Mike Tyson miał swego czasu powiedzieć, że każdy plan jest dobry, dopóki nie dostanie się w twarz. W pożeraczowo-blogowym świecie sparafrazować by go można następująco: każde (nie)postanowienia są dobre, dopóki nie przyjdzie do ich realizowania. Miało być więcej wpisów nierecenzyjnych, miały być regularnie, a ostały się znów tylko wywiady. Mógłbym rozpoczać i ręce załamywać, ale prawda jest taka, że to ciekawe rozmowy z wartościowymi osobami. Nie inaczej jest z Przemkiem Dębowskim.
Początkowo kusiło mnie, by na początek niniejszego tekstu stwierdzić, że Przemek Dębowski jest jedną z tych postaci światka literackiego, która w zasadzie nie wymaga przedstawiania. Jednak nie każdy przecież dzieli ze mną bańkę socialmediowo-książkową, więc ku formalności i edukacji introdukcję poczynię. Oto więc zrzut deskryptorów bazowych: grafik, wydawca, absolwent edytorstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Okładki projektuje dla różnych wydawnictw, ale skupia się na wydawnictwie Karakter, którego to jest współzałożycielem. Nie boi się też wypowiadać na tematy wydawniczo-książkowo istotne i warto go (według mnie [ale zdecydowanie nie tylko]) posłuchać. O tym jednak przekonać możecie się sami poniżej…
▐░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░▌
Pożeracz: Bez zbędnych wstępów, na rozgrzewkę: jaki jest Twój ulubiony karakter?
Przemek Dębowski: Bez dwóch zdań to Karakter Mike’a van Diema, jeden z moich ulubionych filmów, choć widziałem go tylko raz i wystarczy: w zaimprowizowanym kinie w zrujnowanym (wtedy jeszcze) kościele św. Jana w Gdańsku w październiku czy listopadzie 1999 roku. Dopiero trafiłem na studia na gdańską polonistykę. Było ciemno, zimno, kapało na głowie, w ruinach hulał wiatr, a kilkadziesiąt osób oglądało, jak to wykuwa się charakter głównego bohatera opowieści o synu komornika w przedwojennym Rotterdamie. Biedny młody Jakob Katadreuffe pnie się w górę drabiny społecznej tylko po to, żeby odkryć, że jego ojcem jest budzący w mieście grozę Dreverhaven, no, wszystko tam jest: napięcie na linii syn–ojciec, biedni–bogaci, wyzuci z praw–uprzywilejowani. Coś jak Ziemia obiecana Władysława Reymonta, tylko w innych dekoracjach. Zresztą film powstał na podstawie książki Ferdinanda Bordewijka, niezłej w sumie, ale nie na tyle chyba, żeby ją od razu tłumaczyć i wydawać (że uprzedzę potencjalne następne pytanie).
Pytanie uprzedzone, film mentalnie odnotowany, ale ma referencyjność nazbyt ogólnikowa znów mi weszła w szkodę. Moim pytanie nawiązywałem bowiem do tekstu ze strony wydawnictwa i tamże podanej definicji słowa „karakter”.
Nie szkodzi, tak samo bym odpowiedział 🙂 Ale jeśli już musi być o karakterach, to pewnie Paperback Johna Downera, piękny krój z bogatą tradycją: krzepki i wyrazisty, nawiązujący do modernistycznej amerykańskiej tradycji zapoczątkowanej krojem Caledonia W.A. Dwigginsa z lat 30, która to z kolei odwoływała się do projektów typografów z Glasgow i Edynburga z początków XIX wieku. Caledonią drukowano większość pulpowych amerykańskich powieści, naprawdę demokratyczny krój, więc tym bardziej lubię Paperbacka.
Aż mnie zmotywowałeś i od teraz mogę się chwalić, że mam słabość do Caslon Antique. Ale, ale… Tak dla zupełnych laików: dlaczego Ryana Goslinga tak bardzo straumatyzował Papyrus?
