"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Operacja udana: pacjent zmarł, czyli o jednolitej cenie książek

Jest kilka takich tematów, które jak bumerang powracają w książkowy świat, a więc i na książkową blogosferę. Raport o stanie czytelnictwa, self-publishing, Empik i inne podobne tematy przechodzą niczym fala przez blogi, wywołując żywiołowe dyskusje i spokojnie zostają wyparte przez twórczość codzienną. Teraz jednak powrócił temat, który może w bardzo krótkim czasie doprowadzić do wielkich zmian na rynku wydawniczym. Chodzi oczywiście o proponowaną przez Polską Izbę Książki ustawę o jednolitej cenie książki, która została poparta przez ministra Glińskiego. Znając zaś tempo i przebojowość dobrej zmiany w uchwalaniu ustaw, czasu na zapoznanie się z potencjalnymi konsekwencjami nie zostało wiele. Nie włączałbym się w tę dyskusję, ale zauważyłem pewną lukę – mało kto z równym krytycyzmem traktuje argumenty obu stron. Większość autorów ma z góry wyrobione zdanie i prezentuje temat jednostronnie albo też zamieszcza informacje błędne. Na osłodę tych poważnych rozważań zostawiam zaś ogłoszenie zwycięzcy konkursu.

Na sam początek podstawa całego zamieszania, czyli wspomniany projekt: klik klik. Polecam zapoznać się, gdyż dokument długi to nie jest. Ostrzegam jednak, że na uważnych czytelnikach wrażenie może zrobić negatywne, gdyż literówki oraz błędy interpunkcyjne napotkać w nim można. W takim dokumencie te braki rażą podwójnie. Kluczowym postanowieniem jest to, że wydawca/importer ma obowiązek ustalić jednolitą cenę książki, która będzie obowiązywała „w okresie od daty wprowadzenia książki do obrotu do upływu 12 miesięcy”. Objęte ustawą nie zostaną m.in. książki artystyczne wykorzystujące metody rękodzielnicze i wydane na zamówienie, o ile przez rok ich nakład nie przekroczy 100 egzemplarzy (artykuł 7). Maksymalna dopuszczalna zniżka to 5% dla zwykłego odbiory i 20% dla uczelni, instytutów i tym podobnych (artykuł 8, punkt 3), a także 15% (artykuł 8, punkt 5) na podręczniki oraz potrzeby targów książkowych odpowiednio dużych (artykuł 8, punkt 6). Pewnym zaskoczeniem jest zaś artykuł 10, który mówi o obowiązku sprowadzenia do punktu sprzedaży dowolnej książki objętej ofertą wydawcy/importera. I to tyle, jeśli chodzi o podstawy – szczegółowe wyłączenia, definicje i obostrzenia warto doczytać samodzielnie.

Moim głównym problemem z tą ustawą jest to, że można zbić w zasadzie wszystkie argumenty za i przeciw. Jako jedną z głównych zalet podaje się zakończenie wojny rabatowej, a co za tym idzie wzmocnienie pozycji mniejszych księgarni, a więc i ułatwienie małym wydawnictwom drogi na rynek. Problem polega na tym, że pozycja wielkich graczy jest na tyle silna, że i tak będą oni mogli działać z pozycji siły – mogą na przykład wymusić na wydawcy przygotowanie wydania specjalnie dla siebie z ustaloną przez nich ceną. Pomija się bowiem fakt, że dana książka nie będzie miała wcale absolutnie jednolitej ceny – ta może się bowiem różnić w zależności od wydania (np. inna w twardej oprawie, inna w miękkiej itp., itd.). Inna sprawa jest taka, że wojna rabatowa dotyczy raczej bestsellerów, a nie pozycji niszowych. Idąc dalej – książki niszowe i tak nie trafią do Empików i Biedronek, ich klienci nie rzucą się na małe księgarnie, a miłośnicy kameralnych księgarni nie rzucą się nagle na wyrównane cenowo bestsellery. Nie ma też żadnej gwarancji, że duże wydawnictwa zdywersyfikują swoje oferty. Raczej nadal będą stawiać na to, co się według nich może sprzedać. Pozostaje też kwestia wspomnianego artykułu 10 – dla dużej sieci sprowadzenie książki nie będzie problemem, ale dla małych księgarni może być problematyczne.

