Osoby regularnie odwiedzające bloga mego wiedzą, że mam słabość do dorzucania swych groszy (niekoniecznie) trzech do aktualnych dyskusji. Jednocześnie osoby blogosferę książkową od dawna nawiedzające doskonale zdają sobie sprawę z tego, że wszystko już było, a dyskusje toczą się ciągle te same. Przez pewien czas mieliście ode mnie spokój w tym zakresie, ale wytchnienia przyszedł kres. Tym razem padło na serie wydawnicze i ostatnio przebudzoną dyskusję o problemach związanych z ich wydawaniem.
Ostatni odcinek tej smutnej sagi ma trzy części składowe: emocjonalny wpis Rafała Dębskiego, informację o Naszej Księgarni rezygnującej z wydania czwartego tomu Kronik Rozdartego Świata Aleksandry Janusz oraz komentarza do tej kasacji autorstwa Marty Kisiel. Przeczytajcie sobie te wypowiedzi w całości, a ja tylko dodam, że w różnych zakątkach sieci regularnie powracają też komentarze od osób z powodów różnych (choć często zbieżnych) kupujących tylko serie wydane w pełni. Przypomnieć tu można też o niedawnej akcji fanów Marcina Przybyłka oraz w ogóle o perypetiach jego serii Gamedec, która miała trzech różnych wydawców. Ale swoje przeszła przecież też Agnieszka Hałas, której Teatr Węży wpadł w wydawniczy (niemal) niebyt. I pewnie można by tak długo wymieniać, a nawet i rozszerzyć wszystko o kwestie czytelnictwa w Polsce. Postaram się jednak swe przemyślenia zmieścić w formie zwięzłej i przejrzystej.
Na początek warto przyjrzeć się argumentom strony czytelniczej, konsumenckiej. Część powodów jest zbieżna z ogólnymi narzekaniami na wydawnicze praktyki. Niektórzy nie kupują niedokończonych serii z obawy przed zmianami – szaty graficznej, formatu, tłumacza (przypadek raczej rzadki) czy nawet wydawcy. Problemem bywają też opóźnienia – czasem autorskie (George’u R.R. Martinie, patrzę na Ciebie), a czasem wydawnicze (MAG spychający niektóre pozycje w harmonogramie). Oczywiście, kluczowym powodem jest ekstremalna odmiana opóźnienia – zerwanie serii. Tu znów przyczyny mogą być autorskie (z tymi ostatecznymi włącznie), ale częściej bywają wydawnicze. Wydawca może zaprzestać wydawania serii z powodów wielu, ale nie ma co się oszukiwać – głównym jest kasa. Jak napisał Rafał Dębski: „Żyjemy w czasach, kiedy produkt ma się sprzedać natychmiast i odnieść sukces, inaczej ginie w otchłani innych propozycji, ulega zapomnieniu, czy wręcz celowemu odsunięciu.”
Tu dochodzimy do sedna tego wpisu. Nie będę udawał, że znam się na procesie wydawniczym i znam go od podszewki, ale wstrzymywanie się od zakupu pierwszego tomu serii z obawy przed jej niedokończeniem zwiększa szanse na to niedokończenie właśnie. Dla wydawcy kiepska sprzedaż pierwszego tomu oznacza, że zainteresowanie jego kontynuacją będzie jeszcze mniejsze. To z kolei prowadzi do minimalizowania strat – albo do ograniczenia wydatków i starań marketingowych (co z kolei jeszcze bardziej zmniejsza szanse na sukces), albo też od razu wyrzucają autora z kąpielą. Zapewne dużo zależy tu od umowy, a te ponoć są bardziej korzystne dla autorów zagranicznych (a w zasadzie reprezentujących ich agencji), gdyż w ich przypadku zakupuje się prawa do całości serii wraz z zobowiązaniem do ich wydania. Oczywiście, mamy wiele przykładów na to, że nie zawsze jest to prawdą (Ekspansja w rękach Fabryki Słów, tetralogia Cena Ostateczna Daniela Abrahama porzucona przez MAGa po jednym tomie i wiele innych), ale rodzimy autor nie siedzący w okolicach szczytu marketingowego ma przechlapane, jeśli marzy mu się powieściowa seria.
