"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Niecierpliwość ludzi spragnionych, czyli wywiad z Kamą Buchalską (część 1)

Przeprowadzony niemal pół roku temu wywiad z Anitą Musioł okazał się nie tylko wzbudzać pozytywne reakcje czytelników, ale też był dla mnie wartościowym spojrzeniem na branżę książkową od środka. Niemal od razu zdecydowałem, że chciałbym przeprowadzić więcej takich rozmów. Za podpowiedzią założycielki Wydawnictwa Pauza skontaktowałem się z Kamilą Buchalską, współtwórczynią wydawnictwa Książkowe Klimaty. Ku mej uciesze zapytanie zostało rozpatrzone pozytywnie, a rozmowa rozhulała się prędko.

książkowe klimaty logo

Wstęp faktograficzny krótkim będzie, gdyż sama rozmowa zawiera to, co najbardziej istotne. Formalnie i wstępu słowem dodam tylko, że Książkowe Klimaty powstały w 2013 roku we Wrocławiu, a skupiać się na literaturze miejsc bliskich geograficznie, ale dalekich czytelniczo. Za stroną wydawnictwa: „Wydajemy takie książki, jakie sami chcielibyśmy czytać i oglądać”. Całą resztę znajdziecie poniżej… No i w części drugiej wywiadu.


Pożeracz: Nie będę silił się na oryginalność i zacznę ab ovo. Jak zrodziła się decyzja o stworzeniu Książkowych Klimatów w tak mało książkom sprzyjającym klimacie?

Kama Buchalska: Atrakcyjność mitów założycielskich jest znana również i nam i faktycznie, mamy też swój. Jest on bardzo prosty i wynika ze zrozumiałych pobudek. Po pierwsze chcieliśmy spróbować sił w prowadzeniu wydawnictwa, po drugie chcieliśmy, żeby na rynku ukazały się książki, których do tej pory na nim nie było. Nie znaczy to, że nikt nie wydawał słowackich czy czeskich książek (od nich zaczęliśmy), ale w 2013 roku było ich znacznie mniej niż teraz. Z pewnością jednak nikt nie wydawał współczesnej prozy greckiej, a do czasu gdy podjęliśmy decyzję o wprowadzeniu serii greckiej, zdążyliśmy już połknąć wydawniczego bakcyla.

Owszem, mit prosty i zrozumiały. Pociągnę nieco temat tych początków: co Was tak pociągało w literaturze naszych południowych sąsiadów? Czy te dwie literatury wyróżniają się jakoś na tle regionu czy chodziło tylko o wspomnianą niedostępność?

Mam ochotę odpowiedzieć pytaniem, na przykład: co świadczy o atrakcyjności literatury amerykańskiej albo skandynawskiej? Co nas tak pociąga w tym obszarze, a czego – jak się nam wydaje – nie ma w innych literaturach? Co w ogóle nas pociąga w literaturze – to takie pytanie, na które można odpowiadać latami i nigdy nie odpowiedzieć. Myślę, że tym, co nas ujęło była po prostu świeżość, smak wyjątkowości, możliwość odkrywania odmiennych sposobów pisania, widzenia świata i opisywania rzeczywistości. Innych od tego, co już znamy. Na pewno była i jest w tym niecierpliwość ludzi spragnionych czegoś żywego, trochę nieznanego, troszkę egzotycznego… Tu jest punkt, w którym moja odpowiedź robi się bardzo osobista, w którym nie chcę i nie mogę wypowiadać się za każdego członka Klimatów, bo dla każdego z nas (poza faktem, że to nasza praca), koncentracja na takiej a nie innej literaturze, wiąże się z różnymi emocjami czy oczekiwaniami. Jeśli więc chodzi o mnie, nieprzerwanie zadziwia mnie to, że potrafimy – my, czytelnicy – z taką nonszalancją nie zauważać tego, co świeże, wartościowe, intrygujące tylko dlatego, że jest relatywnie blisko nas. Fascynuje mnie tendencja do narzekania, że mało się u nas dzieje, niewiele interesujących książek wchodzi na rynek. Owszem, wchodzi i to bardzo dużo. Może nie mamy – przez „my” mam na myśli zarówno Książkowe Klimaty, jak i innych niszowych, ambitnych wydawców – takiego komfortu, by móc tworzyć tak obszerne, zawsze znakomite serie wydawnicze jak PIW-owska Współczesna Proza Światowa albo seria Koliber wydawnictwa Książka i Wiedza, ale po pierwsze chcę uniknąć prostych i najczęściej nieprawdziwych ocen, że dziś w branży wydawniczej trudno, a w mitycznym kiedyś było łatwiej, a po drugie… czytelnik ma obecnie nie większy, ale po prostu inny problem. Wydaje mi się, że polega on na tym, że oczekujemy olśnień – ciągłych, cyklicznych, regularnych. Te olśnienia powinny być wielkie i dramatyczne, powinny nas ogarnąć między kawą a rzutem oka na media społecznościowe, ale jednocześnie nie wypada, żeby nie dały się ładnie sfotografować czy zaprezentować na liczniku book challenge’u. Olśnienia mają być częścią mierzalnej codzienności. Dlatego to pytanie sprawia mi taki kłopot: bo nie rozumiem, co może nie być fascynującego i niezwykłego w literaturze innego kraju. W przypadku literatury czeskiej i słowackiej od lat zauważamy ten sam problem, czyli dość naskórkowe i pobieżne podejście: Czesi to Szwejk, a Słowacy to chyba to samo, co Czesi. Nasze serie pokazują, że mamy do czynienia z żywymi ludźmi, z prawdziwym życiem, a nie z ukutymi stereotypami.

