wam Microsoft Word albo… internet. Na tej stronie możecie sobie sprawdzić współczynnik mglistości Gunninga, a w Wordzie dostępne są narzędzia sprawdzania czytelności powiązane z indeksem czytelności Flescha.
Zdaję sobie sprawę, że ten wpis może wypadać nieco zabawnie w świetle tego, że ja sam tymi wytycznymi nie do końca się przejmuję. Czasem celowo udziwniam składnię, bawię się słowotwórczo i nie baczę na wytyczne SEO po kątem czytelności właśnie. Jednak blog książkowy to miejsce dość specyficzne, więc mam nadzieję, że nikt nie zacznie mi tu zaraz rozdzierać szat nad postępującym głupieniem społeczeństwa, upadkiem młodzieży i innymi farmazonami. Nie zmienia to też faktu, że jestem niezmiennie ciekaw Waszych przemyśleń w temacie „prosty język”. Na sam koniec tylko dodam, że podobne przedsięwzięcia przydałyby się w środowisku akademickim…
Dla chcących wiedzieć więcej:
- Standard języka angielskiego uproszczonego
- Test angielskiego lotniczego
- Podcast Nie tylko design – Prosty język
- Wystąpienie doktora Tomasza Piekuta na TED
- Artykuł Daniela M. Oppenheimera
Nie masz bowiem wyższej siły, jak owa niewzruszona filozofia prostoty, nie na Bogu znowuż, nie na żadnych innych wiarach oparta – jak tylko na wewnętrznym poczuciu zdrowia osobistego i nieskomplikowania psychicznego.
[Jarosław Iwaszkiewicz, Hilary, syn buchaltera]
5000lib
Coraz częściej mówi się (i pisze) o prostocie i nie mnożeniu słów, tyle, że coraz częściej w publikacjach popularnych leje się wodę strumieniami. Niestety, ważne jest by sprzedać książkę, i wydać ją jako nowinkę (ludzki hipokamp lubi nowości- więc zapewne kupi, no i bingo!).
Z drugiej strony coraz to powszechniejsza jest praktyka wydawania co rok, nowych (uproszczonych i okrojonych) podręczników np medycznych, żeby studenci i studentki mogli zrozumieć treść, o zgrozo, i nie mam na myśli tych wydawanych na początku XX(I)wieku
pozeracz
Ja sam kupuję zaskakująco (choć czy aby na pewno) mało książek, które można uznać za nowości. Choć to prawda – dzisiejszym rynkiem rządzi nowość.
A co do podręczników medycznych: można prosić o jakieś przykłady?
Ambrose
Ciekawe, bardzo ciekawe. Ciekawe na tyle, że mogę to nawet odnieść do własnego środowiska pracy, tj. do przetwórstwa gumy. Przykładowo to, co wrzuca się do miksera, w którym przygotowywana jest mieszanka gumowa zwie się po angielsku „batch”, zaś po polsku ma cały szereg określeń: „namiar”, „naważka”, „partia”, no i czasem faktycznie jest problem z nieścisłością, wynikającym z tego, że polskie synonimy używane są w nieco odmiennym znaczeniu. Interesujące jest też to, że kiedy zmieniłem pracę (z branży oponiarskiej przeszedłem do kablowej, ale cały czas obracam się w pobliżu mieszanek gumowych i procesów tłoczenia) to musiałem się nauczyć nieco innych określeń dla tych samych elementów wytłaczarki (np. to, co w jednym miejscu nazywane jest „szablonem” w innym określa się już „matrycą”, a po angielsku „die”).
pozeracz
Miewałem podobne sytuacje, ale najbardziej zapadła mi w pamięć ma jedyna delegacja w poprzedniej firmie. Wiązało się to z tłumaczeniem podręcznika dla prowadzących szkolenia BHP w pewnym zakładzie produkcyjnym. Okazało się, że dostarczone tłumaczenie jest poprawne, ale zupełnie niedostosowane do tej firmy. Niektóre terminy tłumaczyć należało inaczej niż branżowy standard, niektóre zostawić po angielsku, itd., itp. Tłumaczenie pierwotne byłoby poprawne formalnie, ale nieużyteczne.
Czepiam się książek
Bardzo ciekawy wpis. Temat – choć może nie powinien – trochę mnie zaskoczył, ale to ciekawy i przystępnie zakreślony „telegraficzny skrót” na ten temat. Brawo Qbuś 😀
pozeracz
Cieszę się, że zainteresował – zwłaszcza, że osoby z tłumaczeniami technicznymi nie mające wiele do czynienia, stykają się raczej tylko z tym urzędowym aspektem sprawy. I raczej przyjmuje się ten skomplikowany język jako coś oczywistego.