Thomas Pynchon, człowiek-legenda, człowiek-mit, którego wczesna twórczość jest testem wytrwałości dla nawet najbardziej wprawionego czytelnika. V i Tęcza grawitacji to postmodernistyczne molochy, do których pisane są przewodniki. Przyznam szczerze, że na studiach odpadłem od tej pierwszej. Z poczuciem porażki czytelniczej oddałem do wydziałowej biblioteki. Później szło mi lepiej, ale i tak do V mam zamiar wrócić. Na razie jednak sięgnąłem po powieść uważaną za najbardziej przystępną w dorobku Amerykanina ciekaw, czy ta rzekoma przystępność nie przełożyła się na spadek jakości. Oto i Wada ukryta.
Powieść zaczyna się prawdziwy kryminał hard-boiled- o pomoc do prywatnego detektywa, Larry’ego „Doca” Sportello, zwraca się dawno nie widziana była dziewczyna, Shasta. Niedoszła gwiazda filmowa obawia się, że ktoś ma zamiar porwać bogatego budowlańca, z którym na romans. Jednak dym papierosowy zastępują tu opary marihuany, a zamiast mrocznych barów są psychodeliczne imprezy. Doc trzyma się jeszcze filozofii odchodzącej powoli ery dzieci kwiatów – za swoją pracę rzadko otrzymuje zapłatę, ale sam dostrzega oznaki zmieniających się czasów. Mimo swego dość luzackiego podejścia i chadzania pokrętnymi ścieżkami subkultur Los Angeles, dość szybko odkrywa, że natknął się na sprawę, w które zamieszanych wiele grup o wielkich wpływach. Meandrując między surferami, alfonsami, muzykami, członkami nazistowskiego gangu i całą toną innych wykolejeńców, Doc zaczyna się zastawiać, czy czasem ktoś sobie z nim nie pogrywa.
Wada ukryta rzeczywiście jest zdecydowanie bardziej przystępna od innych powieści Pynchona, tak pod względem konstrukcji jak i stylu, ale nawet tu widoczny jest charakterystyczny styl autora, a i psychodeliczne momentami ścieżki fabuły mogą konfundować. Jeśli chodzi o styl, to już na samym początku czytelnik napotyka taką oto perełkę: „They stood in the streetlight through the kitchen window there’d never been much point putting curtains over and listened to the thumping of the surf from down the hill.” Cała powieść nie jest tak napisana – takie zdania pojawiają się jednak regularnie, a do tego potrafią jeszcze zaskoczyć trafnością obserwacji. Autor ma doskonałe wyczucie rytmu zdania i potrafi niezwykle skutecznie, choć nie bezpośrednio, przemycać w nich humor, absurd i ironię. Kunszt autora widać (a może i słychać) też stworzonych potrzeby powieści tekstach piosenek. Pynchon wymyśla całe mnóstwo fikcyjnych zespołów, odjechanych audycji i wpisuje w nie piosenki w stylu Beach Boys czy Boba Dylana. Ciekaw jestem, czy jacyś muzycznie usposobieni fani autora nie nagrali coverów tych pokręconych dzieł.
W innych powieściach Amerykanina regularnie występują długie elaboraty wygłaszane przez przeróżne ekscentryczne postaci, ale Wada ukryta ma ich zdecydowanie mniej i nigdy nie zakłócają przebiegu powieści. Choć przebieg fabuły wygląda na chaotyczny, a wiele ważnych wątków pojawia się niejako obok protagonisty, to całość i tak trzyma się kupy. Na koniec wątki splatają się w satysfakcjonujący sposób, a ostatni rozdział stanowi nie tyle zamknięcie fabuły (to następuje wcześniej) co swoisty komentarz do niej. Mimo sprawnego wykorzystania warstwy detektywistycznej, nie da się uniknąć wrażenia, że był to jedynie sztafaż wykorzystany przez Pynchona do ukazania schyłku lat 60-tych. Warto zaznaczyć, że nie jest to hołd – nie ma tu (na tyle, na ile mogę ocenić) nadmiernego koloryzowania ani idealizowania. Widać to na przykładzie historii pary heroinistów, którzy nie rzucają swego nałogu mimo tego, że ona zachodzi w ciążę, a potem niespecjalnie przejmują się tragicznym stanem dziecka. Jednocześnie da się wyczuć, że autorowi nie do końca podoba się to, co nadchodzi. Co prawda APRAnet ukazany jest jako niesamowita ciekawostka, ale już nadchodząca fala zmian i „normalności” napawa Doca przerażeniem.