sztuka powieści książkowe klimaty sztuka powieści książkowe klimaty

Ja bardzo lubię te pytania, na które można odpowiadać latami. To te ważne i fascynujące. Ciekawe spostrzeżenia z tymi olśnieniami. Trochę jestem w stanie zrozumieć szukanie tych olśnień, ale szukanie to co innego niż oczekiwanie ich na każdym kroku. Takie podejście szkodzi i dziełu, i czytelnikowi. Czy uważasz, że jest to po części wina marketingowych haseł głoszących co rusz i co krok, że czytelnik ma do czynienia z najlepszą, najważniejsza, najbardziej wyczekiwaną i tak dalej, i tak dalej? Czy to po prostu część „naszego” konsumpcyjnego bytu współczesnego?

Zgadzam się z Tobą – ale przyznam się, że z początku podeszłam do tego pytania, tak ogólnego, nieco niechętnie. Postaram się wyjaśnić, dlaczego i wydaje mi się też, że po części ta odpowiedź dotknie tego, co mówisz na temat działań marketingowych. Uległam w pewnym momencie takiemu wrażeniu, że kiedy się zadaje takie – nazwijmy je umownie i z leciutką ironią – Wielkie Pytania, trzeba umieć odpowiadać uniwersalnie, szybko i w punkt. Być może tylko nam się wydaje, że istnieje taka konieczność, że pytający chce szybkiej odpowiedzi, która da się zamknąć w paru zgrabnych słowach. A ja nie wiem, nie ufam takiemu podejściu. Raczej właśnie chciałabym widzieć w rozmowie i w literaturze taki wspólny namysł nad tym, co to w ogóle dla nas znaczy – literatura, czytanie. Dużym wzorem jest dla mnie Grzegorz Jankowicz – jeśli ktoś miał okazję uczestniczyć w jego spotkaniach z czytelnikami, to pewnie wie, o czym mówię. Zresztą podobne wrażenie można odnieść po lekturze jego tomu rozmów pt. Życie na poczytaniu, które miałam przyjemność redagować i które wydaliśmy w Książkowych Klimatach. Pojawia się tam piękna przypowieść o tym, jak to literatura jest czymś, czego w zasadzie nie ma, ale jest. I to, co cenię u Jankowicza chyba najmocniej – że wbrew bardzo wielu tendencjom pokazuje, że literatura nie tylko nie jest oderwana od życia, ale wręcz się z nim cały czas splata. Tylko, myślę sobie, że żeby to dostrzec, trzeba się zatrzymać, wyhamować, nie dokładać sobie kolejnych spraw do załatwienia, hobby, szybkich zachwytów – trzeba chyba móc się zatrzymać, bo trudno coś mniej czy bardziej głęboko rozważać, kiedy się jest zajętym 24/7. I tutaj wrócę do pytania o marketing i noty na książkach: staram się skreślać przymiotniki, staram się powiedzieć, o co w tej książce chodzi, bo nie z każdym mogę porozmawiać i opowiedzieć o niej. Ktoś może nie lubić zagadywania na targach, ktoś może być nieufnym wobec wydawcy – ogromnie lubię pytania czytelników, czy naprawdę przeczytałam te wszystkie książki i zdążyłam się nauczyć, że moje zdziwione „No tak, przecież jestem wydawczynią” nie należy do powszechnej postawy 😊. Chcę tu pokazać dwie rzeczy: to, co na okładce jest dla mnie tylko informacją – najlepsze jest opowiadanie o książkach, rozmowa, dlatego tak lubimy jeździć na targi, rozmawiać z ludźmi, faktycznie pytać ich o to, co lubią czytać, co im się podoba. Nie chodzi o to, żeby komuś wciskać na siłę coś, czego ten ktoś nie chce. Ale z drugiej strony – mamy takiego autora jak Mircea Cărtărescu. Jest znany i ceniony na całym świecie, bardzo wielu tłumaczek/tłumaczy, pisarek/pisarzy czy wydawczyń/wydawców mówi o nim per „Mistrz”. Przed niespełna dwoma tygodniami otrzymał kolejną nagrodę literacką (o której, dodajmy, nie ma nawet wzmianki w polskich mediach kulturalnych), regularnie jest wymieniany jako silny kandydat do Nagrody Nobla. Nie napisaliśmy na okładce Nostalgii (przeł. Joanna Kornaś-Warwas, Ireneusz Kania), że to najważniejszy rumuński pisarz. Zrobiliśmy dobrze? Ja myślę: niech czytelnik bierze, czyta i myśli, niech sam zdecyduje, czy największy. Dla mnie tak, ale czy mam to komuś narzucać?