Patrząc zaś na sprawę z perspektywy pisarki/pisarza właśnie, trudno o gorszą sytuację. Po pierwsze: dla każdego autora będzie to potężny cios motywacyjny. Trudno nie stracić pewności siebie, gdy się dostaje namacalny sygnał od czytelników, że nasze dzieło się nie podoba. Nawet cała tona pozytywnych recenzji i pochwały krytyków mogą tu nie pomóc. Marta Kisiel tak pisze o podnoszeniu się po takim upadku: „Niektórym zajmuje to lata, jak mnie, a znam też takich, którzy nie podnieśli się nigdy.” Owszem, można stwierdzić tonem nieczułego barbarzyńcy, że rynek trudny, czytelników mało, więc pisarz twardy ma być, nie zaś mientki. Ale według mnie, by wygłaszać takie sądy trzeba być bucem, który nie potrafi sobie uświadomić, że twórcę z jego dziełem łączy coś więcej niż finanse. Wracając jednak do normalności – nawet jeśli uda się podnieść, to taka kasacja zmniejsza atrakcyjność autora: trudniej mu będzie przekonać aktualnego wydawcę do kolejnej inwestycji lub znaleźć nowego. Prawdopodobnie rozczarowany wydawca ostrożniej będzie też spoglądał na inne cykle proponowane mu do wydania. Nawet jeśli sam po części jest sobie winny ze względu na nieudolną promocję (np. wydawanie kilku marnie promowanych książek zamiast jednej porządnie).
Nie zrozumcie mnie źle, proszę uprzejmie. Nie chcę tu nikogo szantażować moralnie, snując wizję pisarskiej niedoli. Każda i każdy z Was ma pełne prawo swobodnie dysponować zarobionymi przez siebie pieniędzmi i czuć się zniechęcony wydawniczymi zawirowaniami. Z drugiej też strony, to wydawca ponosi odpowiedzialność za marketingowe wpadki. Jednak chciałbym po prostu dać do myślenia i pokazać, że czasem takie zachowawcze podejście jest częścią samonapędzającej się spirali i koniec końców staje się działaniem na własną szkodę. Zastanówcie się czasem nad przedsprzedażą, pokażcie wydawcy swoje zaufanie do danego autora.
Mój świat, powiadam, jest chory
Władają nim potwory
Jest coraz bardziej normalne
Tylko to co jest bardziej nachalne
Najlepsze jest to co się sprzeda
Chujowe to co sprzedać się nie da
Każdy to widzi, w środku miasta
Statua z gówna wyrasta[KULT – Ja wiem to]
zacofany.w.lekturze
Ja pod tym względem jestem czytelnikiem idealnym, kupuję od razu, a potem się zostaję na pięciu tomach „Długiej Ziemi” Baxtera i Pratchetta albo na 30 tomach „Kota, który…”. Ale życie mnie nauczyło, że jak nie kupię od razu, to potem mam komplet „Szpitala kosmicznego” bez jednej części 🙁
Sylwka
Mam podobnie. Kupuję wiele serii od pierwszego tomu, a potem mogę ewentualnie psioczyć „że wydanie mi zmienili, że kontynuacji zaniechali”…
Czasem stawiam na półce i czekam na całość z czytaniem, ale kupuję.
Bywa też, że kupują drugie wydania i mam duble na półkach (moje feng shui bardzo cierpi, jak mam jedną książkę wydaną inaczej ;)).
zacofany.w.lekturze
No właśnie, a zawsze byłoby dobrze przeczytać pierwszy tom przed zakupem reszty, żeby uniknąć niespodzianek. Moje feng shui cierpi mniej, ale takie Dożywocie mam w dwóch wersjach 😀
pozeracz
Ja chyba nie mam żadnej książki w dwóch wydaniach. Zresztą gdybym miał, to pewnie bym oddał.
zacofany.w.lekturze
Czasem się ma przymus wewnętrzny 🙂
pozeracz
Innymi razy zaś zewnętrzny 😉
silaqui
a mnie zwyczajnie męczą kolejne serie i cykle i nie za bardzo chce mi się je zaczynać. Zwłaszcza, gdy mowa jest o jakimś młodym autorze, co do ktorego nie wiem, czy mi się spodoba, czy trafi do mojego czytelniczego serduszka.
Poza tym, serio – co patrzę na nowe tytuły, to są to zazwyczaj pierwsze tomy. Czy już nikt nie potrafi opowiedzieć zamkniętej historii? Albo, co stoi na przeszkodzie, by tworzyć dzieła może i osadzone w jakimś tam świecie, ale dające się czytać osobno? Tak jak robi to Czarek Zbierzchowski z Rammą? Tak jak robił Martin z Tufem Wędrowcem (no dobra, tutaj to akurat opowiadania, więc zupełnie inna para kaloszy).
