Wielki i misterny plan Qbusia wchodzi w kolejny etap realizacji, nadszedł bowiem czas na pierwszy wywiad. Interlokutorem łaskawie zgodził się zostać Marcin Przybyłek, czyli autor najlepszego cyklu science-fiction na polskim rynku, czyli serii Gamedec. Jutro w księgarniach zjawi się kolejny (ponoć, chlip chlip, ostatni) tom przygód Torkila, niegdyś gierczanego detektywa, a dziś jednej z ważniejszych postaci Imperium. Od siebie tylko dodam tylko szybko, że rozmowa (nawet wirtualna) z Marcinem jest zawsze niezwykle stymulująca intelektualnie i mam nadzieję, że czytanie też takie będzie.

fot. archiwum własne autora

fot. archiwum własne autora

Qbuś: Na początek pytanie, które może i nie powinno otwierać wywiadu, ale jako fan serii nie mogę się powstrzymać. Czy to na prawdę koniec? Co z Torkilem? Co ze światem?

Marcin Przybyłek: Jakiś czas temu wymyśliłem przysłowie, chyba niezbyt oryginalne: „The story never ends”. Nigdy nie ma końca historii. Zawsze jest kolejny wschód słońca, wiatr przynosi nowe zapachy, a naukowcy ogłaszają kolejne odkrycie. Siedzisz na łące, słuchasz najnowszych wiadomości, a tu nagle zagląda Ci w oczy nieznajoma i pokazuje krajobraz, którego dotąd nie znałeś. Historia nigdy się nie kończy. Zatem – nie, to nie koniec mimo wcześniejszych zapowiedzi. Nie może być końca. Gamedec jest zbyt mocnym brandem i za daleko poszły nad nim prace, by go porzucać.

W Obrazkach z Imperium umieściłem gromadę fascynujących (jak sądzę) wątków, które proszą się o kontynuację, a nawet rozwiązanie. I nie powiem, ciągnie mnie, by te zaczepy rozwinąć, opowiedzieć, co stało się dalej. Jest mnóstwo pomysłów i spokojnie wystarczyłyby na kolejny tom (z okładem). Nie napiszę jednak od razu kolejnej części, bo chcę przedtem skończyć pisać Orła białego, dopilnować by Symfonia życia znalazła dobrego wydawcę i doprowadzić trzy/cztery inne projekty do punktu, w którym będę wiedział, że same zaczną poprawnie funkcjonować.

Jest też pomysł, by napisać dziewięć opowiadań do zbioru Dziesięć kroków, który przedstawiałby perypetie detektywów opisanych w grze planszowej. Dziewięć, bo jeden tekst, „Żołnierz” mówiący o Duncanie Powersie, już powstał. Mam też sporo innych pomysłów na wypełnienie trzyletniej luki między wydarzeniami z Granicy rzeczywistości i Sprzedawców lokomotyw (tomy I i II), a i pojawiają się głosy, by napisać wreszcie powieść dziejącą się w czasie Wielkiego Krachu Temporalnego…

Ale będę z pewnością robił też inne rzeczy, pisał inne książki. Gamedec to potężna kreacja i czasami muszę od niej odpocząć.

Q: Refleksja pierwsza – odpowiedź Twoja pokazuje, że życie pisarza to dużo więcej niż tylko pisanie i czekanie na tantiemy. Poza takimi oczywistościami, jak promocja, jest jeszcze cała góra czynności i decyzji do podjęcia. Refleksja druga i pytanie – czytając książkę czytelnik potrafi się bardzo mocno przywiązać do bohaterów, na pewno wiele osób mocno polubiło Torkila (ja sam chętnie porozmawiałbym z nim przy jakimś wybornym trunku). Czuć też było Twoją sympatię do postaci. Chciałem więc zapytać jak to jest z relacjami na linii autor-postać. Czy trzeba lubić „swojego” głównego bohatera? Czy antagonista budzi negatywne odczucia? Jak takie emocje wpływają na pisanie?