nostalgia okładka

Rozumiem tę wstępną niechęć, ale zapewniam, że nie oczekuję odpowiedzi szybkich i uniwersalnych. Mam usilne wrażenie, że moi czytelnicy podobnie. Ale tym bardziej dziękuję za odpowiedź rozbudowaną. Zacznę od końca i odpowiem na pytanie – wydaje mi się, że „najważniejszy rumuński pisarz” to określenie, którego można próbować bronić bez większych problemów, ale już pisanie o – posłużę się przykładem starszym, ale konkretnym – Lampionach Katarzyny Bondy, że to „najważniejsza premiera jesieni” od razu budzi wątpliwości.

Jeśli od razu budzi wątpliwości i w dodatku zaczyna się o tych wątpliwościach mówić, to chyba świadczy o całkiem niezłej kondycji czytelniczek i czytelników, nie sądzisz? Bo jeśli tak się dzieje, to jest dokładnie tak, jak powiedziałeś – że nikt wcale nie oczekuje odpowiedzi szybkich i uniwersalnych, że może drażnić nachalne i niezapraszające do rozmowy stwierdzenie, że coś jest „najważniejsze”, „najbardziej wyczekiwane”. Przez kogo było wyczekiwane, jeśli dowiadujesz się o tym po raz pierwszy właśnie z tak skonstruowanej informacji?

Dla mnie w ogóle trudne jest rozmawianie o książkach w kontekście promocji, reklamy czy ogólnie marketingu – z kilku przyczyn.

Po pierwsze to, że prowadzę wydawnictwo to moja praca – to ogromny przywilej móc robić to, co się lubi i zarabiać na życie, ale to nadal jest po prostu praca, czyli jeden z aspektów życia, a nie całe życie. W pracy mam do osiągnięcia konkretne cele, jakimi są między innymi zarobienie pieniędzy po to, żeby móc pracować nad kolejnymi książkami. Jednocześnie utarło się, że nie wypada kultury monetyzować, więc ten wydawca czy wydawczyni powinni nie dbać o takie przyziemne sprawy, jak pieniądze. Bycie wydawczynią dla mnie to bycie w stanie ciągłego rozszczepienia świadomości, bo to oznacza bycie osobą, w której skupia się całkiem sporo oczekiwań, pragnień, żalów, pretensji i radości sporej grupy ludzi. Możemy sobie mówić, jakie to wspaniałe (bo to bywa wspaniałe), ale to nie zmienia faktu, że to wyczerpująca robota. I co za tym idzie: marketing zły, bo wpycha i wmusza, ale dobry, bo ktoś się jednak dowie o książce? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mam wrażenie, że niedługo doświadczymy takiego zmęczenia nadmiarem, że wiadomość o premierze na nikim nie zrobi wrażenia.

Mam wrażenie, że już trochę tak jest. Internet to cudowny wynalazek, ale naraża użytkownika na informacyjny potop. Ilość tworzonych informacji rośnie w tempie wykładniczym, ale i tak ponoć ponad połowa ruchu w sieci generują boty. Musi sobie z tym radzić tak czytelnik, jak i wydawca. Muszą oni jakoś znaleźć do siebie drogę w tym gąszczu. Jeśli zaś chodzi o rozterki kulturowo-pieniężne, to przyznam, że sam jestem tu rozdarty. Z jednej strony książka jako emanacja literatury to moja ukochana forma kontaktu z kulturą i mam do niej wielki szacunek, ale jest to też towar i nie ma co się na takie stwierdzenie oburzać. Jednak niektóre osoby popadają w swoiste bałwochwalstwo. Czasem ta miłość przeradza w snobizm, który prowadzi do wykluczenia nieczytających, odrzuca raczej niż zachęca. Spotykasz się z takimi postawami? 