A w sumie nie wiem, dlaczego takie bęcki zebrał w sumie niegroźny krój jakich tysiące. Może dlatego, że wydaje się zbyt oczywisty, łatwizna: jak odbite względem pionowej osi duże R w połowie projektów dotyczących Rosji.
A czy Ty masz jakiś, którego nadużywanie wyjątkowo Ciebie o nerwację przyprawia? Czy może i tak zawsze decyduje kontekst?
Nie, mnie nie denerwuje w ogóle, co robią inni, ich sprawa. Zresztą: jeśli są lepsi ode mnie, to sam się czegoś nauczę, a gorszymi nie zawracam sobie głowy.
Kiedyś w projektowaniu książek – wydaje mi się – dużo było przypadkowych osób. Były zrzynki, paść goniła paść, był większy rozrzut w jakości projektów. 100 badziewnych okładek i dwie wybitne, i właściwie nic pomiędzy. Teraz jest 100 nijakich i pewnie nadal dwie wybitne. Trochę nuda. Branża się sprofesjonalizowała, ale mam wrażenie, że młodzi projektanci i projektantki raczej gdzie indziej się realizują i rozwijają.
Książki wyglądają lepiej niż kiedyś, ale często uznanie i poklask zdobywają prace banalne, proste, nieskomplikowane i dennie wydrukowane. Niedorobione jakieś. Puszczone. Przepalone pomysły. Dekadę temu może by i się wyróżniały, dlatego że kontekst był dramatyczny. Ale teraz? Lipa, nuda, mechanika, sztampa. Na szczęście mamy twórców, którzy jak np. Ryszard Bienert, najbardziej chyba utytułowany polski projektant książek – dopiero co odznaczony Gloria Artis – konsekwentnie budują swój dizajnerski idiolekt, albo jak Kamil Rekosz – nie spoczywają na laurach i nieustannie zaskakują rozpiętością stylistyczną swoich prac.
Ja też się staram ciągle coś tam zmieniać.
Ze mnie jest designersko-graficzny dyletant i w dodatku mam słabość wielką do okładkowego szaleństwa science fiction i fantasy z okolic nowej fali, ale i tak dodam bez zbędnego pochlebstwa, że należysz do moich ulubionych. Tak na szybko dorzuciłbym też Fajnych chłopaków.
Nie mogę jednak za język nie pociągnąć: poproszę o choć jeden przykład takiego oklaskiwanego banału.
Przykład oklaskiwanego banału? Nie będę jeździł po kolegach i koleżankach, ale powiem o swojej pracy. W dodatku nieoklaskiwanej, ale za to banalnej: chodzi mi o okładkę książki Deyana Sudjica Język miast. Nie dość, że utopiła tę książkę, to jeszcze jest nijaka; owszem, stoi za nią pomysł, ale ta książka jako przedmiot wygląda po prostu marnie. Skoro pisze Sudjic o miastach i o tym, jak między innymi kapitał je formował, pomyślałem, że może byłoby interesująco nawiązać do podstaw, do fundamentu, do gry Monopoly, w końcu mamy tam wszystko: miasta, ulicę, mamonę. Przerobiłem więc pole na okładkę książki, nawet mnie rozśmieszyło, że mogłem dać cenę z przodu (żeby całość rzeczywiście wyglądała jak pole z tej gry planszowej), co z tego, skoro koniec końców za mało się na okładce dzieje, żeby była interesująca! Książkę wydrukowaliśmy w miękkiej oprawie, nie było żadnych uszlachetnień, żadnego wymyślnego papieru, format też zwyczajny: po prostu trzymałeś w ręce biały gładki prostopadłościan. Jeśli umknęło ci odniesienie do Monopoly to już zupełnie całość nie miała sensu: ani to dowcipne, ani ładne.
