Mój czytelniczy związek z Ignacym Karpowiczem to zachwyt od pierwszego akapitu. Ości zaczęły się od przepięknie igrającego z językiem zdania „Autobus wolno stał w korku i niepoprawnym związku frazeologicznym”. Dalej było równie dobrze, a momentami i lepiej. Niby można było doczepić się nieco zbyt nieprawdopodobnego ironiczno-postępowo-erudycyjnego doboru bohaterów, ale takie już prawo narracyjne. Poza tym mnie można kupić słowami, a tymi Karpowicz operował z maestrią. Trochę czasu minęło i biblioteczne przypadki sprawiły, że trafiła do mnie Sońka z jej piękną okładką.
Sońka to powieść, którą w zasadzie można by było streścić w jednym zdaniu: „Igor, wzięty warszawski reżyser teatralny, trafia przypadkiem na zmęczoną samotnym życiem Sońkę, której tragiczną historię splatającą miłość z wojną przekształca i zniekształca na sztukę„. Na podstawowym poziomie wszystko się zgadza, ale jest to – oczywiście – jeszcze morze niuansów, niedopowiedzeń, bólu i nawet kilka tajemnic. Można przypuszczać, że Igor nie trafił do Królowego Stojła przypadkiem. Reżyser płynnie ingeruje w opowieść staruszki i czytelnik nie może mieć pewności, czy narracja nie jest akurat ubarwiana teatralnym sznytem. W opowieści Sońki trafi się co najmniej jedna nieścisłość. Historia jest więc prosta z wierzchu, ale i podatna na pogłębienie.
Ta prostota wiąże się zresztą z moim głównym zarzutem względem Sońki, a w zasadzie nie tyle zarzutem, co mym własnym problemem. Zarzut nie jest to konkretny, więc trudno być mi może go wyłożyć, ale postaram się o klarowność. Lektura części historycznej wywołała u mnie bardzo silne uczucie déjà vu, które zakłócało odbiór całości. Nie było to nawet wrażenie „gdzie, kiedyś coś podobnego czytałem”, ale mocno przekonanie, że niemal identyczne sceny (Sońka mówiąca, że wszystko co było do przeżycia przeżyła w czasie wojny; scena spotkania z Joachimem) czytałem i to nie tak dawno. Problem w tym, że analizy listy moich ostatnich lektur nie naprowadził mnie na trop. Pozostało tylko gryzące przekonanie. Możliwe, że te dwa wspomniane wątki i ogólnie losy głównej bohaterki są na tyle uniwersalne, że splotły mi się i przemieszały z mym dorobkiem czytelniczym. Nie mam co do tego pewności i jest to swój sposób niesamowite, gdyż zazwyczaj nie mam problemów z identyfikowaniem takich odwołań/zapożyczeń. Ignacy Karpowicz przyznał zresztą, że ta część jest oparta na zasłyszanej historii, więc może po prostu jakieś toposowe widmo krąży nad Polską i memami zaraża.
Choć niewiarygodny narrator także nie jest rozwiązaniem wielce oryginalnym, to został wykorzystany przewrotnie i umiejętnie. Przeplatanie opowieści Sońki fragmentami inscenizacji, a nawet splatanie ich, w połączeniu z rozmyciem tożsamości i intencji Igora/Ignacego sprawiają, że odbiorca wpada w swoistą pułapkę. W pewnym momencie reżyser uznaje, że wkładanie słów Rilkego w usta Sońki to przesada, a czytelnik ma coraz większe problemy z odróżnieniem sztuki od historii. To pomieszanie obecne jest i na innych poziomach – poruszające fragmenty i wstrząsające sceny skontrastowane są z mówiącym psem i kotem, zwierzęco-metafizycznymi opiekunami i towarzyszami samotnej kobiety. Ciche cierpienie zostaje zestawione z absurdem, a na scenie wykwita kiczem jaskrawy spektakl. Pomiędzy tymi kontrastami Karpowicz stawia mnóstwo pytań: o przebaczenie, o sztukę, o wspomnienia i wiele innych. Nie sposób nie wspomnieć też o tym, że Sońka jest i bolesnym obrazem polskiej wsi – głównie lat minionych, ale po części i dzisiejszych. Paternalistyczna przemoc, kobieca predestynacja, ścisłość społeczności i ostracyzm zostają oszczędnie odmalowane w tle wojennej zawieruchy. Myśliwski nadal pozostanie dla mnie literackim patronem polskiej wsi, lecz Karpowicz poradził sobie wyśmienicie – nawet w porównaniu.
