Tym razem zacznę nietypowo, bo od pytania: czy wiedzieliście, że Rebis wydał Dzieci czasu już w 2017 roku? Dopytuję się nie bez powodu, a motywowany własnym zdziwieniem i niepewnością. Te siedem lat temu blog już hulał, więc nowości miałem na radarze, a tym bardziej interesowały mnie te zgarniające nagrody za kanałami oraz/lub oceanami. Nie dojdę już, czy wtedy premierę powieści Adriana Tchaikovsky’ego zignorowałem, czy też przegapiłem, ale do myślenia to daje. Wszystko jednak pozostało w (pod)poznańskiej wydawniczej rodzinie i teraz to Vesper uwagę przykuł mą skutecznie.
Niedobitki ludzkiej rasy opuściły Ziemię, którą – a to niespodzianka – same uczyniły niezdatną do życia. Teraz desperacko poszukują nowego domu wśród gwiazd. Podążając śladami swoich przodków, pionierów z czasów technologicznego szczytu przed samozagładą, odkrywają największy skarb minionej epoki – świat terraformowany i przygotowany do życia dla ludzi. Jednak echa ludzkiej autodestrukcji dotarły nawet w ten odległy zakątek kosmosu i doprowadziły do znaczącego zaburzenia projektu doktor Kern. Teraz zamiast wyewoluowanych małp czeka tam coś o większej liczbie kończyn i oczu…
Literaturę można kategoryzować (czyt. szufladkować) na różne sposoby, które wymagają pewnych generalizacji, nawet jeśli są nadmiernie drobiazgowe. Jedną z prostszych metod podziału przykładalnych do prozy science fiction jest podział na opowieści skupione na pomysłach lub na postaciach. Jednak sztuka sztywnych ram nie znosi, zwłaszcza ta wartościowa i dobrym przykładem na to są Dzieci czasu. Fantastyka naukowa z półki wyższej często bowiem łączy interesujące, dobrze rozwinięte koncepty z równie dobrze rozpisanymi postaciami wtłoczonymi w emocjonującą akcję. Adrianowi Tchaikovsky’emu udało się stworzyć taką równowagę i utrzymać ją w niemałej części powieści. Stało się tak po części za sprawą umiejętnego łączenia oraz przeplatania znanego z obcym, a po części elementów bardziej sztampowych: światotwórstwa i płynnie prowadzonej fabuły.
Wracając do wspomnianego w poprzednim akapicie przeplatania, trzeba napisać: Dzieci czasu to w gruncie rzeczy dwie (o)powieści, które mają co prawda pewien punkt styczny w okolicach środka fabuły, ale tak naprawdę łączą się dopiero w finale. Ten zaś stanowi po części rozczarowanie. Domknięcie dwóch (pod)fabuł obejmujących tysiące lat jest zaskakująco zwięzłe i ogranicza się w zasadzie to jednej rozbudowanej sceny akcji i jej efektów. Owszem, wątki zostają domknięte, a konflikty zażegnane, ale drobny niesmak pozostaje. Na szczęście główna część historii nadrabia i nie brak tam akcji, konfliktów, przełomów i innych czytelniczych zahaczek. Wciąga także wspomniana wcześniej warstwa koncepcyjna – wykreowana przez Tchaikovsky’ego pajęcza cywilizacja jest źródłem wielu intrygujących, pomysłowych rozwiązań. Całą furę frajdy dostarcza po prostu śledzenie tego, jak imperia portia labiata dochodzą od etapu zwierzęco-łowczego aż po kosmiczny. Przewrotnym acz zoologicznie konsekwentnym zabiegiem jest wtłoczenie w fabułę konsekwencji dymorfizmu płciowego tego gatunku skakunowatych. Innymi zaś słowy: to samice rządzą, dzielą i… pożerają.
Nadeszła zaś pora na akapit po części subiektywny, ale z resztą powiązany. Chodzi mianowicie po raz kolejny o przeplatanie i jego konsekwencje. Nie będzie chyba wielkim zaskoczeniem dla każdego, kto przeczytał choćby zarys fabuły, gdy stwierdzę: część pajęcza jest znacznie ciekawsza. Pierwszym powodem takiego stanu rzeczy jest nierówność w rozprowadzeniu obcości, nowości i pomysłów. Historia rozwoju portia labiata, obserwowanie wymyślanych przez autora przełomów technologicznych i sprytnie wprowadzone powroty pajęczych postaci powodują nie tylko większą immersję, ale także kibicowanie stawonogom w ich drodze do konfrontacją z ludzkością. Tu zaś na scenę wkracza powód drugi, czyli nijaki główny bohater strony dwunożnej. Holsten, klasycysta (czyli specjalista od języków upadłego imperium), jest chyba najmniej ciekawym ze znaczących załogantów Gilgamesza. Przedstawienie historii z perspektywy autokratycznego kapitana Guyena byłoby zapewne ryzykowne, ale na pewno bardziej wyraziste. W połączeniu z pewnymi elementami fabuły sprawia to, że od pewnego momentu lektura staje się oczekiwaniem na to, jak pająki skopią odwłoki homo sapiens.
Po zakończeniu lektury tym bardziej dziwię się, że Dzieci czasu zostały nad Wisłą zupełnie przegapione po pierwszej premierze. Mam nadzieję, że po twardookładowym, jakościowym (re)wydaniu przez Vesper stan się zmieni, gdyż jest to powieść warta uwagi. Ciekawie wykreowany świat, solidna dawka obcości podpartej intrygującymi konceptami oraz odpowiednia domieszka akcji sprawiają, że całość czyta się z przyjemnością (mimo drobnej nierówności immersyjnej).
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
– To nawet nie jest początek, doktor Kern – mówił zupełnie obojętnym głosem. – Na Ziemi już wszystko się zaczęło. Na Ziemi pewnie już jest po wszystkim. Może za kilka lat usłyszy pani, że Ziemia i nasza przyszłość zostały przekazane w ręce ludzi. Nie w łapy jakichś małp, doktor Kern. Nie w macki komputerów udających bóstwa. Nie w łapy dziwolągów udających ludzi. To my weźmiemy wszechświat w posiadanie, co było naszym przeznaczeniem.
Przestrzenie tekstu
Aż porównałam okładkę Rebisa z Vesperem (też nie wiedziałam) i… cóż, ta vesperowa robi wrażenie 😉 Książkę planuję oczywiście kupić, fabuła jest bardzo intrygująca. Bardzo się cieszę, że Vesper tak zjawiskowo wydaje takie dobre sci-fi (w tej chwili czytam od nich „Rozgwiazdę” Petera Wattsa).