Przeciwnicy ustawy twierdzą zaś, że książki podrożeją, ale równie dobrze mogą stanieć (są przykłady z innych krajów), gdyż aktualnie to Ci wspomniani duzi gracze i tak nie płacą ceny, którą wydawca umieszcza na okładce. Ustawa na pewno będzie za to dużym problemem dla księgarni internetowych, które mogą oferować książki w niższych cenach dzięki niższym kosztom działalności. Okres przejściowy będzie dla nich sporym wyzwaniem, ale ustawa nie musi oznaczać ich końca – mogą zmienić profil działalności i skupić się na przyciąganiu czytelników do pozycji kończących „roczek”. Z drugiej strony nie wolno zapominać o tym, jaki wpływ te zamieszanie będzie miało na czytelników z mniejszych miejscowości, o których chyba wszyscy zapomnieli. Przykłady pozytywne i negatywne z zagranicy wykorzystywane są przez obie strony, ale żaden z nich nie jest w pełni reprezentatywne, gdyż sytuacja wyjściowa w innych krajach odbiega od naszej – w niektórych przypadkach diametralnie.

I tu dochodzimy do sedna sprawy, czyli tego, że ustawa wcale nie dotyka sedna sprawy. Owszem, te regulacje mogą (lecz nie muszą) poprawić sytuację wydawnictw, małych księgarni i zwiększyć różnorodność oferty książkowej. Nie można tego w pełni wykluczyć. Jednak brak tu jakichkolwiek zapisów, które wspierałyby czytelnictwo u podstaw. Dla masowego odbiorcy – czytającego lub nie – zmiany te nie będą znaczące. Tanie książki nadal będą dostępne w Biedronkach i tanich książkowych dyskontach, ale nie będzie tam nowości. Ustawa ta nie sprawi, że nieczytający sięgną po książki – co najwyżej przekształci nawyki już czytających. A skoro nie zwiększy się liczba czytających, nie zmieni się za bardzo ilość pieniędzy wydawanych na książki. Może więc dojdzie to pewnych przetasowań, ale i tak wydaje mi się, że duża kasa i tak sobie poradzi. Brakuje mi tu walki z przyczynami ogólnie kiepskiej sytuacji na rynku książkowym. No chyba, że dochodzimy do wniosku, że z czytelnictwem nic zrobić się nie da i trzeba ratować to, co pozostało, ale to już podejście wielce fatalistyczne.

Jestem zwolennikiem małych księgarni, nie przepadam za dużym sieciami i bardzo bym chciał, by zwiększyła się książkowa rożnodostępność, ale nie wróżę sukcesu tej ustawie. Sam co prawda ustawiłbym nawet po stronie zwolenników specjalnego statusu książki jako dobra kulturowego i porzucił w tym punkcie zasady wolnego rynku, ale nie zrobiłbym tego dla tej właśnie ustawy. Bardzo chętnie podyskutuję ze zwolennikami i przeciwnikami ustawy – z chęcią wysłucham jednoznacznych dowodów na jej przyszłą skuteczność lub też niepowodzenie. I na koniec rada, która sprawdza się przy każdej dyskusji o pieniądzach: warto zastanowić się, kto najwięcej zyska. Mam też nieodparte wrażenie, że czytelnicy na tym nie zyskają wiele.


A tymczasem niezbyt dawno, dawno temu ogłosiłem konkurs. Do konkursu stanęła śmiałków trójca – Bazyl, Ambroży oraz Hadyna. Los ich oddałem w ręce bezdusznej maszyny losowością się kierującej. Z chaosu randomizacji zwycięsko wyszedł…

^^ klik klik ^^

 

Poprzedni

Więcej wojny niż gwiazd, czyli „Star Wars. Dług życia” Chucka Wendiga

Następne

Historyczna uczta dla mola, czyli „Książka” Keitha Houstona

13 komentarzy

  1. To przygarść luźnych impresji 🙂

    Paragraf o konieczności sprowadzenia książki na żądanie klienta jest totalną bzdurą (znowu), bo a) nie wiadomo, jak długo przyjdzie na taką książkę czekać i b) nie wiadomo, ile zapłacimy za „przesyłkę”. W praktyce będzie więc martwym przepisem, bo szybciej, taniej i łatwiej będzie egzemplarz zamówić w sieci.

    Z tym wspieraniem małych księgarń to też nie do końca prawda. Bo w dużym mieście, gdzie istnieje konkurencja ze strony molochów, jak najbardziej może to coś tam dać. Ale w małych, gdzie mała księgarnia i tak jest jedyną, doprowadzi tylko do ograniczenia oferty, a w konsekwencji spadku sprzedaży i problemów.