Bardzo ciekawie wygląda też porównanie stylu Sońki i Ości. Tym razem Karpowicz kupił mnie nie stylistycznym rozbuchaniem, a słowną oszczędnością i prostotą. Część prostoty jest tu bezpośrednio powiązana z osobą głównej bohaterki, a część z konstrukcją fabuły. Chciałem napisać o tym, że protagonista nie jest formalnie wykształcona, ale zorientowałem się, że jest to jedno z wielu świadomych pominięć. Powieść ta bowiem skupia się na ograniczonej grupie postaci oraz kilku momentach w czasie i niemal pozbawiona jest dygresji. Myśli Igora czasem odpływają od meritum, ale sama Sońka jest konkretna i zwięzła. Bardzo mało wiemy o jej dzieciństwie i niemal nic o czasie między wojną a czasem współczesnym. Jest to zresztą zgodne z początkowym monologiem bohaterki, która wspomina, że wszystko, co ważne wydarzyło się w czasie wojny. Chwila obecna jest zaś ważna, gdyż pozwala jej podzielić się tą przeszłością i zostawić za sobą ja i wszystko inne. Igor pełni tu rolę powiernika i na pewien sposób towarzysza w drodze w zaświaty. Jest to o tyle ciekawe, że krótka relacja Igora i Sońki odbywa się niemal bez słów, a opowieść tej drugiej płynie niezależnie obok nich.
Widać to zapewne w tym nieco chaotycznym tekście: Sońką łatwo się zachwycić, lecz trudniej o tym napisać. Niecne déjà vu zakłócało me czytanie w stopniu intensywnym i nadal zresztą mą selektywnie kompulsywną naturę męczy, ale jakości prozy Karpowicza nie przysłoniło. Splot historii i kreacji, zestawienie tragedii i absurdu oraz oszczędnie kunsztowny styl czynią z Sońki doskonałą powieść.
Czułam to, co czuje bohater historii, gdy dociera do zakończenia. Wiedziałam, że zakończenie będzie straszne, że pewnie nie przedrę się przez ostatnią kropkę. Wiedziałam. Nim jednak koniec się wydarzy, mieliśmy przed sobą kilka akapitów. Szczęśliwych akapitów. Szczęśliwych, bo on mnie odnalazł. Bo występowaliśmy wspólnie w zdaniach.
Leżę i czytam
Wolę rozbuchane „Ości” od zwięzłej „Sońki”. „Niehalo” było prześwietne, „Balladyny i romanse” dobre, i to bardzo, a „Sońka” – jakaś nie moja zupełnie.
pozeracz
Moja też nie do końca, ale na pewno będę kontynuował swe literackie zażyłości z Karpowiczem.
Justyna W. (Owca z Książką)
„Sońka” to książka, która mnie prawdziwie wzruszyła po bardzo długim czasie zupełnego braku literackich wzruszeń.
pozeracz
Mnie chyba wtórność zatrzymała. A co Ciebie tak (wz)ruszyło?
Pokulturzona
Nie czytałam jeszcze żadnej książki Karpowicza, ale zarówno o „Ościach” jak i właśnie „Sońce”, słyszałam tak dużo, że na pewno niedługo będę starała się po któryś z tych tytułów chwycić.
A na marginesie i w odwołaniu do „[…] mnie można kupić słowami, a tymi Karpowicz operował z maestrią.”, chcę zaznaczyć, że i mnie można kupić i Tobie właśnie się to udało. Recenzja majstersztyk, szczególnie w warstwie językowej. 🙂
Pozdrawiam serdecznie!
pokulturzony.blogspot.com
pozeracz
Pięknie dziękuję za tak miły komplement. Choć przyznam szczerze, że powrót do tej recenzji po dłuższym czasie sprawił, że wyłapałem dwie literówki. Poprawione już, może nikt nie zauważył? 😉