Minimalizm to zdradliwy kierunek: każdą oszczędność, każdą niedokładność w produkcji, każdy nietrafiony wybór projektanta widać od razu jak na dłoni. To raz. Dwa, że jeśli chodzi o pracę z wyobraźnią, to bardzo często droga na skróty. Nie zawsze – bo taka destylacja i oszczędność formy mogą być przecież rezultatem długiej i ciężkiej pracy i namysłu, znajomości typografii i poligrafii – ale bardzo często to kapitulacja, nic nie wymyślę, to dam literki, kolorek i jakieś coś w rogu. Przy seriach literackich dołóżmy do tego uniformizację: zamiast każdej książce dać przestrzeń, by okładka mogła wybrzmieć, zachwycić, zaciekawić, (bo w końcu książki różnią się od siebie), to mamy trzy kreski i kolor niebieski, w następnym tomie czerwony i jakieś gzygzoły, i tak dalej. Formuła, szablon. Szkoda zmarnowanej szansy. Opakowywanie literatury powinno oddawać i jej głos. No chyba, że idziemy tropem Gallimarda czy na przykład peerelowskiej serii Nike: wszystkie książki wyglądają tak samo, niech tylko tekst działa, takie podejście szanuję, ale cieszę się, że nie dominuje. Lubię, kiedy zaskoczy mnie jakoś pomysł, nie tylko formalna doskonałość.
Ciekawy przypadek z tą okładką. Zamysł rzeczywiście ciekawy i jako takie nawiązanie wygląda ciekawie, ale przyznam, że nawet jako osoba, która w Monopoly w różnych formach trochę grała z potomkami i nie tylko: nie jestem pewien, czy sam bym wpadł na ten trop. Z drugiej jednak strony odzywa się we mnie głos przeciwny (powodowany chyba czytelniczym skrzywieniem w stronę jednolitości cyklicznych) i mimo wytkniętych przez Ciebie braków wydaje mi się, że cała seria takich okładek prezentowałaby się dobrze.
Ale skoro już napisałeś o swojej wpadce, to dam Ci szansę do rehabilitacji. Z jakich projektów jesteś najbardziej zadowolony? Wskazałbyś na jakiś z dawniejszych czy może dajesz się podejść swoistemu efektowi świeżości?
Nie wiem dokładnie, ile zrobiłem okładek (wdrożonych). Kilka lat temu zatrzymałem się na sześciuset, ale więcej tego jest na pewno, w końcu sam Karakter to ponad dwieście. Ulubione: zawsze mam z tym kłopot, bo w zdecydowanej większości przypadków coś bym poniewczasie poprawił. Można by powiedzieć, że wolno się uczę, skoro po kilkuset okładkach rezultaty nadal mnie nie zadowalają, no ale cóż, jak się robi, to ma być jak najlepiej, inaczej to w ogóle nie warto się do niczego zabierać. Mnie takie Beckettowskie („Fail. Fail again. Fail better”) niezadowolenie napędza.
Co mi wyszło można zobaczyć na mojej stronie https://debowski.works/. Nie ma tam najnowszych rzeczy, z ostatniego roku z kawałkiem, wrzucę w wolnej chwili. Seria Chandlera, zdecydowanie, interpretacja peerelowskiej Serii z jamnikiem (link) to coś z czego jestem dumny, i cieszę się, że w zeszłym roku dostała główną nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek w konkursie Najpiękniejsza Książka Roku: czasami nie musi być bogato, wystarczy pomysł, a nad Chandlerem naprawdę spędziłem masę czasu: research zeżarł mi parę tygodni. Dalej: Karakterowe okładki prozy (link), Bajki robotów dla WL sprzed paru lat (link), Kapuściński dla Czytelnika sprzed dekady (link), wszystko, co na stronie wisi – pod tym się bez wstydu podpisuję. Najstarsza okładka, której tam brak, to Ring Kojiego Suzuki dla Znaku, rzecz z samego początku mojej pracy sprzed ponad dwudziestu lat! Nadal mam do tego czarnego typa na okładce słabość (link). Już wtedy wiedziałem, że jeśli tytuł brzmi Ring, to żaden ring na okładce pojawić się nie może.