MP: Odnośnie refleksji pierwszej – tak. Pisarz jest też człowiekiem. Zatem zmaga się z płaceniem rachunków, ZUSu, podatków, czasem jakoś musi zarobić, zjeść i przede wszystkim zarządzać swoją energią i czasem, a to łączy się z nieustannym zadawaniem pytań „W co teraz chcę zainwestować te dwa zasoby?”, „Co chcę teraz napisać?”, „Jakiego ilustratora zaczepić, żeby namalował jaki obraz?”, „A może zająć się czymś poważniejszym? Teatr? Czy może filmem się zainteresować?” I tak dalej i tak dalej. Wyborów jest dużo, rozterek jeszcze więcej. I częste poczucie, że wybrało się niewłaściwie.

Co do refleksji drugiej, ja lubię głównego bohatera i też chętnie bym z nim pogadał. Nie wiem, jak to jest w przypadku innych pisarzy. Mam wrażenie, że gdybym Torkila i jego przyjaciół nie darzył sympatią, nie chciałbym o nich pisać. Rozumiesz, „chcenie” jest emocją, uczuciem. Nie zmusisz się do „chcenia” gdy nie chcesz. Kogo odwiedzasz, gdy masz wolny czas? Ludzi, których lubisz, czy tych, których nie cierpisz? Pisanie to trochę jak odwiedziny u starych, dobrych znajomych i naprawdę się tak czuję, gdy wracam do Torkila i jego kompanii. Mam wrażenie, że najlepiej to widać w przypadku najnowszej części Gamedeca. Stworzyłem tam prawdziwy latający dom, w którym pomieszkują wszyscy. Chciałbym kiedyś taki mieć.

Co do antagonistów, jak pewnie zauważyłeś, u mnie jest ich mało, a gdy są, zawsze są dobrze umotywowani, czyli mają swoje przyczyny. Gdy postać jest dobrze przez autora zrozumiana, trudno ją oceniać. Ona po prostu dąży spójną, logiczną drogą. Wtedy nawet takiemu komuś współczuję. Nie przypominam sobie, bym opisywał psychopatów. Nie stać mnie na taki wysiłek emocjonalny. Myślę, że zbyt bym cierpiał widząc, jak krzywdzą porządnych ludzi.

Co do emocji wpływających na pisanie – w moim przypadku wpływają wszystkie. Jeśli jestem w dołku, piszę smutno, jeśli mam dobry humor, piszę wesoło, jeśli słucham muzyki o konkretnym nastroju – udziela mi się. Najważniejsza chyba jest jednak ciekawość i łącząca się z nią ekscytacja – jako autor jesteś ciekawy, co będzie dalej, więc piszesz, by się dowiedzieć. Jesteś ciekaw, jak postacie wybrną z danej sytuacji, piszesz. Ciekawi Cię, jakie rozwiązanie znajdzie dana postać wobec ważkiego egzystencjalnego pytania, więc stukasz w klawiaturę, by je zobaczyć.

Najbardziej przeszkadza pośpiech, a on towarzyszy mi dość często. Gdy się spieszysz, wszystko opisujesz po łebkach, a potem musisz wrócić, by uzupełnić. Bo czytelnik nie zrozumie, bo sobie nie wyobrazi, nie wejdzie w świat.

fot. Krzysztof Ożóg

fot. Krzysztof Ożóg

Q: Bardzo ciekawe jest to, co piszesz o opisywaniu psychopatów. Będę teraz myślał o tym, jak znoszę to inni pisarze. Pewnie część potrafi zrobić to na chłodno, ale zapewne nie wszyscy. A co do pośpiechu i niezrozumienia – dla mnie, introwertyka, czasem trudno jest właśnie wczuć się w odbiorcę moich wypowiedzi, zbyt często zakładam, że druga osoba wszystko od razu załapie. Będąc tego świadomy, czasem z kolei przesadzam w drugą stronę i mówię rzeczy oczywiste. Wracając do trudności: co pod względem literackim było dla Ciebie najtrudniejszą częścią pisania serii Gamedec?