Zdecydowanie za często, ale wszyscy sobie ten bicz na samych siebie ukręciliśmy. Widziałeś taki rysunek Toma Gaulda, który przedstawia wykres ludzi czytających na plaży? Są tam strzałki podpisane „snobizm” i „anty-snobizm”, co bardzo zgrabnie pokazuje, jak każda lektura może być potraktowana przez kogoś jako sygnał, że jesteśmy mądrzejsi i lepsi. Albo przeciwnie – na tyle „wyluzowani”, że się tym nie musimy przejmować i w związku z tym jesteśmy lepsi. Sporo rozmów o książkach zaczyna się od założenia w rodzaju „czytam kryminały, ale tylko te ambitne”, jakby realnie świadczyło to o tym, kim jesteśmy i jacy jesteśmy, a nie o tym po prostu, jaką książkę aktualnie czytamy. Dzielenie się na grupy lepszych i gorszych, snobowanie czytaniem – to nie sprawi, że poprawi się nam poziom czytelnictwa. Książki stają się sposobem na hobby, jak dekorowanie mieszkania, zainteresowanie modą, kręgle czy bieganie maratonów. W dodatku jest jeszcze to zaskakujące zjawisko, w ramach którego ludzie gremialnie biorą się za pisanie książek. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy nadaje, ale ktoś musi słuchać, odbierać, czytać. Czy naprawdę w takich czasach czytanie to jakaś atrakcyjna rola? A czy ja jestem gorsza/gorszy? Też coś napiszę! Sam sobie wydam, poprawię przecinki, sprzedam na pniu. Wcale nie chcę powiedzieć, że to jest gorszy system, bo sama kupiłam sobie kilka ebuków właśnie tak napisanych. Tylko wiesz… Wracamy do punktu wyjścia, bo ja teraz zaraz powiem, że to nie jest literatura. Czyli podzielę na lepsze i gorsze, a Ty może powiesz, że to słusznie, a może, że to prawo rynku, a może jeszcze, że każdy może sobie coś napisać, bo każdy ma jakąś historię do opowiedzenia. Tym, co mnie najbardziej uderza jest zjawisko głodu rozmowy: tyle z siebie wypuszczamy słów, że kto nas faktycznie słucha? Kto dziś naprawdę chce być tylko czytelnikiem?

scherzo capriccoso okładka podróż na południe okładka

Bardzo podoba mi się to spostrzeżenie o głodzie rozmowy. Ja od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że ludzie mówią do siebie, a nie rozmawiają ze sobą. I to nie tylko w Internecie. Zanika umiejętność wsłuchania się w drugą osobę, odstąpienia nieco pola w dyskusji. Może rzeczywiście ten rozkwit self-publishingu wiąże się nie tylko z dostępnością takich usług, ale też z tym szumem. A skoro zeszło na tematy wydawnicze znów, to chciałem wrócić do Twoich słów o narzekaniu na stan branży. Ogólnie można odnieść wrażenie, że według wielu jest tragicznie i będzie jeszcze gorzej. Jak Ty to widzisz?

Wszędzie spotykamy tendencje do skrajnego postrzegania różnych procesów: albo czarnowidztwo, albo różowe okulary. Nie lubię się w to bawić. W sporej mierze zależy to wyłącznie od punktu widzenia, od aktualnych interesów. Według wielu jest i będzie tragicznie, według innych – wreszcie coś się zmienia, ustępuje jakiś kolejny prymat czegoś nad czymś. Płynięcie z prądem jest dla mnie bardziej naturalne niż próby przewidywania, co będzie dalej. Zwykle jest po prostu trochę inaczej, niż nam się wydaje, a interpretacji też bywa sporo.

Nim wrócę jeszcze na poletko wydawnicze, zboczę nieco w sferę książkowo-osobistą i zapytam o te rozmowy i opowiadanie o książkach oraz mistrzów. Czy miałaś na różnych etapach czytelniczego wzrostu takich mistrzów lub też wiernych towarzyszy literackich dyskusji?

