Jeszcze nie tak dawno recenzowałem na blogu ciekawą, lecz kipiącą od mizoginii powieść Ewa jutra Villiersa de l’Isle-Adam. Los w osobie/podmiocie Wydawnictwa Kobiecego postanowił wyrównać ideologiczne szale i obdarzył mnie powieścią feministyczną co się zowie. W dodatku centralny temat Od urodzenia w literaturze pojawia się raczej pobocznie. Tematem tym są narodziny, ich otoczka oraz konsekwencje.
Arielle to niezależna kobieta, feministka z bagażem problemów, ale i silną osobowością. Toksyczna matka, problemy z akceptacją siebie i inne przeróżne perypetie nie złamały jej. Punktem zwrotnym okazały się narodziny syna. Cesarskie cięcie, trudy wczesnego macierzyństwa, piętno odciśnięte na ciele oraz huśtawka nastrojów związana z opieką nad niemowlakiem wytrąciły ją z równowagi i wtrąciły na krawędź depresji. Starszy o piętnaście lat mąż stara się jak może, ale udzielanie wsparcia niezbyt mu się udaje. Iskierką nadziei staje się pojawienie się w sąsiedztwie Miny, byłej piosenkarki rockowej oczekującej teraz dziecka.
Na początek ważna uwaga: Od urodzenia to powieść, w której fabuła gra rolę drugoplanową. Krótka historia znajomości Ari i Miny stanowi jedynie pretekst do zaprezentowania szerokiej gamy uwag, obserwacji, uszczypliwości i aspektów związanych z macierzyństwem, ale i nie tylko. Przyznam też od razu, że jako taka jest to świetna książka – zdecydowanie nie dla każdego, ale według mnie świetna. Dlaczego nie dla każdego? Dlatego, że Elisa Albert przelała do swej powieści całe morze czarnego humoru i goryczy i zrobiła to w bardzo dosadny sposób. Ari nie stroni od przekleństw, od fizjologii i walenia konwenansów prosto w pysk. Za przykład nie posłuży cytat opisujący losy ocalałej z Holokaustu babci protagonistki:
Przeżyła ukryta pod grubą warstwą nazistowskiej spermy. Ocalała, bo pozwalała nazistom posuwać ją w dupę. Myśleliście, że to nowy wynalazek?
[…]
Szokujące? Bulwersujące? Podniecające? Proszę, tylko nie udawajcie teraz przygnębionych. Myśleliście, że ocalała, bo wierzyła w triumf ludzkiego ducha? Dzięki wierze, nadziei, medytacji transcendentalnej?
Dajcie spokój.
W tym momencie można by wysunąć argument o kontrowersyjności na siłę, ale nie wytrzymuje on zderzenia z treścią. Poglądy, dosadność ich wyrażania oraz poruszanie drażliwych tematów bez skrupułów to po prostu integralna część Ari, która jest świetnie wykreowaną postacią. Protagonistka kwestionuje zastany porządek („Nie przemawia do mnie ta cała gadka daj-się-wypierdolić-systemowi-bierz-pigułki-ukrywaj-prawdę-swojego-życia-aż-umrzesz„), krytykuje na równi mizoginię i wzajemne podgryzanie się kobiet oraz otwarcie opowiada o swojej seksualności. Do jej charakteru pasuje też rozstrzelenie tematyki – Ari dzieli się przemyśleniami na temat facetów, kobiet, gejów, lesbijek, relacji między nimi, wiary, żydowskich społeczności i wielu innych.
Jednak, tak jak wspominałem, centralnym tematem jest macierzyństwo. Albert w niezwykle przekonujący sposób opisuje sinusoidalną naturę macierzyństwa, nie koloryzując jej ku wyższym celom. Ukazuje huśtawkę nastrojów towarzyszącą chęci wyzwolenie się choćby na chwilę od absorbującego 100% uwagi dziecka, a chęci natychmiastowego pędzenia do niego, gdy tylko taka chwila się trafi. Poród jest tu rozpatrywany nie tylko przez pryzmat towarzyszącego mu bólu, a ważnym elementem jest samotność kobiety, która na czas połogu zostaje porzucona przez inne kobiety. Ari zjadliwie komentuje inne matki, które z dziecka czynią jedyną znaczący element ich żywota, a jednocześnie z czasem docenia powagę i doniosłość macierzyństwa. Wiele tu ważnych momentów, jak na przykład ten, w którym główna bohaterka zaczyna bać się tego, że jej syn staje się osobą albo że to ona może mu zepsuć życie.
Poza drobnym wpadkami tłumaczeniowymi oraz okładką (estetyczną, lecz – według mnie – niepasującą do treści) nie mam w zasadzie zastrzeżeń. Jeśli ktoś szuka poruszającej historii, to może się nieco zawieść, ale na pewno rozczarowanie nie poczuje czytelnik szukający emocji, czarnego humoru i dosadnego obrazu macierzyństwa. I piszę to z mego niezbywalnie męskiego punktu widzenia – jestem pewien, że dla czytelniczek wydźwięk Od urodzenia będzie jeszcze bardziej dobitny.
Chciałbym podziękować Wydawnictwu Kobiecemu za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Problem polega na tym, że dziecko otwiera kobietę. Nie da się tego obejść […]. Jest to, co przed, i to, co po. Życie we własnym ciele przed to jedna rzecz. Życie we własnym ciele po to druga.
Ambrose
Co do okładki, to bardzo podoba mi się ta z wydania angielskiego. Ta spirala kojarzy mi się trochę z ciut zakręconą osobowością protagonistki (przynajmniej takie wrażenie odnoszę na podstawie Twojego tekstu).
A utwór wydaje się być bardzo interesujący oraz wartościowy, głównie dlatego, że jest to książka napisana przez kobietę, a w dodatku jest to proza dość bezkompromisowa. Moim zdaniem w kwestiach stricte związanych z kobiecością i z macierzyństwem, stanowczo zbyt często głos zabierają mężczyźni (przynajmniej w naszym kraju).
pozeracz
Ach, widzę, że akurat Pan Ambrose nie miał podkręconej wyobraźni – dla mnie okładka wersji angielskiej to… sutek. Co zresztą do treści też dobrze pasuje.
Co do zabierania głosu – zgadzam się. Z tym, że według mnie nie ma samo zabieranie głosu jest problemem, a raczej to, że za tym głosem idzie decyzyjność.
Ambrose
Ha, faktycznie! Sutek jak w mordę strzelił! Tyle, że obraz wyklarował się dopiero, kiedy o tym wspomniałeś. Wychodzi na to, że studia techniczne jednak trochę spaczyły mój sposób postrzegania świata – jakieś spirale Ulama, pokręcone wstęgi Möbiusa. Trzeba będzie zrobić drobny remanent w moim umyśle 🙂
pozeracz
Ciekaw jestem, jak ten remanent będzie wyglądał 😉