Odwiedzanie blogów i pisanie komentarzy bywa zajęciem nie tylko socjalizacyjnym, ale i inspirującym. Zdarzało się, że wpis na blogu wypączkowywał z dyskusji pod innym wpisem. Tym razem przyczynkiem do rozważań stał się ciąg asocjacyjny i szperanie zapoczątkowane komentarzem pod owczaną recenzją Nagłego pukania do drzwi Etgara Kereta. Wspomniany tam wpis Neila Gaimana poprowadził mnie na tory rozmyślań o związkach autorów z czytelnikami i napięciach w nich się rodzących.
A wszystko to wina George’a R.R. Martina (fraza w sam raz na wiecową przyśpiewkę, n’est-ce pas?). Sagę Lodu i Ognia zacząłem czytać na pierwszym roku studiów – jakimś tajemniczym zbiegiem okoliczności miałem nadwyżkę gotówki, którą postanowiłem spożytkować w poznańskim Omnibusie. Natknąłem się tam na polecaną mi od pewnego czas przez innego Jakuba Grę o tron. Krótko potem kupiłem Starcie królów, a Nawałnicę mieczy zakupił już współlokujący Grzegorz. Tak zaczął się czas wielkiego czekania. Był to czas odwiedzania bloga Martina, śledzenia wraz z nim wyników ligi NFL, wielokrotnego czytania udostępnionych fragmentów i żartobliwego sarkania na autora.
Moje sarkania były żartobliwe, ale komentarze autora dawały wyraźnie do zrozumienia, że jest całkiem sporo osób, które idą o krok za daleko. Sam zresztą napotkałem kilka takich głosów. Zresztą podobnemu traktowaniu poddawany był np. Patrick Rothfuss. Jego Imię wiatru rozbudziło wielkie apetyty fanów, którzy potem nie mogli znieść faktu, że wyczekiwana książka nie trafia w ich ręce zgodnie z początkowymi zapowiedziami. Utyskiwania i jęki osobników skrajnie rozwydrzonych to pewne ekstremum, które nie ma stanowić sedna tego wpisu. Warto zaznaczyć, że takie są, ale czasu i miejsca poświęcać więcej im nie warto.
Wpis Gaimana z 2009 roku był zaś odpowiedzią na pytanie fana spokojnie podchodzącego do sprawy i jasno formułującego swe zdanie. W pierwszym pytaniu czytelnik koncentrował się na tym, że Martin się spóźnia, prowadzi bloga, na którym unika tematu terminu ukończenia książki, a jednocześnie prowadzi intensywne życie osobiste. Zaś w drugim, nieco dziwnie sformułowanym pytał o to, czy nierealistycznym jest myślenie, że Martin zawodzi go osobiście, nie kończąc kolejnego tomu. Najważniejszym punktem odpowiedzi Gaimana było krótkie, zwięzłe i na temat: „George R.R. Martin is not your bitch.” Anglik nie ogranicza się, oczywiście, do tego zdania i pisze o czytelniczych oczekiwaniach, presji terminów, trudnościach w pisaniu długich serii i tym podobnych. Ważnym stwierdzeniem jest też to, że kupienie książki, wydanie tych iluśtam dolarów czy złotych nie daje czytelnikowi władzy nad autorem, nie stanowi umowy nakładającej na autora obowiązek napisania części kolejnych.