    Co do ceny, to nie łudzę się, że spadnie, dopóki nie zniknie przepis pozwalający hurtowniom zwlekać z płatnościami pół roku. Jak pisałam swego czasu u siebie, hurtownik i tak będzie chciał 50% (chyba że ustawa mówi coś o cenach w hurcie, a mnie to umknęło) rabatu od ceny okładkowej, a wydawca będzie wolał zostawić sobie 50 % z 40 zł niż z 30. A pewnie część w takiej sytuacji połakomi się na połowę z 45 zł, bo czemu nie, zwalimy na ustawę.

    Szczerze mówiąc, to ja się boję, że ustawa poskutkuje zubożeniem rynku w tytuły trudniejsze. Nie wiem, czy są jakieś dane, ale zakładam, że najwięcej sprzedaje się zaraz po premierze, niekoniecznie w cenie okładkowej. I teraz jak zostanie cena okładkowa, to część nabywców odpadnie. Część oczywiście kupi po roku, ale zapewne będzie to znacznie mniejsza część niż ta, która szukałaby okazji krótko po premierze (rok to wystarczająco dużo czasu, żeby zapomnieć, że coś się chciało przeczytać). A nawet jeśli wydawcy odbiją sobie trochę po roku, to kogo stać na tak długie mrożenie funduszy?

    • pozeracz

      Co do sprowadzania książek – możliwe, że w toku prac nad ustawą zapisy te zostaną doprecyzowane, ale jakoś nie mam wielkiej nadziei. Zresztą im większa konieczność takich doprecyzowań, tym większe ryzyko, że powstanie z tego kolejny legislacyjny moloch-potworek. Mam wrażenie, że małe miasta i miasteczka zostały tu w ogóle pominięte. Myślę, że ustawa musi choć unormować stosunki między wydawcami, hurtownikami i dystrybutorami – bez tego ustawa już w ogóle nie będzie miała sensu.

      A w temacie mrożenia funduszy – wydaje mi się, że spora część czytelników dostosuje się do tego cyklu, a część księgarni będzie skupiała się właśnie na promowaniu tych roczniaków. Zapewne będą i specjalnie strony, które będą śledziły czas do potencjalnych przecen. Oszczędny czytelnik zawsze znajdzie sposób. Ale czy powinien musieć tak kombinować?

      • Wątpię, żeby je doprecyzowali – w poprzedniej wersji ustawy brzmiały tak samo, a widać, że te zapisy, na których bardziej zależy lobbystom już poprawiono w stosunku do poprzedniej wersji. Więc będziemy mieli kolejny martwy przepis (tym bardziej martwy, że nie określa czasu sprowadzenia, więc w praktyce księgarz taką niewygodną transakcję będzie mógł przeciągać w nieskończoność). To samo zresztą dotyczy regulowania płatności i stosunków wydawców z hurtownikami i molochami. W ustawie nie ma o tym ani słowa. IMO w tym świetle nie mamy do czynienia z ustawą „ratującą” cokolwiek (bo wtedy trzeba by było zacząć od zmiany systemowych podstaw), tylko próbującą przerzucić koszty dzikich zmian na rynku na końcowego odbiorcę.

        Tylko że ja tu mówię o mrożonych funduszach wydawniczych – fakt, że o rentowności danego tytułu będzie można przekonać się dopiero po roku (jeśli przyjmiemy optymistyczną wersję ze wzrostem sprzedaży po okresie karencji, a nie pesymistyczną z permanentnym spadkiem na początku) raczej nie skłoni nikogo do ryzykownych kroków (w tym przypadku – wydawania ambitniejszych czy choćby tylko odstających od obecnej mody tekstów). Czytelnicy jakoś sobie poradzą – choć obawiam się, że większość pozyska książkę przed upływem roku środkami nie do końca legalnymi.

  2. Ach, ten temat-rzeka 🙂 Mam podobne odczucia, choć z drugiej strony – to chyba nie miała być ustawa o wspieraniu czytelnictwa. Jedynie o regulacji rynku wydawniczego. Takie survivalowe minimum.

    Boję się tylko, że jak nam ceny podskoczą choćby o trzy złote, to jeszcze więcej ludzi zacznie się tłumaczyć, że nie czyta, bo książki są zbyt drogie. I będzie jeszcze większe społeczne przyzwolenie na nieczytanie książek, przez co ten nasz marny poziom czytelnictwa naprawdę sięgnie dna.