Liczba imponująca… Aż mnie natchnąłeś, żebym policzył, ile ja z kolei recenzji napisałem… Jeśli w trakcie trwania wywiadu się doliczę, to się pochwalę.
Rozmowa siłą rzeczy krąży po części wokół Karakteru, więc pozwolę sobie nadgryźć ten temat. Pisałeś o tym napędzającym niezadowoleniu – czy dotyczy to też wydawnictwa? Jeśli tak, to z czego obecnie jesteś nie dość zadowolony?
Obecnie jestem nie dość zadowolony z tego, że praca się nigdy nie kończy, no nigdy. Bardzo ją lubię, ale litości, musi czasem człowiek się przejść, w coś pograć, coś przeczytać albo obejrzeć. A tymczasem organizuje mi ona rok od 1 stycznia do 31 grudnia. Ale przynajmniej robię u siebie, jakoś zarabiam, może nie są to kokosy, ale do pierwszego na ogół wystarczy. Po 18 latach chciałbym mieć więcej kuponów do odcinania, ale co tam, możliwość pracy z naszym zespołem najlepszym (no naprawdę, każdy w Karakterze to top topów), fakt, że wydajemy tylko to, co warto wydawać, że mogę pracować nad tekstami Denisa Johnsona, Stanisława Lema, Raymonda Chandlera, no, czego chcieć w życiu więcej? Jasne, że mało osób czyta, rynek jest do dupy, a państwo ma od dekad książki, wydawców, autorów i czytelników w pompie, toteż nieproporcjonalnie dużo wysiłku wszyscy w tzw. polu literackim poświęcamy, żeby się utrzymać na powierzchni, ale ja przynajmniej mam poczucie sensu: fakt, że pracuję z literaturą, ze sztuką, że funkcjonuję wśród ludzi, którym leży ona na sercu – to w dzisiejszym świecie rzadki luksus. W życiu bym się nie zamienił.
Nim przejdę do nadgryzionych tu ważnych tematów, poproszę więc o kilka(dziesiąt) słów więcej o karakterowym teamie.
Ekipa w Karakterze to w ogóle temat na osobną rozmowę. Jesteśmy największym z małych wydawnictw w Polsce: całe dziewięć etatów! Ambitne oficyny w naszym kraju to na ogół przedsięwzięcia jedno- (Pauza, Nisza) albo kilkuosobowe (Cyranka, Drzazgi, ArtRage i wiele innych). Myśmy zaczynali w trójkę (ekspaci ze Znaku: Małgosia Szczurek, Magda Hajduk – czyli moja żona–– i ja), po trzech latach dołączyła do nas Gosia Widła, czternasty rok w Karakterze, bez której cała firma dawno by się rozlazła: początkowo pomagała mi łamać książki, robi to zresztą do dziś, ale w międzyczasie obrastała kolejnymi obowiązkami: zna na wylot całą firmę, każde hasło, trzyma pieczę nad wszystkimi departamentami. Potem w Karakterze zaczęła pracę legendarna krakowska księgarka Kaśka Klimek, w której księgarni studentem będąc kupowałem książki o designie, promocją przez dekadę kierowała niezawodna Maja Gańczarczyk, która na początku tego roku przeszła do Instytutu Książki, żeby literaturą zajmować się z innej strony, do redakcji trafiła Ewa Ślusarczyk, która raz że sama wielokrotnie czyta nasze teksty, a dwa koordynuje wieloetapowy proces korekty; bo w sumie standardem jest, że każdy tytuł co najmniej trzy razy przechodzi przez korekty, trzeba to wszystko posprawdzać, powprowadzać (to ja albo Gosia), sprawdzić wyrobienie: niby książek mamy dwadzieścia rocznie, ale często są to opasłe tomy, a