Ale serio, serio – z nowości ostatnio przeze mnie czytanych tylko Biedrzycki i Arnopp nie uraczyli mnie „pierwszymi częściami większej opowieści”. A ja lubię, gdy historia jest opowiedziana, a nie gdy zostaję nagle w połowie bajki i na drugą muszę czekać rok…
zacofany.w.lekturze
Potworne przegadanie jest ostatnio cechą całej masy książek, od obyczajówek do kryminałów. Nie wiem, autorzy i wydawcy uważają chyba, że to takie nobilitujące napisać kryminał na 800 stron. I pomyśleć, że poczciwa Agata mieściła się na 200 stronach małego formatu z detektywem, morderstwem i jeszcze masą obyczajowości 😛
Silaqui
Już ostatnio się nad tym zastanawiałam – trochę wina leży po stronie współczesnych czytelników, którzy muszą mieć wszystko wyjaśnione (łącznie z historią życia babci wujka dziadka ciotki Hermenegildy). I jak potem pisarz sobie pisze stan alone’a, to mu recenzenci psioczą, że wątki są niepodomykane (tak na przykład niektórzy narzekano na „Różaniec” Kosika)…
zacofany.w.lekturze
Ja tam lubię wiedzieć wszystko o ciotecznym szwagrze drugiego męża, ale od tego to mam Noce i dnie i Forsyte’ów 😀 Moim zdaniem to jednak wynika z tego, że autorzy nie potrafią zrezygnować z części pomysłów, akurat Kosik jest tu idealnym przykładem – on ewidentnie musi wtrynić do książki wszystko, co na bieżąco wymyśli, a że sam sobie wydawcą, to mu nikt nie mówi, że to zły pomysł 😀 No ale nawet „obcy” wydawcy nie umieją skłonić autora, żeby wyciął połowę.
pozeracz
Ja zaś pozwolę sobie wrócić do komentarza założycielskiego. Cenna uwaga – nie pomyślałem o zmęczeniu materiału czytelniczego. Rzeczywiście fantastyka (z nieco większym naciskiem na fantasy) cyklami stoi. Rzeczywiście zaczynanie powieściowej obecności na rynku od pierwszego tomu dłuższego cyklu. Choć tak po prawdzie to trzeba by było zastanowić się, czy czytelnicy mają słabość do cykli i dlatego ich sie tyle wydaje, czy po prostu tyle ich się wydaje, że czytelnicy często nie mają wyboru.
Bartek
A ja to w sumie nie lubię serii pisać. Trylogię tak napisałem, że da się ją w sumie czytać całkiem osobno (co niektórzy zresztą zrobili). Ja to bym chciał opowiadania pisać, ale nie ma gdzie ich publikować.
Jasne, jak się napisze dobry pierwszy tom, to potem można latami jechać na tym, co ludzie kupują. Pytanie czy się pisze dla kasy?
Silaqui
Bartek – i takie podejście to ja nawet trochę szanuję 😉 Aczkolwiek – gdybyś mi o tym nie napisał, to bym nie wiedziała, że tę trylogię można sobie czytać ot tak.
No i jak wspomniałam wyżej – jeśli świat „zażre”, to można przecież pisać dalej opowiadania/poowieści w nim się dziejące. Nie trzeba wcale tworzyć z tego wielkiej fabuły, bo jest to ryzykowne. Patrz nasz Wegner – opowiadania miąły to do siebie, że dało się je czytać osobno i to było fajne. A potem, jak opowieść zaczęła się motać i rozrastać, to zaczęło być pod górkę (chociaż nastęny tom z pewnością kupię, bo chcę poznać zakończenie tej historii 😉 )
Pisanie dla kasy – tak się zastanawiam kto w to jeszcze w naszym fantastycznym grajdołku wierzy? Tzn, ok – mamy Gołkowskiego, który cudnie sobie stworzył fanbazę czekającą na każde „dzieło” swojego autora, no ale tutaj też i fani mają pewność, że kolejne tomy będą. I to w półrocznych interewałach 😉
Bartek
Masa ludzi w to wierzy, a co najmniej kilku fantastów to robi 🙂
pozeracz
A jak traktować te zbiorowe cykle, które wyrosły wokół S.T.A.L.K.E.R.-a czy Metro?
Bartek
Trudno mi powiedzieć. Ja pisałem, bo to frajda, ale jak widzę z jaką powagą niektórzy do tego podchodzą, jakby to była praca i obowiązek, to dochodzę do wniosku, że moje stwierdzenie „nie jestem pisarzem” nie jest nieuzasadnione.
pozeracz
Hmmm… I to podejście z frajdą rozumiem. Tylko jakoś dziwnie by mi było np. swoją pierwszą powieść umieszczać w „pożyczonym” świecie. Wszystkim Metro-STALKERowym debiutantom życzę szybkiego wyrwania się na swoje.