Przyznam szczerze, że przez długi czas w pełni zgadzałem się ze zdaniem Gaimana i stałem zdecydowanie po stronie autorów. Wiem, wiem – dziwny ze mnie czytelnik. Niedawno natknąłem się jednak na wypowiedź Brenta Weeksa (autor sagi Nocny Anioł), która nieco zmiękczyła mą postawę. Weeks zgadza się z większością tego, co napisał Gaiman i przyznaje, że nie ma żadnej formalnej umowy pomiędzy autorem a czytelnikiem, lecz napisanie części pierwszej i zapowiedź kolejnych tworzy pewne zobowiązanie. Owszem, fani często nie zdają sobie sprawy z tego, jak ciężkie może być pisanie, ale i autorzy czasem zapominają, że niektórzy na książki wydają ciężko zarobione pieniądze. Autor też człowiek i ma prawo zawalić termin, ale nie ma sensu udawać, że żadnego zobowiązania nie było. Innym aspektem sprawy jest też to, że jeśli bardzo znany autor nie kończy swej sagi, to odbija się to na mniej znanych autorach, gdyż czytelnicy mogą zniechęcić się do serii w ogóle.
Sercem nadal jestem przy Gaimanie i jeśli Martin nie skończy swej serii, to pewnie smutnym będę, ale do samego Martina pretensji mieć nie będę. Będę wdzięczny za to, co napisał i ile czytelniczej radości mi tym sprawił. Jestem jednak skłonny zgodzić się z Weeksem w kwestii zobowiązania, choć argument o zniechęceniu do serii do mnie nie trafia. Wśród Czytelniczek i Czytelników na bloga na pewno jest sporo osób należących do grona oczekujących i ciekaw jestem, jakie Wy macie zdanie w tym temacie.
[…] dla nas, piszących, pisanie jest za każdym razem szaleńczą, ekscytującą przygodą, przeprawą malutkim czółnem przez pełne morze, samotnym szybowaniem w kosmos. [Hermann Hesse Kuracjusz]
Agnieszka z Niebieskiego Stoliczka
„Imię wiatru” i „Gra o tron”, dwie serie na które bardzo czekam a raczej czekałam bo na skutek długiej przerwy mój entuzjazm opadł. Częściowo się zgadzam, autor nie maszyna i może termin zawalić – też ma swoje życie. Jednakże co innego roczny poślizg a co innego kilku/kilkunastoletni. Uważam, że pisząc pierwszy tom pisarz niejako deklaruje publicznie napisanie serii książek. To powinno być wiążące. Jeżeli ja w pracy zdeklaruję się, że coś zrobię w jakimś zakresie i potem się nie wywiązuję/mocno zawalam termin to na konsekwencje długo czekać nie trzeba. Pisarz też zawód, dlaczego ma być wyjątkiem?
U mnie stało się trochę tak jak napisałeś, przez Martina przestałam czytać niedokończone cykle. Owszem dodaję je do listy, ale czekam z czytaniem na wyjście ostatniego tomu.
pozeracz
Wyjątkiem może być dlatego, że jest to wolny zawód. Ty, jako pracownik, jesteś formalnie zobowiązana do wypełniania obowiązków zgodnie z umową o pracę, regulaminem stanowiskowym i innymi takimi. Pisarz zaś jest formalnie uwiązany tylko albo i aż umową z wydawcą. Ale masz rację – pozostaje kwestia deklaracji oraz niespełnionych obietnic, które niechybnie generują rozczarowania i pretensje.
Justyna W. (Owca z Książką)
Ciągle jednak mam nadzieję, że przed śmiercią (dyplomatyczny brak wskazania osoby) uda mi się skończyć Sagę martinowską. Ciągle mam nadzieję…
A w sprawie niedokończeń, to jest jeszcze jeden zły aspekt. Autor może i dokończył. Wydawnictwo natomiast postanowiło dalszy ciąg wstrzymać. Tak. Ciągle mnie boli ten jeden tom „Elfów” na półce ;/
Moreni
Elfów (choć właściwie to jest pół jednego tomu), Protektoratu Parasola, reisnickowego cyklu urban fantasy i wielu innych. Nawet o tym pisałam w notce o irytujących praktykach wydawniczych… Ogólnie, kto chce czytać fantastykę, ten się musi zachartować w tej kwestii (albo uczyć się języków).