    Nie umiem powiedzieć, czy ta ustawa jest dobra, czy zła – jak piszesz, można równie łatwo obalić argumenty za i przeciw. Wyjdzie w praniu. Na pewno jednak brakuje jej rzetelnej kampanii informacyjnej, co wywołuje w ludziach przekonanie, że to okropne lobby wydawnicze chce wyciągnąć jeszcze więcej pieniędzy z ich kieszeni. A chodzi tu przede wszystkim o ukrócenie pewnych niedobrych praktyk na rynku. Czy czytelnicy na tym zyskają, czy stracą, to się pewnie okaże za jakiś czas. Wielu liczy np. na polepszenie i staranniejszą segregację oferty wydawniczej (obecnie w Polsce wydaje się bardzo, bardzo dużo książek, które jednak króciutko „żyją” na rynku, bo muszą ustąpić miejsca kolejnym przecenionym nowościom).

    Pytanie, czy ustawa obejmie jednak e-booki, czy nie. Bo gdyby pozwalała na duże rabaty dla książek elektronicznych, to mogłaby zwiększyć zainteresowanie nimi, a to zawsze na plus.

    • pozeracz

      Możliwe, że ta ustawa rzeczywiście skupi się regulacji rynku wydawniczego, ale na razie jest promowana przez PIK także jako wspierająca czytelnictwo. Może lepiej byłoby, gdyby instytut ograniczył się do tego minimum. Dziękuję też za połączenie ceny książek ze społecznym przyzwoleniem na ich nieczytanie – nigdy jakoś nie łączyłem tych dwóch kwestii, ale jest w tym bardzo dużo sensu. Według Biblioteki Analiz w 2015 roku średnia cena książki wyniosła 41,80. Co ciekawe – według panelu GfK było to 23,20 w 2014. Nie wiem, czym różnią się ich metodologie i różnica ta jest zaskakująca, ale bardziej ufam pierwszemu źródłu.

      Ja sam nie jestem przekonany – „wyjdzie w praniu” to dla mnie niewystarczająca motywacja, by wdrażać ustawę, która może tyle zmienić na rynku. Może kampania informacyjna by pomogła. Na razie jednak będę czekał w niepewności na efekty pracy nad ustawą.

  3. No cóż, tym razem w konkursie nie miałam szczęścia, ale to było bardzo sympatyczne wyzwanie:) Co do głównego tematu – dzięki za bardzo dokładne wyłuszczenie, o co w ogóle się rozchodzi, bo szczerze mówiąc do tej pory nie znałam szczegółów. I faktycznie, wydaje się, że dużej zmiany nie będzie, a smutne procenty czytelnictwa w Polsce nic na tym nie zyskają. Z naszej strony możemy za to ze wszystkich sił promować, zachęcać i wzmagać czytelnictwo w kręgu zainteresowanych naszymi blogami. Cudownie widzieć rezultaty w bezpośrednim otoczeniu – jak ludzie przychodzą na moje Silent Reading Party i czytają, albo jak dalszy znajomi dziękują, że ich zagrzewam do czytania. Ale to wciąż za mało, bo do nieczytającej mniejszości zasięg mam znikomy…

    • pozeracz

      Jak zostało wspomniane powyżej – zmiany mogą być, może nawet i pozytywne, ale raczej wewnątrz rynku wydawniczego. Im więcej o tym myślę i rozmawiam, tym mocniejszego nabieram przekonania, że jedynym potencjalnie skutecznym sposobem na zwiększanie czytelnictwa jest właśnie taka praca u podstaw. Stopniowe zachęcanie, dawanie pozytywnego przykładu i przede wszystkim nie wywyższanie się. Do tego kluczowym elementem mogą tu być biblioteki oraz osoby w nich zatrudnione.

  4. Wg mnie reakcja na proponowane zmiany jest mocno histeryczna – można wręcz odnieść wrażenie, że polscy czytelnicy sięgają tylko i wyłącznie po nowości, a książki starsze niż rok traktują jako towar wybrakowany i gorszego sortu.

    Mój stosunek do ustawy jest raczej obojętny – podobnie jak Ty mam problem, by w jakiś wyraźny sposób ją krytykować, ale nie jestem też jej gorącym zwolennikiem.

    Gdyby ustawa przeszła mogłoby to pozytywnie wpłynąć na cenę nieco starszych książek – żeby jakoś zachęcić mola książkowego do wyboru akurat tej księgarni, można by go przyciągać atrakcyjnymi rabatami na pozycje mające na karku co najmniej 12 miesięcy („Kup u nas najnowszą powieść pana X, a pozostałe dzieła autora dostaniesz z 40% zniżką”, itd.)

    A z potencjalnych słabostek to wydaje się, że potężne molochy znajdą sposób, by wykorzystać luki, jakie tworzy Art. 5.

