Ready Player One było dla mniej jedną z fajniejszych książek 2014 roku. I o ile nie znoszę słowa „fajny”, to w tym przypadku pasowało idealnie. U podstaw była to zgrana historia od zera do bohatera, ale za to bardzo zgrabnie ubrana w płaszczyk sentymentu dla lat 80-tych, odwołań do gier tamtego czasu i odrobiony post-apokalipsy. Innymi słowy: nie było szans, że odpuszczę Armadzie.
Po czym poznać, że gra się zbyt dużo? Po tym, że w czasie nudnej lekcji za oknem widzi się statek kosmiczny żywcem wyjęty ze swojej ulubionej gry. Zack Lightman poświęca Armadzie wiele godzin dziennie, lecz to, co widzi za oknem sprawia, że zaczyna wątpić w swą poczytalność. Jednocześnie przypominają mu się dziwaczne zapiski zmarłego tragicznie ojca, który miał obsesję na punkcie rzekomego rządowego programu związanego właśnie z grami komputerowymi. Zack od dawna marzy o wielkiej przygodzie, o wyrwaniu się z Beaverton, ale na razie musi sprawdzić, czy nie zwariował.
Zacznę od tego, co zwykle zostawiam na koniec recenzji: Armada to perełka pod względem wydawniczym. Od świetnej okładki, po schematy myśliwców na rozkładanych skrzydełkach po playlistę „Raid the Arcade„, czyli listę utworów słuchanych przez głównego bohatera w trakcie grania. Taką książkę z przyjemnością kładzie się na półce, lecz na tym nie koniec. Autor stworzył bowiem nawet grę powiązaną z fabułą powieści. Phaëton to prosta gra w stylu retro, w którą można zagrać na PC, Androidzie i iOS. Tu należą się brawa i dla autora, i dla wydawnictwa.
Niestety, tyle dobrego nie można już powiedzieć o samej powieści. Ready Player One nie grzeszył co prawda głębią postaci i oryginalnością rozwiązań fabularnych, ale miał dość odmiennych elementów, by zrównoważyć tę schematyczność. W Armadzie ta równowaga została zachwiana. Jest to nadal całkiem sprawnie napisana powieść przygodowa z całą toną odwołań do popkultury lat końca dwudziestego wieku. Nawet średnio uważny czytelnik wyłapie nawiązania do Gwiezdnych wojen, Star Treka, Żelaznego orła czy nawet niesławnego „All your base are belong to us”.
Tym razem jednak można odnieść wrażenie, że jest to rdzeń powieści, a nie stylistyka. Innymi słowy, fabuła wygląda na dodatek do tego festiwalu aluzji i mrugnięć okiem. Poza dość ciekawym rozwinięciem pewnej legendy miejskiej i alternatywnym powodem dla ostatniego kryzysu gospodarczego, brak tu oryginalności. Pod względem fabuły jest to miks znanych i zgranych schematów wysoce przewidywalnym wydaniu. Miksowanie samo w sobie nie jest złe, ale gdy doda się więcej od siebie. Z postaciami jest podobnie – niemal wszystkie to odbitki ze znanych klisz (wyobcowany nastolatek, zaślepiony patriotyzmem generał i tym podobne). Przezabawnie tragiczna była też sekwencja scen, która ukazała przed-kosmito-inwazyjny skok libido dopiero co poznanych ze sobą osób. Mam nadzieję, że autor wyśmiewał po prostu podobny motyw znany (głównie) z filmów.
Wydawnictwo spisało się świetnie pod względem estetyki, ale tłumacz i redaktor zasłużyli na lekką burę. Ogółem przekład stoi na dobrym poziomie – nie dostrzegłem niedoróbek rzeczowych, a i styl nie raził. Nie mogę jednak odpuścić i przeboleć zignorowania nieodmienności nazwy miasta Portland. Nie jedzie się „do Portlandu”, a „do Portland”. Nie jest to wpadka jednorazowa – gwałt ten na języku atakował mnie z kart książki kilka razy. Zęby bolą, a minister Rostowski się kłania.
Marudzę i marudzę, ale przyznać muszę, że i tak ubawiłem się przednio i dałem się wciągnąć. Armada to po prostu przystępnie zrealizowane kino rozrywkowe klasy B. Przewidywalność, płaskie postaci i zgrane schematy sprawiają, że jest to krok wstecz w porównaniu z Ready Player One. Jeśli czytelnik wyzbędzie się nadmiaru oczekiwań, może spędzić miło zimowy wieczór lub dwa. Pozostali muszą liczyć na to, że to tylko chwilowy spadek formy Cline’a.
Do a barrel roll!
Serdecznie dziękuję wydawnictwu Feeria za egzemplarz do recenzji
Ambrose
Trochę szkoda, że sama treść nie podołała atrakcyjnej formie książki oraz towarzyszącym jej dodatkom. Wydaje się, że ta pozycja pokazuje jak zmienia się współczesny świat – żeby przyciągnąć czytelnika nie zawsze wystarcza sprawnie napisana historia – pomijając już reklamy i marketing, równie ważna okazuje się sam sposób podania dzieła czytelnikowi 🙂
pozeracz
Podwójna szkoda, bo w tym przypadku wszystko było zgrane i spójne. W przypadku literatury niegatunkowej takie projekty nie mają raczej racji bytu, ale tak poza tym to stanowią ciekawy dodatek. Mogą stanowić niezły sposób na przyciągnięcie zwłaszcza młodszych czytelników.
Diana Chmiel
A ja się czaję na „Playera one”, ale trudno ją znaleźć w rozsądnych pieniądzach 😉 Więc czekam i szukam 🙂
pozeracz
Ja życzę więc powodzenia w poszukiwaniach i czekam na wrażenia.
FatalneSkutkiLektur
Ja znalazłam za 10 złotych w Taniej Książce, jakby-co-podpowiadam 🙂
Diana Chmiel
Ooooooo, naprawdę? Kiedy i w jakiej taniej książce? 😀 polecę od razu!
FatalneSkutkiLektur
W Dedalusie (we Wrocławiu, ale to ogólnopolska sieciówka). Jakiś czas temu, ale mieli spory stosik.
pozeracz
Czekam na informację, czy udało się zakupić 😉