Bartek
Dlatego ja nie pisałem w UM2033 (zresztą za dużo ograniczeń), tylko zrobiłem to po swojemu.
Beatrycze
Z drugiej strony – jak ktoś wyżej w sumie zauważył – półki uginają się od cykli, jakby wydawcy woleli nie wydawać samodzielnych powieści, antologii, czy zbiorów opowiadań.
Sama często kupuję tom pierwszy i jeśli mi się spodoba, następne, jak nie – odpuszczam. Nie czekam specjalnie z cyklami na zakończenie, ale bywa tak, że po jakąś serię sięgam rok, dwa lub więcej lat po premierze pierwszego tomu – i muszę przyznać, że w sytuacji, w której mi się rzecz spodobała, przyjemniej jest czytać jednym cięgiem, na świeżo pamiętając, niż złościć się patrząc, jak zapowiedzi są przesuwane dalej i dalej.
Tu wspominam ze smutkiem „Koronę gwiazd” Kate Elliott, którą Zysk zarzucił po 5 tomie z 7 :> (inna sprawa, że najpierw ukazały się trzy tomy i przestali, po paru latach 5 tomów i stop, możliwe, że zadecydowały wzglęy ekonomiczne – oni nawet w pewnym momencie reklamowali te książki na plakatach, tyle że akurat okładki, które w ten sposób reklamowano były raz że brzydkie, a dwa – mylące, jeśli ktoś miałby się po nich spodziewać zawartości; tyle że mnie sie cykl spodobał.
Bartek
Zawsze mnie zastanawia, czy nie można kupić serii, a dopiero potem przeczytać? Odpada nerwowe czekanie na kolejny tom. 🙂
silaqui
Heh, ja tak robię, ale mam łatwiej, bo większość cykli które kupuję/czytam już dawno została zakończona bo:
1. autor powiedział wszystko, co miał do powiedzenia
2. (częściej…) autor już nie żyje.
I tym sposobem nawet jak zabieram się za coś co ma 3-5 tomów, to mogę sobie zrobić maraton i przeczytać wszystkie 😀
pozeracz
Ha, ja do „Królewskiego Smoka” mam pewną słabość, gdyż recenzja tej powieści była mą pierwszą na Poltergeiście, czyli była początkiem mojego „poważnego” recenzowania. Choć nie byłem zbyt łaskawy.
A kupowanie po czasie rozumiem, gdy jest to niejako przypadek, zagapienie albo brak okoliczności zbiegu, ale nie do końca, gdy jest to świadoma decyzja w momencie premiery tomu pierwszego.
Beatrycze
Hmm, nawet mgliście pamiętam jakąś krytyczną recenzję z Poltera. Ale mnie się akurat spodobało – łyknęłam wszystkie 5 tomów jednym cięgiem w poczuciu obcowania na poły w tamtym świecie, które to odczucie bardzo sobie cenię.
Moreni
Szczerze to trochę nie rozumiem podejścia „kupię na raz cały cykl”. Przecież jak po pierwszym tomie okaże się, że to nie to, to jest się kupę kasy w plecy… (to jest ten rzadki przypadek kiedy jestem racjonalistką i wolę być w plecy z zakończeniem niż z kasą 😉 )
Sama, nauczona przykrymi doświadczeniami, jestem raczej z tych, którzy kupują mniej więcej na bieżąco, choć bywa, ze za czytanie biorę się po latach. Ale tak jak przedpiśczynie, jestem trochę zmęczona straszliwym parciem na cykliczność w gatunku. Ale najwyraźniej jesteśmy w mniejszości, bo wydawcy (a więc i większość czytelników, bo to oni głosują portfelami) mają zdecydowanie inne zdanie. Taki przykład: na zeszłorocznej Fantasmazurii Adrian Tchaikovsky opowiadał, ze „Dzieci czasu” były pisane jako standalone i pierwotnie takimi miały pozostać. Ale po jakimś czasie wydawca zaczął dopytywać, czy może autor nie zechciałby jednak napisać kontynuacji… No i autor zechciał, w czasie konwentu byli już na etapie dogrywania szczegółów umowy. Nawet nie mam pretensji do autora, że dał się skusić.
pozeracz
To chyba jest ogólna popkulturowa prawidłowość, która psuje bardzo dużo. Dziś… /patrzy na zegarek/… Wczoraj na Mistycyzmie Popkulturowym przeczytałem, że Pokemony miały początkowo być właśnie one-shotem zakończonym rewolucją stworzeń, które nie chciały dalej być wykorzystywane. Podobnie bywa z serialami, których pierwsze sezony stanowią zamkniętą całość, a kolejne równia pochyła. Czemuż, ach czemuż, Dexter nie mógł się skończyć po pierwszym sezonie?! Z tych samych powodów, ale w wydaniu pozytywnych, tak cenię sobie „Cowboya Bebopa” – 25 odcinków, zamknięta seria z niezależnym przydatkiem w postaci filmu.