    Reasumując, jak słusznie zauważyłeś, problem z nieczytaniem tkwi nie tylko w cenie książki. Brakuje u nas kultury czytelniczej. Czytanie nie jest modne, nie jest też obecne w życiu codziennym statystycznego Polaka. Mało jest książki w przestrzeni publicznej, tylko okazyjnie pojawia się mediach. O literaturze na ogół nie mówi się choćby w „Faktach”, „Wiadomościach” czy innych „Informacjach”. Do tego dochodzi jeszcze bardzo niewielka ilość klubów czytelniczych (szkolnych) oraz skromne księgozbiory wielu bibliotek. Generalnie, długo by wymieniać.

    A kończąc, to bardzo się cieszę, że maszyna losująca wskazała właśnie mnie – przed chwilą skończyłem odpowiadać na posta Matiego, który pojawił się pod moją opinię nt. „Kompanii Zmierzch”. Napisałem, że po literackie Gwiezdne Wojny z pewnością jeszcze sięgnę i jak widać los zmierza ku temu, by moje słowa nie zostały rzucone na wiatr 🙂 Dzięki!

    • pozeracz

      Moc jest w Tobie silna – widać midichloriany z „Kompanii Zmierzch” przyciągnęły te od Wendiga. Czekał będę na Twoje wrażenia.

      Co do czytania tylko nowości. Ostatnio zaniepokoił mnie wyimek z raportu o stanie bibliotek przygotowany przez Narodowe Centrum Kultury, a zacytowany przez Paulinę Małochleb, w którym to twierdzi się, że biblioteki tak kiepsko stoją, bo mają za mało nowości, a za dużo starych i przypadkowych. O ile jeszcze „przypadkowość” mogę uznać za pewną wadę, to kategoria wieku nie powinna grać tu roli. Ja rozumiem, że nowości są potrzebne, ale tu dochodzi to przesady i znów wychodzi na to, o czym Ty piszesz – że niby czyta się tylko bestsellery i one są lekiem na wszystko.

  5. Jasne, na pewno nie wpłynie to drastycznie na stan czytelnictwa. Na studiach z polityki wydawniczej mówiono mi, że wszelki PR, jaki do tej pory był podejmowany w sprawie książek, był marny. Np. te kampanie typu „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”, „Czytam, bo lubię” etc. nie przysłużyły się nikomu i niczemu. Potrzebna jest porządna polityka czytelnicza, a nie jakieś poboczne manewry. Myślę, że sens ustawy nie do końca miał mobilizować jednostkę, a jedynie lekko opóźnić proces wymierania słabych (a jak potrzebnych!) ogniw na rynku wydawniczym…

    • pozeracz

      Mój problem z częścią kampanii jest taki, że stygmatyzują nieczytania zamiast promować czytanie. Ja tam sobie prywatnie mogę uważać, że osoba nieczytająca jest w pewnym sensie uboższa od czytającej, ale nigdy nie wykorzystam tego przekonania w żadnej akcji promocyjnej. Takie postępowanie, według mnie, zniechęca nieczytających jeszcze bardziej, tworząc podziały. Na mało kogo zresztą działa motywacja negatywna. Drugi problem jest taki, że inna część kampanii skupia się na poklepywaniu czytelników po ich ego.

  6. Tak sobie myślę, że wszędzie tylko mówi się o tym jaką korzyść lub nie, będzie miał z tego czytelnik. Rozumiem, on jest odbiorcą, ale warto też pomyśleć o autorach. Proces „produkcji” książki różni się od sposobu wytwarzania innych produktów. Szczególnie w Polsce, gdzie pisarze z tej całej ceny książki dostają tak niską stawkę, że gdyby te kwoty były podawane publicznie to czytelnicy by się zdziwili. Zagraniczne książki bronią się tym, że są zagraniczne. Jak ktoś będzie chciał takową przeczytać, to wydaje mi się niezależnie od tego czy będzie w promocji, czy nie, to ją przeczyta. Bo jest o niej głośno, bo to znany autor. Ciekawa jestem jaki wpływ taka ustawa miałaby na samo wynagrodzenie dla polskiego autora, czy w ogóle miałaby wpływ. Mam mieszane uczucia co do tego projektu, już mnie boli głowa od myślenia na ten temat.

  7. Ja to się wściekłem jak się o tym dowiedziałem i mam nadzieję, że ta ustawa w życie nie wejdzie. Totalny absurd i ogłupienie ludzi. Książki i tak kosztują 40 zł, ale można znaleźć przecenione za 10/20 nawet. Miło, że chcą nam i to obciąć. Jeszcze lepiej – niech książki do podstawówki będą kosztowały 40zł za szt.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén