Wielokrotnie, na blogu i nie tylko, pisałem o konieczności oddzielania dzieła od autora. Żywoty większości pisarzy interesują mnie mało albo i wcale. Co prawda niektórych obdarzam sympatią (nawet i sporą) i śledzę w różnorakich mediach społecznościowych, ale zainteresowanie to koncentruje się w okolicach literackich. Dzieło to dzieło i trzeba je rozpatrywać w osobności. Cóż więc mam poczynić z powieścią, w której jedna z postaci wzorowana jest na mnie samym? Nie dość, że czyni to wyrwę w mych poglądach, to jeszcze obiektywizm utrudnia.
Rok: 2016 Strona 8 z 24
Przeczytanie 52 książek w 52 tygodnie stanowi dla Ciebie problem? A może walczysz o tę upragnioną 100? Odczuwasz ból książkowego dołka? Masz kłopoty ze znalezieniem czasu na czytanie w wypełnionym obowiązkami dniu? A może Żwikiewicz jest dla Ciebie zbyt wymagający? A może Ulisses po angielsku zbyt ciężkostrawny? Jeśli twierdząca odpowiedź na dowolne z powyższych pytań spędza Ci sen z powiek i serca ból powoduje, ten wpis jest dla Ciebie.
Nie poczynię tym stwierdzeniem żadnego przełomowego odkrycia, lecz przemijanie urlopu jest jednym z najdoskonalszych dowodów na względność czasu. Ledwo co pisałem i publikowałem wpis o książkach górskich, a teraz pozostały tylko wspomnienia, zdjęcia i ciupagi (sztuk dwie). Niby dwa tygodnie to nie szmat czasu, lecz czasem pracowe tygodnie dwa rozciągać potrafią się niemożebnie. Odkładając jednak te smęty na bok, oto o wyprawie mej słów kilka.
Co pewien czas przez niezmierzone i bliżej nieokreślone „internety” przetacza się dyskusja na temat poprawności politycznej, feminizmu i reprezentacji. Nie będę się tu wypowiadał na tematy ogólnospołeczne i wygłaszał swych poglądów, gdyż ten blog to nie miejsce na to. Dorzucę za to swój głos do ostatniego książkowo-blogowego wycinka tej większej dyskusji, który to wycinek wyklarował się na blogu Silaqui. Będzie więc o Lemie, czytaniu Lema i różnych nurtach w krytyce literackiej i pożytku (lub jego braku) z nich.
W przypadku niektórych książek wystarczy ćwierć recenzji i jeden rzut oka na opis, by nabrać pewności, że daną pozycję wydawniczą trzeba przeczytać absolutnie i koniecznie. Tak było dla mnie w przypadku zbioru artykułów Ryszarda Koziołka. Od początku kwestią nie było „czy”, lecz „kiedy”. Każda kolejna recenzja, a było w ich w mych blogowych kręgach sporo, tylko przybliżała ten moment. Zakupiona w czerwcu odczekała nieco w kolejce, by teraz niezmiernie uradować mnie intelektualnie.