Bazyl
Starszy ostatnio kupił na jatkach pierwszy tom cyklu fantasy. Wciągnął się, bo historia niezła i tłumaczenie zacne (Paweł Beręsewicz), ale niestety musi obejść się smakiem, bo to jedyny tom wydany w tłumaczeniu na polski. Wiem, wiem, niech się uczy języków, ale człowiek ma 11 lat i chce już 🙂
Zatem autorzy z jednej, wydawcy z drugiej i mamy to co mamy, niedokończone (tak czy inaczej), cykle w rodzaju Thursday Next 🙁
pozeracz
Ja jestem w tej korzystnej sytuacji, że z językiem angielskim nie mam problemów, ale zgadzam się, że jest to wybitnie irytujące. Sam recenzowałem kilka obiecujących początków cykli mniej znanych autorek (akurat na kobiety trafiło), od początku mając świadomość, że mimo niezłej jakości mają przeciętne szanse na sukces. Wydawnictwa niewielkie biorą na siebie ryzyko, a do tego nie mają wielkiej kasy na reklamy i pozycjonowanie w Empiku i innych. Tu mogą działać blogi, Poltergeisty i inne, ale siła przebicia tychże nie jest imponująca.
Wszystko to zresztą ma i takie konsekwencje, że dane wydawnictwo nie sięgnie za prędko po coś ambitnie ciekawego, a raczej postawi na bestsellerowy produkcyjniak.
Bazyl
Naciągając dyskusję w stronę kiksów wydawniczych – czy wydanie tylko pierwszego tomu, nie jest dostarczeniem czytelnikowi produktu wybrakowanego. To tak jakby sprzedawać w kioskach modele do składania (w odcinkach) i przy helikopterze zakończyć cykl przed numerem z wirnikami. Pewnych rzeczy robić się po prostu nie powinno 🙁
pozeracz
Jakoś nie do końca mi odpowiada mi ta analogia. Trzymając się podobnych tematów – według mnie to bardziej jak zapowiedzieć serię modeli helikopterów do składania, a na koniec nie wypuścić obiecanego AH-64 Apache albo Mi-28.
Bazyl
Nie, nie, nie. Nie masz kolejnych tomów, nie masz całości, czyli właśnie heli bez wirników. Do niczego się toto nie nadaje. W Twoim przykładzie możesz cieszyć się resztą. To tak jakbyś miał wszystkie książki autora, oprócz jednej. Ale każda z tych posiadanych jest skończoną całością 🙂
pozeracz
Spierałbym się jeszcze, że to jeszcze zależy od tego, jak bardzo zamkniętą całość stanowi dana część. Ale tak w zasadzie to przekonała mnie Twa argumentacja. Choć czasem jest i tak, że lepiej byłoby, gdyby dana seria skończyła się na jednym tomie. Ale to bardziej tyczy się filmów niż książek.
M.S
Gilotyna Hume’a, w tym przypadku, działa doskonale, dlatego nie uważam żeby istniało w twórczości literackiej jakieś zobowiązanie autora względem czytelników, jeśli nie padła wprost takowa obietnica. Nie ma przejścia od jest do powinien.
„ Jeżeli ja w pracy zdeklaruję się, że coś zrobię w jakimś zakresie i potem się nie wywiązuję/mocno zawalam termin to na konsekwencje długo czekać nie trzeba”. – tu na konsekwencje też pisarz nie musi długo czekać, po prostu nie dostaje kasy za książkę, której nie napisał.
Zakrawa to o próbę racjonalizowania procesu „chciejstwa” pojawiającego się wśród czytelników. Skoro autor rozbudził emocje, namiętności, zaintrygowała, narobił smaka i przyciągną naszą uwagę, to powinien dokończyć dzieła. Zapłaciliśmy za tom pierwszy i fabułę tomu pierwszego dostaliśmy – transakcja wiązana. Nie ma tomu, nie ma kasy, nie ma fabuły.