Dziękuję za pytanie o czytelniczych towarzyszy, jest bardzo ładne. Czytam od piątego roku życia i mam to szczęście, że mam okazję słuchać ludzi, którzy dużo i ciekawie mówią o książkach. Nie są to prawie nigdy rozmowy, raczej monologi, ale to potrafi bardzo fajnie pobudzić do myślenia. Zdarzyło mi się też być w kontakcie z ludźmi, których ciekawiło, co ja myślę i chcieli na mój monolog poświęcić chwilę, za co jestem wdzięczna. Zdarzają się olśnienia w rodzaju rozmów na lotnisku, zdarza mi się zagadywać w bibliotece ludzi – to są fascynujące chwile. Regularnie i naprawdę rozmawiam jednak o książkach tylko z moim mężem, Łukaszem Buchalskim (nieregularnie zdarza mi się rozmawiać z paroma wspaniałymi osobami też), i to nie tylko wtedy, kiedy on coś tłumaczy i faktycznie żyje daną historią, ale w ogóle. Nie znam osobiście drugiego czytelnika, który z równą pasją będzie studiował wymagające sporego oczytania powieści graficzne, wszystkie dostępne teksty jednej z najciekawszych feministycznych pisarek świata zachodniego, prace poświęcone starożytnej Anatolii i atlasy z rycinami węży. Jest też odporny na wszystkie modne zjawiska czytelnicze i lubi myśleć, zanim coś powie, a to bardzo rzadko spotykana cecha.

Mam wielką słabość do kulturowych synchroniczności, a tu taka właśnie wystąpiła. Całkiem niedawno pisałem na blogu o Legendzie tysiąca byków Yaşara Kemala, a w trakcie lektury studiowałem mapy Anatolii i okolic. Wracając jednak to tematu i do męża – tylko pozazdrościć takiego związku. A panu Łukaszowi proszę przekazać wyrazy uznania za tłumaczenie Pierwszego bandziora. Wiem, że to konkurencja, ale powstrzymać się nie mogłem. Zresztą można tu zastanowić się nad innym aspektem rynku wydawniczego, czyli swoistą niewidzialnością osób zajmujących się tłumaczeniem, korektą czy redakcją. Czy według Ciebie to problem czy raczej nieodłączna cecha tych zawodów?

Może ja Was poznam? 😊 Przekażę – dziękuję pięknie w jego imieniu. Zresztą, miałam ogromną przyjemność redagować ten tytuł. Bohaterowie Bandziora realnie zasiedlili nasze mieszkanie na ponad trzy miesiące: nie dosypialiśmy, bo ciągle rozmawialiśmy na ich temat. Co do niewidzialności – poruszasz mój od kilku lat ukochany temat, jestem bardzo wdzięczna. Zacznę od tłumaczy – sytuację na pewno lepiej opisałby ktoś, kto ten zawód wykonuje, ale całe szczęście ich głosów jest coraz więcej, a od siebie mogę powiedzieć tyle: to również wydawca dba o widoczność tłumacza i można to robić na wiele sposobów. W Klimatach zdecydowaliśmy się, już po roku działalności, publikować oddzielne noty ze zdjęciem tłumacza/tłumaczki i paroma słowami, które tłumacz czy tłumaczka sami przygotowują. Chcemy w ten sposób pokazywać wszystkim czytelniczkom i czytelnikom, że autor nie pisał po polsku. Ktoś musiał zadbać o to, żeby tekst brzmiał tak dobrze po polsku, jak brzmi w oryginale. Tutaj docieramy do mojej ukochanej, zamazanej i nieostrej granicy. Oto bowiem tłumacz jest widoczny, natomiast redaktor pojawia się w książce raz, na stronie redakcyjnej, mimo że jego ślady są widoczne w absolutnie każdym miejscu książki. Ten punkt styku tłumacz-redaktor to miejsce, w którym można doświadczyć czegoś absolutnie fascynującego, bo oto dwie osoby pracują nad tym, aby tekst trzeciej brzmiał w ich ojczystym języku doskonale. I o ile tłumacza widać, o tyle redaktor to rola służebna, mnisia i niewidoczna. Zdarzyło się, że zadano mi pytanie, czy będziemy wydawać książki, gdzie na okładce znajdzie się nazwisko tłumacza – przy okazji pozwolę przypomnieć, że praktyka ta w ogóle nie jest nowa, bardzo często była stosowana w latach 70. w Polsce. Odpowiadam wówczas pytaniem: komu mam oddać miejsce z biografią i zdjęciem? Bo chętnie oddałabym je redaktorkom i redaktorom. Uprzedzam pytanie – tak się pewnie nie stanie. Moje podejście do zawodu wykształciła pani Barbara Janiszewska, która prowadziła główny kurs specjalizacji edytorskiej i to podejście można streścić w następujący sposób. Po trwającym cztery godziny egzaminie ustnym, który składało się po zaliczeniu części pisemnej, pani redaktor zapewniła mnie, że jeśli będę naprawdę ciężko, ale to bardzo ciężko, pracować, to będzie ze mnie przyzwoity redaktor – i wpisała do indeksu „dobry”.