MP: To ogólny problem komunikacyjny – czy to, co mówię / piszę, jest zrozumiałe dla odbiorcy? Znam paru ludzi, którzy mówią w sposób tak hermetyczny (używają trudnych, rzadko zrozumiałych słów), że chociaż są bardzo inteligentni, to zupełnie niekomunikatywni. Inni mówią szybko, jeszcze inni wolno, a wszyscy stają się niezrozumiali. Z pisaniem jest podobnie. Zawsze zadaję sobie pytanie – czy to, co teraz opisuję, będzie dla odbiorcy jasne?

Co było najtrudniejsze? Wiesz, w pisaniu science fiction najtrudniej jest chyba… uwierzyć w opisywany świat. Jeśli autor tego nie zrobi, czytelnik też nie uwierzy. Pisząc Obrazki z Imperium musiałem sam siebie przekonać, że świat bez pieniędzy i bez pracy jest możliwy. Okazuje się, że tak mocno tkwimy w pewnych kulturowych memach, język tak nam utrudnia zobaczenie innego świata, że jest z tym poważny problem. Są przysłowia: „wszystko ma swoją cenę”, „każdego można kupić”, „nie ma nic za darmo”, „bez pracy nie ma kołaczy”, „kto rano wstaje temu pan bóg daje” itd. Jak opisać świat, gdzie ludzie rozwijają pasje, realizują marzenia, uczą się i nie muszą pracować, bo moce produkcyjne ludzkości są tak potężne, że możesz mieć wszystko, co sobie wymyślisz? Jak uwierzyć, że taki świat może być spójny i w miarę stabilny? „Przecież ludzie muszą coś robić”, „bez pracy bym się zanudził”, to są też bardzo powszechne systemy przekonań. Moim zdaniem kłamliwe, ale to wiem teraz, po wielkiej pracy mentalnej, jaką musiałem sobie zadać pisząc najnowszą część Gamedeca.

fot. Mariusz „Nexus” Krawczyk

fot. Mariusz „Nexus” Krawczyk

Q: Ach, ta synchroniczność. Wczoraj akurat rozmawiałem z kimś o powieści Najazd z przyszłości Jamesa P. Hogana. Pewne elementy wizji świata w niej zawarte są zbliżone właśnie do Twoich założeń, ale wizja jest tam dużo mniej złożona. Myślę, że ta praca mentalna przekłada się dobrze na czytelnika, bo ja w pełni „kupiłem” Gamedecowe uniwersum. W serii Gamedec i CEO Slayerze bardzo wyraźnie krytykujesz pewne aspekty współczesności: finansistów, korporacje itp. Czy myślisz, ze ludzkość jest w stanie się jakoś odmienić? Czy da się taką zmianę osiągnąć bez jakiejś rewolucji?

MP: Najazd z przeszłości. Mmm, tę powieść bardzo dobrze wspominam. To jedna z tych książek, które zmieniają czytelnika. Mnie zmieniła. Mój sposób myślenia. Była, jak mi się wydaje, rewolucyjna. Ciekawe, czy to nie jej cień odbija się gdzieś w Obrazkach z Imperium.