Bardzo byśmy tego chcieli, ale z drugiej strony rozumiem takiego Martina, który ma już swoje lata, dostał gigantyczny zastrzyk gotówki i zamiast cieszyć się pozostałym czasem, w luksusie i dostatku, musi siedzieć i bazgrać kolejne tomiszcza. Nadziei na dokończenie całego cyklu „Pieśni lodu i ognia” nie mam prawie żadnych.
PS Nie wiem czemu rozmawiamy tylko o pisarzach popularnych, którzy się dobrze sprzedali. Czy takie samo zobowiązanie ciąży na twórcy, który napisał pierwszy tom gniota sprzedającego się kiepsko, ale mimo wszystko tych X fanów, powiedzmy 200, wciąż łaknie kontynuacji? Czy w takim wypadku na tego typu autorze też ciąży zobowiązanie dokańczania fabuły, chociaż jest to całkowicie nierentowne? Ma to pisać tylko i wyłącznie dla próżniaczego zaspokojenia pragnień garstki fanów? A jeśli nie, to w takim razie kto ustali granicę fanów i wielkość honorarium, które „obligują” do dalszego pisania?
pozeracz
Zapytać jeszcze można o sytuację, w której autor w pewnym momencie ma po prostu dość swojego dzieła. Albo ze względu na zmęczenie entym tomem, abo ze względu na otoczkę, albo właśnie presję fanów. Mi się wydaje, że ja sam na miejscu Martina miałbym trochę dość. Wielkie dzieło wielkim dziełem, ale nie chciałbym, by pożarło mi życie. „Pieśń Lodu i Ognia” (którą ciągle chcę nazywać „Sagą Lodu i Ognia”) chyba nieco przerosła Martina – tak pod względem literackim, jak i życiowym. Ale to tylko me czcze domniemania.
No i ja mimo wszystko nie tracę nadziei.
Ambrose
Ha, takie dyskusje związane z książkowymi seriami i oczekiwaniami na kolejne tomy rozpoczętej opowieści to zawsze interesująca sprawa. Ale oprócz rozważania szeregu argumentów, które przytoczyłeś (pisarz jako osoba niezależna i wolna, pisarz jako człowiek zawierający z czytelnikiem umowę, obiecujący mu coś, etc.) powinno się uwzględnić jeszcze jeden czynnik, tj. wenę, natchnienie. Pojawia się bowiem pytanie: co jest lepsze w przypadku, gdy autor wypalił się, a jego kolejne koncepty wg jego własnego mniemania są słabe i daremne – czy lepiej jest kończyć cykl na siłę, z musu, z potrzeby obowiązku (co z pewnością odbije się na jakości dzieła), czy też nie bacząc na głosy krytyki cierpliwie czekać na światło natchnienia.
S. King potrzebował b. dużo czasu by ukończyć cykl „Mroczna Wieża”.
pozeracz
Według mnie tu do głosu mogą dojść dwie główne kwestie – umowa z wydawnictwem oraz podejście do pisania. Wydawnictwo może mieć przeróżne formy nacisku na pisarza – wiadomo, że nie zmusi fizycznie go do napisania, ale jeśli autor dostał zaliczkę, to pewnie ma pole do egzekwowania swoich praw. Jeśli zaś chodzi o podejście – autor może albo chcieć dopieścić swe dzieło na tyle, na ile to możliwe lub po prostu zamknąć ten rozdział i rzucić w diabły.
Wracając do Martina – zgodnie z jego licznym niegdyś aktualizacjami i komentarzami na temat procesu pisania, problem polega też na tym, że potrafi lekką ręką przekreślić dwa rozdziały i często zmienia koncepcje. Przy tak wielowątkowym dziele na pewno nie ułatwia to pracy.
Wyspy Kultury
Gaiman ma prawo wypowiadać się w tej kwestii, bo stoi po dwóch stronach (barykady). Wszyscy wiedzą, że z niego jest też straszny fanboy. Czytając ten wpis przypomniała mi się sytuacja z tłumaczeniami Pottera na język polski, kiedy trzeba było na nie czekać długie miesiące, a możliwość kupienia książki w oryginale równało się z wydaniem równowartości rocznego kieszonkowego.
W Poznaniu „Grę o Tron” na początku można było kupić jeszcze tylko w KiK-u, ale to były długie czasy przed myślą o ekranizacji. 🙂 Jak to wszystko się zmienia (i jak ten czas szybko leci ;)).
pozeracz
Ja nie wiedziałem, że Gaiman to fanboy. Ale ja ogólnie mało się żywotami autorów interesuję. Czemu tak fanbojuje?
Pamiętam, jak moje siostry czytały w sieci fanowskie tłumaczenie na jakichś blogach. Cała społeczność się wokół tego się wytworzyła. Ja miałem to szczęście, że kolega z całą familią kupował. Byłem pierwszy w kolejce po rodzinie.
Moreni
Hm, to jest ogólnie bardzo ciekawy temat. Najbliżej mi chyba do postawy Weeksa – też uważam, że autor nie ma psiego obowiązku być na każde zawołanie czytelnika i co dwa lata wypuszczać nowego tomu wyczekiwanej serii, bo przecież różnie w życiu bywa (plus, jeśli autor nie należy do grona tych najbardziej znanych, trzeba wziąć pod uwagę, że pracować musi na chleb). Ale z drugiej strony, czytelnikom jedna coś się należy. Na przykład przeprosiny, że no niestety, autor już swojej serii nie czuje i nie jest w stanie jej dokończyć. Albo jasne postawienie sprawy, że terminu nie dotrzyma, bo to, to i tamto i trzeba uzbroić się w cierpliwość. No cokolwiek. Aroganckie prychanie w stylu „nic wam nie jestem winien” jest oznaką złego wychowania i zwyczajnego chamstwa.
Z drugiej strony, obaw Weeksa nie podzielam, choć kryje się w nich ziarno prawdy. Bo czytelnik, który raz się na autorze zawiódł, będzie po jego kolejne książki sięgał dużo ostrożniej, a nóż znowu nie doczeka się zakończenia. I tu pisarskie lekceważenie może się okazać bronią obosieczną.
A jeszcze z trzeciej strony, w erze internetu czytelnicy zaczynają mieć nieco nierealne oczekiwania. Dwuletnia przerwa między tomami dla pisarza nie z „topki” to właściwie samobójstwo (przynajmniej u nas, nie iem, jak na zachodzie). Jasne, są pisarze (byli)pisarze, którzy takie tempo wytrzymują śpiewająco, ale jeśli ktoś produkuje kobyły na wiele (wiele>500) stron, to trzeba mu jednak dać nieco czasu.
pozeracz
Tak w zasadzie to się zgadzam. W przypadku Martina wszystko rozbiło się o roszczeniowość fanów. Z początku pisarz informował regularnie o postępach albo we wpisach, albo bardziej oficjalnie. Jednak opóźnienia w połączeniu z gniewem fanów sprawiły, że teraz informacje pojawiają się tylko w momencie, gdy dana cześć zostanie ukończona.
Pyza
Czyli, jeśli dobrze zrozumiałam, wspomniany fan zastanawiał się, czemu GRRM nie pisze, skoro ma jakiś zasób czasu, na co wskazywało prowadzone życie towarzyskie? Bo jeśli tak, to w ogóle pojawia się jeszcze jedna ciekawa płaszczyzna: postrzeganie pisarza wyłącznie jako kogoś, kto pisze (jasne, to w sumie — jakby nie patrzeć — jakaś cecha konstytutywna pisarza ;-), ale też sprowadza nam osobę wyłącznie do jednej jedynej czynności).