wilimowski okładka

Tak naprawdę rozumiem świetnie skromność redaktorek i korektorek, z którymi regularnie współpracuję – ten zawód to ciche odkrywanie Atlantydy, o czym wie mało kto, a na temat tego, ile trudu i cierpliwości wymagało dotarcie do celu powinien nie wiedzieć nikt. Dobrze jeśli tłumacz/tłumaczka ma świadomość, ile wzajemnie uczą się od siebie z redaktorką/redaktorem – praca nad tekstem, jeśli ma się odpowiednio dużo czasu, to wspaniała, współdzielona przygoda. Jeśli mam być zupełnie szczera, dla mnie tłumacz to przepięknie błyszczący, drogocenny diament. Ale to redaktor odpowiada za wyszlifowanie diamentu. I dlatego bardzo dobrze, kiedy go raczej nie widać.

Widać, że to temat bliski sercu, a i metafora bardzo zgrabna. Z racji nikłego doświadczenia w tłumaczeniach literackich trudno mi coś w zasadzie dodać, ale mam za to pytanie dotyczące artykułu Rynku Książkowego o Książkowych Klimatach, w którym to padają zdania: „Nie lubię agentów, wolę jak tłumacze chodzą za mną. Namawiają na wydanie, twierdząc, że jego książka jest tego warta.” Czy rzeczywiście tak jest, że to tłumacze przychodzą z propozycjami? Jak takie namawianie wygląda?

To trochę wyjęte z kontekstu chyba, ale generalnie chodziło mi o to, że każdy przedstawia książkę inaczej. Agenci, o których mówiłam to sprzedawcy: wszystko jest fantastyczne, wydaj i to wydaj dużo. Agenci, których bardzo cenię to ci, którzy mówią: to jest fantastyczne dla ciebie, zobacz, przemyśl to i zastanów się, czy ci to odpowiada. Tłumacze, którzy chodzą za wydawcą z wypieszczoną książką to zupełni pasjonaci, którzy po prostu w ten tekst wierzą. To nie znaczy, że ja zawsze ten tekst uznam również za odpowiedni w danej chwili do wydania (powodów może być mnóstwo), ale to po prostu inny rodzaj rozmowy. Ostatnio odnotowuję odwrotną tendencję: ja się zachwycam, a po mnie tłumacz/tłumaczka. Bywa różnie i ta różnorodność jest bardzo interesująca.

Rozumiem. Jeszcze w temacie pasjonatów i branży. Czy w przypadku małego wydawnictwa, które wydaje autorów niekoniecznie nawiedzających światowe listy bestsellerów, kontakt z autorkami i autorami bywa bardziej osobisty? Czy może pośrednictwo agenta to wyklucza? A może nie ma na to żadnej reguły?

Tak, bywa znacznie częściej niż słyszę od koleżanek i kolegów. Często się znamy, zadzierzgamy relacje – zdarzają się nawet przyjaźnie w pełni znaczenia tego słowa. Dużo zależy od stopnia zajętości, od sposobu, w jaki pisarki i pisarze traktują swój zawód, od charakteru – jak w życiu. Jest co najmniej kilka osób, z którymi jestem w bliskim, ciepłym kontakcie.

Zaciekawiła mnie kwestia traktowania zawodu. Jakie napotkałaś podejścia?

Można to robić, bo to hobby, można traktować siebie jak zawodowego pisarza, można „po prostu czasem coś napisać”. Można też nie umieć oddychać bez pisania. Pisanie bywa sztuką, rzemiosłem, kolejnym językiem, sposobem wyrazu, zwyczajną czynnością, czymś niemal mistycznym. Piękna różnorodność.

imaret okładka agrigento okładka

Pora na pytanie nieco luźniejsze. Prowadzenie wydawnictwo wiąże się zapewne z czytaniem całej masy książek, a gdy dodać do tego wspomnianego tu pochlebnie męża, z równania wychodzi bardzo wysokie natężenie czytelnictwa na metr kwadratowy. Ciekaw jestem, czy masz jakieś swe czytelnicze osobliwości?

Jeśli chodzi o prywatne preferencje klucz doboru nie zmienia się od lat: teksty dziwne i z różnych przyczyn podejrzane. Jestem niedoszłą naukowczynią od popkultury i wampirów, więc można powiedzieć, że przeczytałam wszystko, co się z tym fenomenem wiąże jeszcze zanim to było modne (hahaha!). Trudno mi to wrzucić do jednego worka, ale znajdziesz u nas albumy poświęcone gabinetom osobliwości, stare wydania podręczników medycznych, literaturę okultystyczną, pornograficzną, teksty z zakresu psychologii jungowskiej, podłą fantastykę spod znaku Clive’a Barkera, dużo książek, w których dominuje smutek, depresja, psychoza, narkomania, lekomania i wszelkiego typu patologie. No i klasyka.