Matka Przełożona
Z innej, sąsiedniej beczki: mam wrażenie, że jeszcze bardziej ekstremalne są sytuacje wydawców… mangowych. Rynek, wbrew wszystkiemu, nie jest taki duży, a serie – wielotomowe. Są wydawcy, którzy już dali się poznać jako niesolidni (wielomiesięczne opóźnienia jednego z nich już nawet nie śmieszą) lub po prostu znikali z rynku, zostawiając rozbabrane serie. Czytelnicy obawiają się też przerywania serii aktualnie wydawanych w Japonii (sama praktycznie nie kupuję tego, co ma status „ongoing” – za przykład może posłużyć Gangsta, którego to komiksu autorka zaniemogła i przez dwa lata nie narysowała nic, albo Berserk, który już obrósł w legendy i ukazuje się bardzo nieregularnie od, uwaga, 30 lat).
Do tego w momencie, w którym nie wiadomo, ile tomów ma liczyć seria (5 czy 15?), trudno też zabezpieczyć na nią środki. Plus – gdy seria jest długa, często jej poziom spada. Tak sama złapałam się na Dimension W – pierwsze 5 tomów było ciekawym SF, ale potem autor zaczął iść w dłużyzny (bo ma płacone od rozdziału w magazynie generalnie, tomiki ukazują się potem, gdy uzbiera się materiału) i po 11 tomach (oraz wydaniu na nie 220 zł) miałam dość.
Plus skanlacje dostępne za darmo w internecie.
Gdy się nad tym zastanwoić, to ciekawe, że wydawnictwa jeszcze nie umarły 😀
pozeracz
O, dzięki za post. Ciekawie spojrzenie z innej strony rynku, ale rzeczywiście bardzo zasadne. Najdłuższe serie książkowe nie mają startu do wydawnictw mangowych. No, ale podobnie jest chyba z komiksowymi, ale te z kolei mają często za sobą wielkie maszyny marketingowe i większą rozpoznawalność. Ale w obu przypadkach problemem jest pewnie cena – jak widzę jakiś nowy komiks Marvela za 60zł i wiem, że przeczytam go w godzinę, to trudno mi wydać tę kasę, bo komiksomaniakiem nie jestem.
Ambrose
Ciekawa dyskusja, szczególnie jeśli uwzględni się pojawiające się komentarze, ale ja, niestety, ze swojej strony nie mam zbyt wiele do dodania. Po fantasy czy powieści spod znaku space opery sięgam rzadko, a to chyba w tych gatunkach dominują omawiane cykle.
Jeśli zaś chodzi o przytaczane argumenty, to bez problemu rozumiem obie strony, tj. zarówno czytelników czekających na pojawienie się całej serii jak i pisarzy, pomstujących na takie praktyki. W końcu obie postawy mają to samo źródło – czytelnictwo postrzegane jest w dzisiejszym świecie jako biznes. Książka to produkt, który musi się sprzedać i stąd cały ten marketingowy cyrk. Jego zasady sprowadzają się do prostych zależności – autor ma regularnie dostarczać produkty cieszące się poważaniem konsumenckim (niezależnie od tego, czy aktualnie przeżywa jakiś kryzys twórczy czy też nie), a czytelnik ma kupować wszystko, jak leci, bez względu na to, jakiej jakości są proponowane pozycje.
A tak jeszcze odnosząc się do przypadku Aleksandry Janusz – zawsze można spróbować wydać ostatni tom za sprawą portali crowdfundingowych.
pozeracz
To prawda, ale niestety od rynkowego traktowania książki uciec jak nie ma. Jeszcze PRL pozwalał tego uniknąć w sposób systemowo-cenzuralno-narzucony, ale tak poza tym książka towarem stała się w zasadzie momencie upowszechnienia maszyny drukarskiej. Może proporcje nieco się zmieniają, ale wydawca zawsze zarobić na siebie musiał.
Dziś poza tym systemem przebywać może jedynie autor o bardzo wysokim statusie – taki na przykład Myśliwski, który może sobie pisać książkę raz na lat kilka i nikt mu truć nie będzie, że za wolno, za mało i tak dalej.