Ciekawi mnie też w tej sprawie aspekt finansowy. Bo wydaje mi się, że to zobowiązanie, o którym piszesz, przebiega nie tylko na linii „kupiłem pierwsze tomy, gotówka wydana, gdzie kolejne części”, ale też na takiej starej dobrej zasadzie „jak już coś powiedziałeś, to nie nabieraj wody w usta, to nieuczciwe, teraz już musisz powiedzieć”. Niezależnie już nawet od finansów.
pozeracz
To ciekawa rozbieżność – wiele osób bardzo lubi zaglądać w życie pisarza i chłonie każdy detal, a jednocześnie cześć odmawia pisarzowi prawa do życia poza książkami. Choć trzeba też przyznać, że pisarzom daleko pod względem medialności przedstawicielom innych mediów. Bardzo rzadko wybijają się poza świat książkowy.
Pyza
A, to też prawda, że czuć w tym pewien „celebrycki” odcień. Chyba zresztą jest tak, że pewni pisarze są tutaj bardziej „medialni”, a inni mniej (czasami zresztą celowo) — i pojawia się pytanie, czy chcemy wiedzieć, co u nich, czy u ich postaci: przez co tak właściwie się nimi interesujemy.
pozeracz
Mnie akurat życie pisarzy średnio interesuje. Tak z zasady. Martin i me odwiedziny na jego blogu były pewnym wyjątkiem. Śledziłem też kilku pisarzy na Twitterze, ale ostatnio wziąłem z Twitterem rozbrat. A wzorem dla mnie jest Thomas Pynchon 😉
Izabela Łęcka
Cześć,
Nominowałam Cię do LBA:
http://literackie-zamieszanie.blogspot.com/2016/07/nominacja-liebster-blog-award.html
pozeracz
A dziękuję pięknie. Zapoznam się z pytaniami i postaram się odpowiedzieć.
Knight Martius
Welp, ja poczułem pewien zawód w tej kwestii w związku z cyklem „Kroniki Drugiego Kręgu” Ewy Białołęckiej. Wydane bowiem zostały cztery tomy (czy raczej trzy – jeden był podzielony na dwie książki), z czego w dwóch ostatnich akcja była przeciągana do granic możliwości. I okazało się, że historia nie została zakończona, wciąż czeka na ostatni tom. Ale pewnie się nie doczeka.
Na zeszłorocznym Polconie rozmawiałem z p. Białołęcką o cyklu i pani przyznała, że nie ma już serca do pisania tego cyklu. Poza tym, wydawnictwo może teraz kręcić nosem na wydanie kolejnej części i wymagać wznowienia wydań poprzednich tomów (tak zapamiętałem odpowiedź pani autorki). Nawet jeśli więc kiedyś pani autorka ostatni tom dokończy, to co najwyżej zamieści go w sieci.
Co nie przeszkadza mi bardzo miło wspominać „Naznaczonych błękitem”.
pozeracz
Ja czytałem jedynie ostatnie wznowienie z Fabryki Słów. Bardzo miło mi się czytało, ale kontynuacji nie poszukiwałem. Nawet recenzję pisałem dla Poltergeista: http://polter.pl/ksiazki/Naznaczeni-blekitem-Ksiega-1-Ewa-Bialolecka-c24680
Knight Martius
Ja czytałem wersję od Runy. Pierwszą część „Naznaczonych błękitem” czytało mi się ogólnie dobrze, a drugą wręcz pochłonąłem, tak bardzo mi się podobała. Następne tomy natomiast czytałem w starszych wydaniach („Kamień na szczycie” z 2002 roku i „Piołun i miód” z roku 2003) i… ogólnie nie było źle, tylko drażniło mnie, że autorka przeciągała w nich akcję, jak tylko mogła. Myślę, że skoro zakończenia cyklu i tak nie ma i nie wiadomo, czy w ogóle będzie, to na „Naznaczonych błękitem” lekturę można spokojnie zakończyć.