Czyli nieświadomie trafiłem z tymi osobliwościami. Ja na wampiryczny szał się nie załapałem, ale gdy zaczynałem recenzowanie dla portali, to rozkręciła się moda na zombie, na które to z czasu intensywnie się uczuliłem. Muszę jednak przyznać, że wymienione przez Ciebie kategorie i tematy robią wrażenie. Taka biblioteczka może wzbudzać ciekawe reakcje gości, zwłaszcza jeśli – tak jak ja – zawsze prędzej czy później wędrują w stronę półek z książkami. Ciekaw jednak jestem, od czego zaczęło się takie kolekcjonowanie.

Ha, a ja właśnie przy okazji tej samej mody uznałam, że nie zostanę panią z uniwersytetu. Z tym kolekcjonowaniem także ze względu na fakt, że od trzynastu lat ciągle się przeprowadzam, często oddaję albo sprzedaję książki. Kiedyś przekazywałam je odpłatnie do antykwariatów, a od kilku lat staram się zasilać lokalne punkty bookcrossingu albo po prostu oddaję to, do czego już nie wrócę do bibliotek. Przed wyjazdem z Wrocławia wysłaliśmy z Łukaszem do cieszyńskiej biblioteki, która wtedy apelowała o odzyskanie zbiorów, trzy walizki książek. Trudno więc mówić o poważnym kolekcjonowaniu, ale faktycznie, kiedy zdobywa się własne metry kwadratowe od razu jest pokusa, żeby gromadzić. Co się tyczy myszkowania w książkach: sama należę do osób, dla których półka z książkami jest zawsze najciekawsza. Rzeczy, które nas interesują – ponieważ podzielamy zainteresowania, choć oczywiście każde z nas ma w ich obrębie swoją niszę – raczej nie rzucają się w oczy. Zwykle mało kto wie, co faktycznie trzymamy w domu 🙂 Na pytanie o to, skąd się wzięły takie, a nie inne zainteresowania, trudno odpowiedzieć. Wyrastałam w domu, w którym zawsze mogłam czytać, co chciałam – moi rodzice to ludzie o bardzo otwartych umysłach, ciekawi świata. Zresztą nie zapomnę sytuacji ze szkoły średniej, kiedy tato poinformował mojego polonistę, żeby się tak nie ekscytował moimi wyborami czytelniczymi i nie próbował sugerować mi lektur w rodzaju prozy Krystyny Siesickiej. To dobry grunt na rozwijanie swoich zainteresowań. Kiedy poznałam Łukasza, jeszcze na studiach, okazało się, że dzielimy te zainteresowania. Myślę, że to jest po prostu coś w rodzaju estetyki na całe życie.

incognito

Może biblioteki powinny zacząć oferować usługi przeprowadzkowe? Nie dość, że by zarobiły, to od razu przejmowałyby niechcianą część księgozbioru. Ja sam przy przeprowadzce zataszczyłem trzy spore worki książek. Ale tak serio, nawet bardzo serio, gdyż à propos szkoły. Czy wydaje Ci się, że polski system edukacyjny przykłada się do aktualnego stanu czytelnictwa?

A wydaje Ci się, że kiedykolwiek szkoła miała pozytywny wpływ na stan czytelnictwa? Nawet w czasach, gdy chodziłam do szkoły, a jestem ostatnim rocznikiem przed reformą edukacyjną wprowadzającą gimnazja, czyli ponoć należę do tych pokoleń, które „coś musiały wiedzieć”, nigdy nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że kiedykolwiek ramy programowe zachęciłyby mnie do czytania. W szkole się o literaturze nie rozmawia, tylko omawia książkę. Młodzież musowo czyta np. Lorda Jima od razu z tezą – czy Ty na przykład znasz powód, dla którego rozważamy w ogóle tę książkę w kategoriach moralnych czarne-białe? Przecież to się narzuca od razu, ale nie ma w tym ani trochę życia, ani trochę przystawania do rzeczywistości. Mogę sobie tylko wyobrażać, że obecnie można autentycznie umrzeć z nudów na lekcjach polskiego, że Gombrowicz i tak opisał ten ewenement jakim jest „omawianie dzieła” albo próba odpowiedzi na pytanie „co poeta miał na myśli pisząc ten wiersz” dość łagodnie. Jak w ogóle można zadawać tak głupie pytanie i dziwić się, że młodzi nie chcą czytać? Jeszcze dodajmy do tego te wszystkie akcje spod znaku „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka” i mamy przepis na nieczytające społeczeństwo. Czytanie zrobiło się nudne, bez życia, hermetyczne, dla wybrańców. Trudno przekonuje się dzisiaj, że narracje przechodzą bardzo płynnie z medium do medium, że są zapośredniczone, że intermedialna opowieść, która toczy się na poziomie literatury, gry komputerowej, muzyki, LARPa i choćby fan fiction są naprawdę bardziej intrygujące niż odpowiadanie na pytania, których celem jest produkcja jedynie słusznej odpowiedzi i postawy. Moje własne doświadczenie mówi, że najwięcej znakomitych książek przeczytałam na wagarach.