Co do pytania o odmienienie ludzkości – z tym jest bardzo duży kłopot. Sprawa jest bowiem, że tak powiem, systemowa. Po pierwsze warto wspomnieć, że ludzkością w przeważającej mierze rządzą psychopaci. To 4% populacji, które nie wie, czym jest sumienie i uczucia wyższe. 280 milionów ludzi, mniej więcej. Popraw mnie, jeśli się kropnąłem w obliczeniach. Oni się ukrywają niczym obcy najeźdźcy, są świetnymi aktorami, trudnymi do wykrycia. Dążą do władzy. I naprawdę mogą zrobić krzywdę drugiemu człowiekowi bez mrugnięcia okiem, a potem pójść na lody i śmiać się czyjegoś kawału. To potwory. Historia pełna jest opowieści o takich jednostkach zarządzających całymi państwami. Po drugie cywilizowana część świata jest w tej chwili tak urządzona, żeby ludzie nie mieli czasu na myślenie, wysiłek i bunt. Pracują od świtu do nocy, są zmęczeni, mają mnóstwo dodatkowych obowiązków i zgryzot związanych z codziennym życiem wśród psujących się żarówek, żelazek, czajników, zmywarek, lodówek i samochodów. Wciąż łatają to, co ulega uszkodzeniu, wciąż uiszczają jakieś opłaty, raty, rachunki itp., odbierają dzieci ze szkoły, zawożą dzieci do szkoły, dbają o ich zajęcia dodatkowe, dbają o własne ciało i tak dalej i tak dalej. Czas człowieka cywilizowanego jest potężnie zajęty. A to podstawowy, w dodatku nieodnawialny zasób. Po trzecie nasze pole uwagi jest niezmiernie przeładowane. Informacje uderzają w oczy i uszy nieustannie – z billboardów, radia, telewizji, internetu, od znajomych prywatnych i współpracowników. Z reguły informacje te nie mają większej wartości, to najczęściej przekazy konsumpcyjne (kup!), śmieciowo-plotkarskie lub nibyważne, bo komercyjne (sprzedaliśmy w tym kwartale o 10% pieluch mniej niż zakładaliśmy). Niezależnie od jakości tych informacji pole uwagi jest zapchane. Do tego dochodzą rozrywki, bo przecież człowiek pracujący potrzebuje „odreagować”, więc nurza mózg w wybuchowych filmach, wybuchowych grach, sterowanych reality shows itp. Jak wcisnąć w ten tort jeszcze myślenie o systemie? Jak dołożyć obraz całości dzięki któremu człowiek cieszący się z tego, że części zamienne do samochodów marki Zenith idą jak świeże bułeczki zauważy, że jest trybem wielkiej niegospodarnej konsumpcyjnej machiny i że nie powinien się cieszyć, ale zrobić coś z tymi częściami, by się nie psuły?

I tutaj wchodzimy w dziedzinę diabła, czyli w szczegóły. Jak pan Zenek Rąb z działu „Zenith. Części zamienne” ma wpłynąć na system? On ma żonę, córeczkę z alergią, dopiero co urodził mu się synek z lekkim porażeniem mózgowym, a pies ma jakiegoś guza. Czy pan Zenek ma pójść do dyrektora Adama Dziobala i powiedzieć: „Dyrektorze, doznałem olśnienia. Robimy złe rzeczy ludzkości i powinniśmy to zmienić”? Załóżmy, że dyrektor nie powie: „Jesteś zwolniony”, załóżmy nawet, że nie rzeknie „Zenek, jesteś przemęczony, napij się kawy, wyjdź na świeże powietrze, dam ci jutro dzień wolny, odreaguj i wróć, jak się pozbierasz”. Wyobraźmy sobie, że dyrektor Adam Dziobal powie: „Zenek, dziękuję ci za to, co powiedziałeś. Czuję to samo. Zróbmy coś!” I co? Dziobal & Rąb podrałują do dyrektora działu z tą samą frazą? Powstanie cudowna fala ludzkich sumień, która obali pozbawione skrupułów mury firmy „Zenith S.A”, a potem, poruszone tym tsunami, runą psychopatyczne systemy wyzysku klienta innych firm? Sam widzisz, że to kompletnie nierealne.