Ciekawą postacią jest sam Larry Sportello, który zapewne wielu fanom twórczości braci Coen będzie przypominał kultowego Kolesia, Jeffa Lebowskiego. Detektyw niby jest prawie cały czas na haju, niby wygląda i zachowuje się jak typowy hippis, ale jednak jego agencja detektywistyczna funkcjonuje bez wielkich zgrzytów, a i sam Doc całkiem nieźle orientuje się w półświatku Los Angeles i wie do kogo uderzyć, by uzyskać więcej informacji. Jest w nim też pewien paradoks – pozostaje wiernym ideałom swoich, już odchodzących, czasów, ale nie ma też dobrze widzi, że nadchodzi ich kres. Podobnie jest w przypadku jego dochodzenia – naiwność i usposobienie Sportello sprawiają, że łatwo nim manipulować, ale on dość szybko się orientuje. W dodatku potrafi wykorzystać to, jak jest postrzegany. Interesująco wypada się też uzależniony od mrożonych bananów funkcjonariusz Christian F. „Bigfoot” Bjornsen, który z początku wygląda na typowego brutalnego gliniarza, który nienawidzi wyrzutów pokroju Sportello. Gdy czytelnik poznaje go nieco lepiej, okazuje się, że wcale nie jest to taka prosta postać. Można go nawet posądzić o posiadanie wrażliwości. W tle i na marginesach napotkać można jeszcze wiele oryginalnych postaci, z których część tkwi nadal w poprzedniej epoce, a część ze zmiennym szczęściem próbuje odpokutować za błędy z niej popełnione.
Wada ukryta to świetnie napisana powieść, która w przekonujący sposób ukazuje klimat schyłku lat 60-tych. Pośród wiecznie odurzonych surferów, kryminalistów różnego sortu i mniej lub bardziej skorumpowanych gliniarzy znaleźć można humor, refleksje i szaloną muzykę. Wszystko to spina całkiem sprawie przeprowadzona fabuła detektywistyczna oraz oryginalny protagonista. Da się tu wyczuć pynchonowskiego ducha, ale przejawia się ona na tyle nieśmiało, że ta powieść może być dobrym wstępem do jego twórczości. Warto też dodać, że czytanie po angielsku nie nastręczało większych problemów, mimo sporej dawki slangu.
What goes around may come around, but it never ends up exactly the same place, you ever notice? Like a record on a turntable, all it takes is one groove’s difference and the universe can be on into a whole 'nother song.
Ambrose
Tak jak obiecałeś, tak uczyniłeś i jak widzę powrót do Pynchona okazał się udany. Mnie „Wada ukryta”, którą czytałem po lekturze „Vineland” bardzo przypadła do gustu – podoba mi się to, że autor pod warstewką powieści detektywistycznej przemyca ogromne ilości przemyśleń i refleksji poświęconych całej epoce, ruchom czy prądom. Swoje robi też galeria niezwykłych postaci, które przeżywają równie nietypowe przygody. A przy tym najpiękniejszą stroną książki pozostaje jej klimat – w tle czuć nostalgię, melancholię, subtelny żal za ideami, które nie spełniły się, bowiem nie mogły się spełnić.
pozeracz
Tak, tych prądów i refleksji jest bardzo dużo. Od wypędzenia mniejszości, przez zabetonowywanie coraz większych połaci terenu aż po polityczne wyrachowanie. Zgadzam się też co do klimatu – bardzo mocno da się też odczuć żal dla tych, którzy pozostali w tamtych czasach.
Ambrose
Wydaje mi się, że podobny nastrój wywołuje przeze mnie „Vineland” – jeśli jeszcze nie czytałeś, to polecam.
pozeracz
Nie, jeszcze nie czytałem. Zatrzymałem się jakiś czas temu i to tylko na tych starszych. Ale myślę, że będę sobie Pynchona stopniowo „uzupełniał” – w oryginale, o ile to możliwe.
Agnes
No proszę, a mnie pokonała swego czasu „Tęcza grawitacji”. Chyba jednak do niej nie wrócę.
pozeracz
Hmmm… Ja bym jednak doradzał właśnie „Wadę ukrytą” albo wspomniany przez Ambrose’a „Vinelad”. Ze starszych to raczej „49 idzie pod młotek”. Jeśli z tymi się uda, to wtedy do pozostałych.
Izabela Łęcka-Wokulska
A ja nie lubię Pynchona. Przeczytałam ’49 idzie pod młotek’ i mam dość na wieki. Nie olśniewają mnie te sztuczki fabularne, pokazujące upadek świata, te zapadające się izby.
pozeracz
„Wada ukryta” to mimo wszystko nieco lżejszy kaliber. Dużo mniej paranoi, dużo mniej postmodernizmu. Ale tak w zasadzie nie ma nic złego w nielubieniu Pynchona – to each his own.
Pyza
Do tej pory kojarzyłam Pynchona właśnie z powieściami-molochami i eksperymentami literackimi; o filmie słyszałam, ale nie zarejestrowałam, że to ekranizacja jednej powieści. Przyznam, że brzmi kusząco, zwłaszcza że lata sześćdziesiąte w prozie amerykańskiej zwykle wypadają sielsko, więc poczytać o ich mroczniejszej twarzy byłoby ciekawie.
pozeracz
Nie dziwię się tym skojarzeniom – Pynchon utrwalił się w powszechnej świadomości jako postmodernista co się zowie. W „Wadzie ukrytej” można dostrzec nieco elementów charakterystycznych dla tego nurtu, ale już sama forma zdecydowanie zmierza w stronę prozy zwyczajnej (z braku lepszego określenia). Jeśli zaś chodzi o te lata sześćdziesiąte, to ciekawym eksperymentem myślowym jest wyobrażenie siebie w tamtych czasach.