Dziś zapraszam do lektury drugiej części wywiadu z Marcinem Przybyłkiem – tym razem będzie o satyrze, nowym projekcie autora i międzynarodowej karierze logo Gamedeca. Jednocześnie z przyjemnością donoszę, że Qbuś pożarł drugi tom Obrazków z Imperium, co oznacza, że w poniedziałek uraczy Was recenzją.
Q: Zalew informacjami to rzeczywiście spory problem. Ostatnio czytałem o tym, że przyswojenie nowej informacji powoduje wydzielenie endorfin w mózgu, co sprawia, że czytaniu po łebkach towarzyszy swoisty haj. Warto to sobie to uświadomić i poczynić świadomy wysiłek, by nie uciekać od dłuższych tekstów, od refleksji. Ta masowość ma wiele wad, ale są i osoby, które potrafią z tego skorzystać w pozytywny sposób. Na myśl od razu przychodzi mi John Oliver i jego program Last Week Tonight. Okazuje się, że nawet w dużej amerykańskiej telewizji można poruszać ważne problemy, bardzo niewygodne dla USA. Jakiej rady udzieliłbyś swoim czytelnikom, którzy chcą dać opór tej omnimedialnej papce?
MP: Uwielbiam Johna Olivera.
Jeśli chodzi o radę – stop scrolling. Internet to kopalnia informacji, ale też miejsce dające nadzieję, że pojawi się coś śmiesznego (kolejny film z kotami), interesującego, ale nie za długiego, najlepiej jakiś ”mem”, czyli zdjęcie z interesującym przysłowiem. Piszę słowo „mem” w cudzysłowie, bo wielu młodych ludzi zaczęło sądzić, że mem to po prostu fotka z tekstem. Ty i ja wiemy, że termin ten określa coś szerszego. Wracając do tematu, internet wciąga perspektywą nowych doznań. Pamiętać jednak należy, że te doznania poznawcze są ersatzem, kalką prawdziwej informacji. Jak dotąd największą przyjemność związaną z uczeniem się odczuwałem czytając prawdziwe książki, papierowe bądź cyfrowe, a nie artykuły czy ich fragmenty w sieci. Nic nie zastąpi pogłębionej, rozwiniętej, opatrzonej konkretnym kontekstem myśli. Tego wszystkiego w internecie nie ma. Zatem druga rada – korzystajcie z książek. Filmiki na youtubie czy artykuliki w sieci nie stworzą w głowie dobrej wiedzy. Ludzie, którzy piszą artykuły czy mówią coś sensownego w youtubie sami przedtem czytali poważne źródła.
Q: Trudno się nie zgodzić. Czytanie po łebkach i bez kontekstu zostawia w głowie slogany, a nie informacje. A za pomocą takich sloganów łatwo ludźmi manipulować. Wiele haseł wykorzystywanych np. przez polityków jest nośnych, ale gdy im się lepiej przyjrzeć, często nie ma w nich za grosz sensu. Ostatnio w mediach społecznościowych zacząłem angażować w projekt zwany Orzeł Biały. Może napiszesz o nim parę słów więcej?
MP: Mniej więcej dwa lata temu wpadłem na pomysł, by stworzyć nowe godło naszego państwa. To, które jest, nie podoba mi się. Orzeł wywala jęzor, jest jakiś taki mało agresywny. Zacząłem pytać znajomych grafików i część stwierdziła, że nie ma czasu (co jest częste w tym fachu) a część… przestraszyła się tematyki. Jedynym odważnym okazał się Łukasz „Ortheza” Matuszek, z którym miałem już przyjemność współpracować przy okazji gry planszowej i dwóch ilustracji do Gamedeca. Łukasz namalował kapitalny herb (trochę mu w tym pomagałem), a wtedy pomyślałem, że przydałby się hymn. Nowy, mocny, grany na kotłach, z innym metrum. Zgłosiłem się do Roberta Letkiewicza, on obiecał, ale jak na razie wciąż czekam. W międzyczasie przyszło mi do głowy, że to godło świetnie wyglądałoby na fladze, a ta na okładce… książki. Orzeł Biały, pomyślałem wtedy i uznałem, że naród potrzebuje opowieści „ku serc pokrzepieniu” z gromadą fajnych, przaśnych, heroicznych ale i par excellence ludzkich postaci. Tak powstał pomysł Twierdzy Polska otoczonej przez hordy Orków. Zupełnie nieoryginalny, ale w jakiś sposób sympatyczny.
Napisałem pierwszy rozdział i wtedy pojawiły się Szczury Wrocławia Roberta Szmidta z prostym, ale nadzwyczaj skutecznym pomysłem na przyciągnięcie uwagi czytelników – „zgłoście się, a was zabiję” (w powieści oczywiście). Od lat umieszczam znajomych w swoich tekstach i pomyślałem, że można zapożyczyć pomysł Roberta – zaprosić do świata Orła Białego ludzi nie koniecznie dobrze mi znanych, ale takich, którzy wspierają mnie (mniej lub bardziej) w sieci. Tak założyłem fanpage o wiadomym tytule i napisałem, że kto ma ochotę zostać w tej książce żołnierzem, Orkiem bądź cywilem, zapraszam. Okazało się, że pomysł się spodobał i zgłosiła się gromada ludzi, co mnie bardzo ucieszyło.
Teraz piszę tę powieść. Mam nadzieję, że skończę ją do końca roku.
Q: Trzymam kciuki, by się udało. Na koniec pytanie nieco luźniejsze. Co możesz powiedzieć o międzynarodowej karierze anielskiego logo Gamedeca?
MP: Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to był „one million dollar idea”. Zanim powstał ten znak, zastanawiałem się, co jest moje, osobiste, jak mógłbym siebie wyrazić w sposób ostateczny, symboliczny? Wtedy przyszedł mi do głowy gotowy obraz, ten, który teraz wszyscy znają. Wyobraziłem go sobie bardzo dokładnie, łącznie ze spiralnie ułożonym ogonem diabła. Spotkałem się z Bogusiem Polchem i poprosiłem go o pomoc. Pamiętam, jak rysowałem mu szkic. Twórca Kovala narysował czarno-białe logo, ale zaproponowane przez niego proporcje nie do końca przypadły mi do gustu. Bardzo się z Bogusiem lubimy i szanujemy, więc w przyjaźni zakończyliśmy ten etap, a ja zacząłem szukać grafika, który temat pociągnie. Przeglądając forum Max3D natknąłem się na Marka Okonia, który, jak mi się wydawało, miał doskonały warsztat i chyba to podejście, o jakie mi chodziło. Dzisiaj każdy wie, że Marek jest wielki, bo oprócz wielu innych projektów robił okładki do gier z serii Star Wars, Uncharted, Crysis, The Last of Us, a także arty do Jupiter Ascending Wachowskich. Ale wtedy był po prostu bardzo zdolnym i jeszcze nie tak wziętym grafikiem (chociaż już z górnej półki). Marek zgodził się zrobić obraz i rozpoczęła się współpraca (mocno ingerowałem w ostateczny wygląd obrazu, a Marek przyjmował wszystkie moje uwagi jak prawdziwy profesjonalista, którym zresztą jest). W ten sposób powstał obraz, w którym nie sposób się zakochać. Ma fantastyczną symetrię, której uzyskanie było piekielnie trudne ze względu na różnicę w budowie postaci i różnicę jasności. Ale się udało.
A konsekwencje? No cóż, są bardzo, że tak powiem, interesujące. Jak napisałeś, logo zrobiło karierę międzynarodową. Gdyby poszła za nim wiedza, czym ono jest, już bym siedział w Hollywood. Ale spokojnie, w końcu się ziści, bo znak jest istotnie fantastyczny. Widziałem go wytatuowanego na różnych plecach na zdjęciach i w realium i niemal zawsze wychodzi dobrze. Widziałem wiele jego przeróbek, uproszczeń i wariacji. Niech tylko wreszcie doczepi się do niego słowo „Gamedec” i będzie cudownie.
Z obrazem wiąże się kilka anegdot. Światowej sławy komik francuski użył go jako tła do swojego fanpage’a. Polscy fani zareagowali i je usunął. Pewien zespół rockowy chciał go na okładkę płyty. Musiałem odmówić. Jakaś duża meksykańska impreza rockowa posłużyła się nim na zaproszeniach. No, tam już zaingerować nie potrafiłem. Pewna pani mieszkająca w Hiszpanii poprosiła o wysoką rozdzielczość, bo chciała taki obraz na ścianie. Odpisałem, że wyślę, pod warunkiem, że przeczyta gamedeca. Przeczytała. Wysłałem. Jeden z polskich konwentów użył go na koszulkach. Odpowiedzialny za aferę grafik potężnie się zdziwił, że to polska ilustracja, podobnie na innym konwencie zareagowały dziewczyny obsługujące stoisko, na którym można było złożyć zamówienie na dowolny wzór na kubku. „To jest w ogóle polskie?!”. No jest.
Także, reasumując, co mogę powiedzieć: bardzo się cieszę, że znak ten niejako wyprzedził sławę gamedeca. Jeśli polskim fanom i fankom zależy na tym, by literatura dołączyła do logo, niech mi pomogą uświadomić ludziom na całym świecie, z czym ten symbol jest związany.
Q: Życzę szczerze, by świadomość świetności Gamedeca i jego popularność dogoniły logo. Łatwo pewnie nie będzie, ale według mnie szanse są. Niech za czas jakiś Torkila zna i pani z Hiszpanii i komik z Francji, a nawet rybak z Tristan de Cunha. Ja chciałbym bardzo podziękować za poświęcony czas. A Was, Czytelnicy szanowni, zapraszam do zapoznania się z recenzją najnowszego tomu przygód Torkila oraz do wskoczenia w jego fascynujący świat.
Jak widać powyżej, część dzisiejsza nieco krótsza, ale mam nadzieję, że i tak się podobało. Mam nadzieję uczynić z wywiadów wyróżnik bloga. Jeśli wszystko pójdzie to za czas jakiś przepije Qbuś do Jakuba. Nie zapeszam jednak. Howgh!
Ale czasami ogarnia mnie czarna rozpacz. Życie pisarza łatwe nie jest. Spójrz na sytuację dowolnego grafika. Zamieszcza swoją pracę na jakimś portalu, obejrzy ją trochę ludzi i już wiedzą, czy im się dzieło podoba, czy nie. Wystarczy rzut oka, który trwa kilka sekund. Żeby poznać książkę, trzeba ją KUPIĆ, a potem PRZECZYTAĆ. To dwa duże progi, których wielu ludzi nie przekracza. Ja nie chcę, żeby mnie koniecznie chwalono, pragnę tylko jednego: ŻEBY MNIE CZYTANO. Potem mogą ganić, prychać, oceniać jak chcą, zniosę to bez problemu. Byle czytali. Nie ma nic gorszego dla kogoś piszącego niż pominięcie. No, może jest: ocena BEZ przeczytania. [Wywiad z Katedrą]
Dodaj komentarz