Pozostaje taka działalność jak moja, czyli pisarsko-wizjonerska, lub czysto wizjonerska (patrz projekt Wenus), czyli produkująca memy prezentujące inną, możliwą do osiągnięcia rzeczywistość. Zmieniająca cząstkowo sposób widzenia świata. Ale czy to jest skuteczne przy zalewie innych treści ozdobionych cyckami i napiętymi, seksownymi brzuchami? Huxley napisał „Nowy, wspaniały świat”, ciekawą powieść, w której przedstawił system szczęśliwego (naprawdę szczęśliwego), choć okrutnie skonstruowanego społeczeństwa. Dawał do myślenia? Dawał. Nadal daje. Forsyth na początku lat siedemdziesiątych opublikował „Psy wojny”. Ta powieść powinna wywrócić świat do góry nogami. Wywróciła? Nie. W tym samym okresie powstał film „Sieć”, który powinien był zrobić to samo, co „Psy wojny”. I co? Moore wciąż i wciąż tworzy filmy, które pokazują świat od mniej wygodnej strony. Zrobiono z niego „lewaka” i „oszołoma”. Stacja Planete raz za razem wypuszcza doskonałe obrazy dokumentalne o działalności banków, lobbystów itp. Jest seria Zeitgeist, nawet cały ruch. Obejrzyj, powiedzmy, film o Deutsche Banku zwanym „zabieraczem mieszkań” (czy jakoś tak) i idź potem na przyjątko do znajomych, spróbuj z nimi o tym porozmawiać. Jeśli nawet przez chwilę pochylą się nad zbrodniczą działalności tej instytucji, wcześniej czy później ktoś powie: „A, co się będziemy tym martwić. Wypijmy!” i tak „bunt” umrze w zarodku.

fot. Krzysztof Ożóg

fot. Krzysztof Ożóg

Mam wrażenie, że jeśli miałoby dojść do zmiany, to będzie to proces powolny, płynny, a pomóc w tym może internet, o ile nie zostanie zniewolony, zasypany śmieciem czy zmanipulowany. Mam wrażenie, że dzieje się już coś dobrego jeśli chodzi o spostrzeganie zwierząt. Posiadacze telefonów / kamer GoPro kręcą filmy jak najęci i wrzucają je w sieć. Widzimy aportujące gęsi i kruki, sowy przyjaźniące się z kotami, łabędzie karmiące ryby, sarny i barany bawiące się z psami, tańczące papugi, rekiny przyjaźniące się z rybakami, lwy przytulające się do opiekunek, dziki biegające razem z ludźmi, ryby zachowujące się jak wodne teriery etc. Człowiek zaczyna widzieć w zwierzętach empatyczne, czujące istoty, zupełnie inne od stereotypowych wyobrażeń. Zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że jesteśmy bliżej przyrody, niż dotychczas myśleliśmy. I że to nie „dzikie bestie”, ale stworzenia, o których dotychczas niewiele wiedzieliśmy. Można by pomyśleć, że od filmików ze zwierzętami do obalenia korporacyjnych rządów droga daleka. Pewnie tak. Ale to już jest coś. Te filmy wzbudzają pozytywne, niekonsumpcyjne uczucia. Druga sprawa to memy. Jest sporo naturalnych dla ludzkiego poczucia przyzwoitości obrazków mówiących o sprawiedliwości społecznej, o wartościach. Jest ich o wiele więcej od korpoprawd, bo one są zwykłymi kłamstwami, a na tego typu matactwa internauci mają uczulenie. Nigdy nie widziałem w sieci bzdury typu „Reklama jest dla klienta i daje mu wybór”, czytałem za to sporo złotych myśli twórców kultury. To dowodzi, że jest na nie zapotrzebowanie. Czyli jest nadzieja dla naszego gatunku.

Może za pięćdziesiąt, sto lat coś się zmieni. Chciałbym być wtedy postrzegany jako jeden z „proroków” takiej przyszłości.


To jeszcze nie koniec. Druga część wywiadu ukaże się na blogu w piątek, a już w środę recenzja pierwszej części Obrazków z Imperium. Stay tuned.

Jakiś czas temu poznałem teorię Dana Mc’Adamsa o tożsamości narracyjnej. Jest to bardzo ciekawe podejście, chyba prawdziwe, opisujące tożsamość człowieka jako historię, która nieustannie ewoluuje. […] W pewnym momencie życia, według jego myśli, w osobistą opowieść wkracza główny bohater, nierzadko w kilku postaciach, co umożliwia imaginacyjne przeżycie wielu sytuacji z różnych punktów widzenia. Gdy czytałem o tym, uzmysłowiłem sobie, że Torkil stał się takim osobistym bohaterem. [Marcin Przybyłek, wywiad na stronie Literatura jest sexy]