Odpowiedziałbym, że może kiedyś miała, ale teraz nie jestem wcale tak przekonany. Czytelnictwo spadło mocno przez lata 90-te, ale i w PRL-u liczba osób, które czytały dużo książek nie była drastycznie wyższa. Powiedziałbym jedynie, że pozytywny wpływ może mieć nauczyciel, ale takich jest naprawdę mało. Ja akurat na takiego nie trafiłem – lekcje polskiego wspominam pozytywnie, ale dlatego, że sam lubiłem czytać. Ale większość raczej takie prowadzenie odrzuca. Ja też jestem sprzed reformy – ale o rok wcześniej. Dlatego zawsze dziwią mnie głosy tych, którzy nie chcą żadnych zmian, jakby nie dostrzegali, że czasy się jednak zmieniły.


Mam wielką nadzieję, że rozmowa Wam się spodobało i z niecierpliwością wyczekiwać będziecie drugiej części wywiadu. Ostrzegam jednak, że o dużym kalibrze poruszanych tematów. Kapitalizm, empatia, starość…

Myślę jedynie o tym, by przywołać przeszłość, albo ułożyć sobie przeszłość lub ją wymyślić, albo wszystko naraz, interesuje mnie bowiem tylko to, żeby mieć przeszłość, ciąg obrazów, które zaistnieją lub zastąpią obecny chaos.

[Mircea Cărtărescu, Nostalgia]

Poprzedni

Udane pierwsze tony, czyli „Ballady ze spalonego traktu” Alicji Janusz

Następne

Coraz inne, coraz mylne, czyli o motywie maski w literaturze

4 komentarze

  1. Ciekawie, bardzo ciekawie. Prowadzenie wydawnictwa to spore wyzwanie, dlatego z przyjemnością zapoznaję się z kolejnymi wywiadami. Podoba mi się to zwrócenie uwagi na rolę redaktora i przy okazji tego zawodu jedna, mała refleksja – ostatnimi czasy, dość paradoksalnie, to właśnie oficyny typu „vanity press” przypomniały nam jak bezcennym skarbem jest dobry redaktor 🙂

    Przy okazji pozwolę sobie zadań pytanie: Czy istnieje szansa na „Japońskie Klimaty”?

    No i na koniec, zgadzam się z Twoją tezą Qbusiu, że to narzekanie na stale pogarszający się poziom czytelnictwa to trochę darcie szat na pokaz. Nigdy nie było przecież długotrwałego trendu czytelniczego i nie ma chyba co liczyć, że 60 – 70 % społeczeństwa będzie regularnie raczyć się lekturą.

    • Książkowe Klimaty

      Dzień dobry, Japońskich Klimatów nie planujemy 🙂 Kierujemy się na razie na południe od Polski. Zapraszamy!

  2. Ja się może odniosę tylko do kwestii widoczności tłumaczy (bo na literaturze południowej i południowo wschodniej Europy się nie znam; swoją drogą szkoda, że żadne wydawnictwo zajmujące się fantastyką nie wpadło na pomysł takiej egzotycznej serii… Zamboh to jednak trochę mało, zwłaszcza, że to typowa mordobitna pulpa). Dla mnie jako czytelniczki najfajniejszym sposobem na uwidocznienie tłumacza jest pozwolić mu napisać posłowie (względnie dodawać przypisy, ale najlepiej i to, i to). Pozwoli mu to przybliżyć zarówno pracę, jak i dzieło czytelnikowi, ale też wyjaśnić podjęte decyzje, uczynić je zrozumiałymi. Nie wiem, jak w bardziej głównonurtowych gatunkach, ale w pełnej neologizmów fantastyce pełno jest neologizmów, których nieodpowiednie (w oczach czytelników, bo niekoniecznie obiektywnie) przetłumaczenie doprowadza do wybuchów agresji w fandomie. 😉

    • Książkowe Klimaty

      To prawda! Posłowie doskonale pokazuje pracę tłumacza/ki i ogromny wkład w powstanie książki. W wielu naszych książkach takie posłowie się znajduje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén