Jakżeż przewrotny bywa los blogera, oceniacza, czytelnika (niepotrzebne skreślić). Weźmie taki nieborak przymierzy się do przerwania półtorarocznej rozłąki z pewnym wydawnictwem, sam sobie książkę zamówi, na ciekawą lekturę się nastawi, a tu… klops. I to taki nie do końca strawny. Po kolei jednak – Rombo Esther Kinsky mimo wszystko zasługuje na pełnoprawne potraktowanie recenzenckie. Po szczegóły rozczarowania mego zapraszam więc poniżej.
Olga, Silvia, Gigi, Toni, Mara, Lina i Anselmo muszą zmierzyć się z nową rzeczywistością. W maju i wrześniu 1976 roku ich malutką wioskę w cieniu Monte Canin nawiedziły silne trzęsienia ziemi. Dom nad głową straciło wtedy dziesiątki tysięcy osób z regionu, a ponad tysiąc zginęło. Życie wszystkich zaś się odmieniło – żywioł pozostawił po sobie ruiny nie tylko fizyczne, ale i liczne traumy i wymuszone zmiany. Nim jednak wszystko się zaczęło dało się słyszeć rombo, pomruk będący zwiastunem wstrząsów.
Rombo to książka nietypowa, którą trudno zaszufladkować gatunkowo. Jest ona ogólnie określana jako powieść, ale miesza ona elementy typowo powieściowe z tymi znanymi z eseju czy też literatury faktu. Te ostatnie skupiają się na szeroko pojętej przyrodzie tego górzystego regionu Włoch. Są tu więc faktograficzne fragmenty poświęcone na przykład geologii czy też pewnemu gatunkowi węża, ale są one splecione z fragmentami opisowymi. Taka mieszanka pozwala Kinsky ukazać czytelnikowi bardziej kompletną, całościową perspektywę na ten wycinek Friuli. W wielu momentach proza ta nabiera poetyckości, a niektóre z tych obrazów (często ruchomych) mogą zostać z odbiorcą na dłużej – zwłaszcza te, w których główną rolę odgrywa światło (cień, chmury, góry). Są i elementy antropologiczne, jak analizy wyimków z folkloru, takich jak na przykład piosnki poświęcone stworowi zwanemu Riba Faronika.
Jednak główna część powieści poświęcona jest wspominanej siódemce, ich żywotom w przedstawionym przez pryzmat trzęsienia ziemi w trzech wymiarach czasowych: przed, w trakcie i po. W Rombo przeplatają się wymiary czasowe, postaci i wspomniane wcześniej fragmenty faktograficzne oraz eseistyczne. Za sprawą tego namnożenia postaci Kinsky jest w stanie pokazać nie tylko spustoszenie poczynione przez takie wydarzenie w małej społeczności i traumy przez nie wywołane, ale też zróżnicowanie losów i ścieżek jej mieszkańców. Są tu więc przeprowadzki, rozstania czy też inne małżeńskie krachy. Punktem styku z częścią przyrodniczo-faktograficzną jest natomiast ukazanie roli natury – z naciskiem na faunę – w tych społecznościach (wraz z zabobonami).
Nie zdziwiłbym się, gdybyście po lekturze dwóch powyższych akapitów doszli do wniosku, że Rombo bardzo do gustu mi przypadło. Tak się jednak nie stało – powieść Kinsky należy do kategorii książek, których zalety jestem w stanie zauważyć, ale czytelniczo-subiektywnie zupełnie się z nią rozminąłem. Z perspektywy czasu i po spisaniu powyższych przemyśleń dochodzę do wniosku, że wszystkiemu winne jest namnożenie. Przemieszane gatunki, mnogość postaci narracyjnych w połączeniu z przeplataniem ich dynamicznym sprawiły, że nie udało mi się wniknąć w treść głębiej. Mimo obecności czynnika spinającego w postaci trzęsienia ziemi zabrakło mi spójności, zdecydowania.
Tak w zasadzie swe przemyślenia podsumowujące zawarłem powyżej, ale ku końcowej formalności jeszcze streszczę całość. Rombo to (nie)powieść, w której znaleźć można wiele wartościowych czy też poetyckich fragmentów, ale spięła się dla mnie w angażującą całość. Jako coup de grâce dodam, że książce Kinsky nie pomogły nawet wysoce sprzyjające okoliczności przyrody: czytana była w większości w londyńskim metrze.
Szóstego maja cienka warstewka chmur pokrywa niebo i sprawia, że słońce, którego promienie wielokrotnie załamują się w drobniutkich kropelkach wody, pali wyjątkowo mocno. W południe zachodzi osobliwe zjawisko. Dwa blade słońca, podwójne odbicie, znajdują się przez chwilę tuż nad ośnieżonym szczytem Canin, oko w oko ze słońcem, które mieni się mgliście nad doliną. Podwójne słońce wkrótce ulega rozproszeniu.
Dodaj komentarz