Ewa to wszystko przepuszcza przez wyżymaczkę, żeby na końcu czytelnik dostał tekst pozbawiony błędów, ale niepozbawiony charakteru. Od siedmiu lat Mateusz Chmielarz czuwa nad sprzedażą naszych książek: a wszyscy wiemy, że sprzedawać książki w naszym kraju, no, to nie jest najłatwiejsze zajęcie. Promocją w internecie (między innymi) zajmuje się kolejny na poły księgarz, Maciek Oleksy, którego spotkać można także w naszej księgarni na Tarłowskiej: często z nim właśnie zderzam opinie, bo jest dwadzieścia lat ode mnie młodszy i bez wahania zwraca mi uwagę, jeśli jakieś moje pomysły są zbyt już dziaderskie i w ogóle nie do przyjęcia. Na samym początku tego roku na miejsce Mai zdesantowała się z Łodzi Paulina Frankiewicz, kolejna ex-księgarka (Jezu, ile tych księgarzy, czwórka, bo i Mateusz zaczynał w Głównej Księgarni Naukowej), i to ona teraz odpowiada za promocję naszych książek. Wszyscy w Karakterze zakotwiczyli na dobre. Tyleśmy razem wszyscy przeżyli (nasz pierwszy wielki sukces, czyli Miasto Archipelag Filipa Springera, Nike dla Marcina Wichy, zeszłoroczna premiera książki Doroty Masłowskiej, Nike dla Elizy Kąckiej), tyle wyzwań (pandemia, inflacja), tyle walenia łbem w mur, bo coś się nie sprzedaje, albo padł Matras (czy ktoś to jeszcze pamięta), albo wybuchła wojna; jesteśmy jak załoga HMS „Victory”, tylko nie wiem, kto tu jest Nelsonem, chyba wszyscy jesteśmy nim po trochu. Każdy z nas jest inny, introwertycy, ekstrawertycy, genzetki, dziadersi, faceci, kobiety, bardziej lewicowi, mniej lewicowi, empatyczni, asocjalni, do wyboru do koloru: jakoś to zaskakujące, ale jednak się dogadujemy! I nawet więcej, myślę, że każdy i każda z nas dużo czerpie z tego życia i pracy z innymi. Nie wyjeżdżamy razem na wakacje, nie organizujemy grilla, nawet nie chodzimy razem na piwo: nie ma w Karakterze jakiegoś instytucjonalnego braterstwa i tokenowej sztamy. Jest za to życzliwość, otwartość, szacunek jakiś, no, krótko mówiąc: dobrze nam się razem pracuje. Chociaż jest to ciężka praca.
Nelson powiadasz… Cóż, nie skończył aż tak szczęśliwie. Zastanówcie się od razu, czyje portki będą wystawiane w muzeum. Ale zgadzam się zdecydowanie, że wygląda to silną ekipę pod książkowym wezwaniem.
Piszesz, że sprzedaż książek nie jest najłatwiejszym zadaniem – co więc je najbardziej utrudnia? I czy da się z tym coś zrobić?
Sprzedaż ambitnych książek utrudnia fakt, że Polsce po prostu bardzo mało ludzi je kupuje. Jak by na całe zagadnienie nie patrzeć, to to jest sedno problemu: robimy coś, na co nie ma specjalnie zapotrzebowania. Czy można coś z tym zrobić? We Francji, w Niemczech, w Skandynawii się udało: trwa rozłożona na wiele lat systematyczna wieloaspektowa praca: edukacja, wielopoziomowe wsparcie sektora kultury, regulacje prawne rynku książki, więc jeśli o nas chodzi, to w sumie nie, nie można. Nic nie można z tym zrobić.
Czyli mówiąc wprost: nie widzisz szans na to, że pojawi się jakiś mityczny polityczny mól książkowy, który zainicjuje taką właśnie wieloaspektową pracę?
Ależ taki mól istnieje, nazywa się Magda Hajduk-Dębowska, jest prezeską Polskiej Izby Książki, i robi, co może: wśród wydawców, dystrybutorów, autorów, księgarzy, bibliotekarzy, ogólnie rzecz biorąc: w obrębie całego tak zwanego pola literackiego inicjuje rozmowy, prowadzi konsultacje, rozmawia z przedstawicielami środowisk, zbiera postulaty, przeprowadza analizy: nie jest oczywiście jedyna: w prace nad ustawą o książce zaangażowało się wiele osób i dzień w dzień, miesiąc po miesiącu starają się wypracować taki zestaw propozycji, który będzie do przyjęcia dla jak największej liczby osób. Wszystko jednak sprowadza się do tego, że koniec końców prawo stanowi państwo i to państwo – jego aparat musi całość skonstruować, przeprocesować, uchwalić i wprowadzić w życie. Państwu musi się chcieć tym zająć. Nikt go nie wyręczy, choćby imię nasze było milion.
Musi chcieć… A póki co nic nie wskazuje, by to chcenie było mu na rękę. Bo to wymagałoby myślenie dalekowzrocznego, a u naszych (i nie tylko) polityków o to ciężko. Ale tak powoli ku końcowi zmierzając i by na nice wywrócić nieco ten pesymizm rynkowy, zapytam: co Cię w tym książkowym światku cieszy, raduje i rozwesela?
Cieszy mnie, jak książka naszej autorki zdobywa podwójne Nike oczywiście! Wiadomo, nie wydajemy książek po to, żeby zdobywać noble, nike czy inne bookery, ale sam fakt, że na siedem książek w ścisłym finale trzy to książki Karakteru, to jest jednak jakaś zewnętrzna walidacja. Ja wiem, że umiemy w wydawanie, ale cieszę się, że inni też to wiedzą.
A już poza Karakterem: no jezu, czego tu nie lubić, czym się nie zachwycać: pracuję z literaturą, nie ma dla mnie nic lepszego, nie ma bogatszej, bardziej złożonej, wielowymiarowej przyjemności, wszystkie te ciosy i przeciwności stają się nieważne, kiedy wiesz, że pracujesz w jakiejś do cna ludzkiej dziedzinie, czymś, co ma sens, co jakoś przetrwa, co pozwala się poczuć częścią świata. Nic nie ma lepszego.
▐░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░░▌
Ezopowa żółwia wyższość sprawdziła się oto raz kolejny – za sprawą mego nieśpiesznego tempa rozmownego zakończenie wywiadu przypadło króciutko po jakże pomyślnej dla Karakteru gali Nike. Gratulacje możecie składać poniżej. Pytania też możecie zadawać. Nie obrażę się nawet, gdy zaproponujecie następną osobę do zwywiadowania.
gdybym był pisarzem, prosiłbym Boga, by uczynił mnie pokornym, dał siłę, bym potrafił odnosić wszystko, co piszę, do tego, co przelali na papier wielcy tego świata, a przyklaskując geniuszom, nie rozdziawiałbym gęby na widok panującej powszechnie miernoty, tylko za tę cenę mógłbym napisać coś, co przypomina życie, lecz wyraziłbym to własnymi słowami, słowami koślawymi, stylem szarpanym, bez ładu i składu, pisałbym, co mi przyjdzie do głowy, zacząłbym niezgrabnie i skończył niezgrabnie, miałbym gdzieś zasady czystego rozumu, metodę, fonetykę, prozę i w tym zafajdanym języku cały mój wywód nie byłby zbyt jasny, a słowa, by to powiedzieć, nie przychodziłyby łatwo, byłoby to coś na granicy pisania i życia, właśnie tak
[Alain Mabanckou, Kielonek / tłum. Jacek Giszczak]
Dodaj komentarz