Są takie książki, które nie tylko zostawiają trwały ślad emocjonalny w czytelniku, ale też zmieniają postrzeganie danego gatunku czy też epoki. Tak było właśnie ze mną oraz moim czytaniem Na południe od Brazos. Moje spojrzenie na western jako gatunek nie tylko literacki oraz na epokę zmierzchu Dzikiego Zachodu zmieniły się diametralnie po lekturze tej monumentalnej powieści. Nie tylko zresztą mnie, dzięki czemu wydawnictwo Vesper mogło wydać i drugą część cyklu, czyli Ulice Laredo. Zapraszam więc Was na wyprawę na niezbyt gościnne pogranicze USA i Meksyku.
Ekipa Kapeluszników rozpadła się po wielkim spędzie. Niektórych zabrała śmierć w przeróżnych odcieniach, a innych z czasem usidliła proza życia (niektórym przy tym odbierając włosy) i tylko kapitan Woodrow Call pozostał najbliżej wcześniejszego życia. Były strażnik Teksasu jest teraz łowcą nagród, poważanym i popularnym za sprawą dawnej sławy. W najnowszej wyprawie, prócz zatrudnionego przez kolej mieszczucha, ma mu towarzyszyć Ślepki Parker, ale ten niezbyt chce po raz kolejny zostawiać Lorenę, dzieci i gospodarstwo. Ich celem jest młody, bezczelny meksykański bandyta rabujący pociągi.
Nieco nietypowo pozwolę sobie zacząć od końca: zgodnie z pouczającym posłowiem Michała Stanka (koniecznie wpadnijcie na jego bloga, Za okładki płotem, gdzie znajdziecie jeszcze nieco szczegółów z książką związanych) Na południe od Brazos miało być antywesternem, lecz przez wielu interpretowane było jako afirmacja pewnego sposobu na życie. Nawet ja w swoim tekście napisałem, że dzieło McMurtry’ego „jest też pochwałą życia – życia bez strachu, życia zgodnie ze swoimi zasadami”. Ulice Laredo stanowią zaś niejako podbicie tej stawki. O ile pierwsza powieść ukazywała ostatnie podrygi przepełnionego męstwem i przygodą etosu Dzikiego Zachodu, to w drugiej dostrzec można co najwyżej jego dogorywanie. Symbolicznie przedstawione jest to na wiele sposobów: od losu samego Calla (
Nic nie zmieniło się za to w mistrzostwie, z jakim kunsztem Amerykanin opisuje swoje postaci. Wystarczy kilka zdań we fragmencie pisanym z perspektywy danej osoby, a już czytelnik jest w stanie poznać charakter danego bohatera czy też bohaterki. Szybko też w głowie odbiorcy formują się ich obrazy i to mimo oszczędności McMurtry’ego pod kątem opisywania wyglądu samego w sobie. Znów brak tu postaci nijakich – nawet brak wyrazistości Teda Plunketa sprawia tu wrażenie zamierzonego i jest ciekawy poprzez kontrast z kapitanem Callem. Warto też zaznaczyć, że w tej części dużo częściej do narracyjnego głosu dochodzą antagoniści. Ani trochę nie zmieniło się też to, jak bezwzględny bywa pisarz. Głupota i brawura są tu karane niemal natychmiastowo, wszelka nieostrożność to narażenie się na niebezpieczeństwo. Gdy zaś obcuje się z mordercami, szaleńcami i innymi piekelnikami, bardzo często oznacza to po prostu śmierć – tak tych dobrych, jak i złych. Nawet bycie postacią komiczną (i znów brak mi ładnego odpowiednika angielskiego terminu: comic relief) nie zapewnia ochrony przed nieuchronnością losu.
O ile w Na południe od Brazos większość akcji obracała się wokół Kapeluszników i więzi między nimi, to Ulice Laredo motywem łączącym czynią rodzinę. Choć może bardziej zasadnie byłoby napisać, że stanowi ona wektor dla rozmaitych kontrastów. Woodrow Call nie założył rodziny, żyje niejako po staremu i może zostać uznany za symbol odchodzącego Dzikiego Zachodu w jego bohaterskim wydaniu. Natomiast Ślepki, niezbyt lotny ni wybitnie heroiczny, ożenił się z pożądaną przez wielu Loreną, z którą stara się wieść spokojne, zwyczajne acz trudów nie pozbawione życie. Ich można z kolei uznać za obraz tego, co dla tego regionu nadchodzi: stabilizacji. Korzystając z innej osi porównawczej, tej rodzinie przeciwstawić można losy Marii i jej dzieci. Meksykanka, podobnie jak Lorena, miała wielką urodę i niewiele szczęścia do mężczyzn, lecz i tak najważniejszym wyznacznikiem jej losu było urodzenie się w marnej mieścinie po złej stronie granicy USA z Meksykiem. Za symboliczne można uznać zaś to, że Joey – jej jedyne w pełni zdrowe i urodziwe dziecko – wyrosło na socjopatycznego bandytę. Przywołać można tu jeszcze równolegle tragiczne losy Teda Plunketa i Neda Brookshire’a oraz ich żon, które stanowią jednocześnie potwierdzenie kontrastu miasta i teksańskich bezdroży oraz odwrócenie pozornych ról.
Ulice Laredo nie wywołują już takiego szoku czytelniczego (w pozytywnym tego zwrotu rozumieniu) jak Na południe od Brazos, ale nadal jest to świetna powieść. Larry McMurtry w swoim antywesternie w pełni wykorzystuje swój talent do snucia opowieści oraz kreowania pamiętnych postaci. Ten obraz odchodzącego brutalnego świata pełen jest bólu, pasji i miłości w różnych formach. Nie da się zaś nie zakończyć tego tekstu bez pochwały dla kolejnego świetnego tłumaczenia Michała Kłobukowskiego oraz wydawnictwa Vesper za bardzo staranne, bogate wydanie.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję…
Ulice Laredo przemierzali też:
Wokoło rozpościerała się bezkresna równina. Gdyby wiatr go porwał i nie udałoby mu się tak jak przedtem kapeluszowi poturlać pod koło wozu, przez wiele dni nie miałoby co go zatrzymać. Zdawał sobie sprawę, że to niedorzeczna obawa: dorosłych mężczyzn, zwłaszcza tak korpulentnych jak on, wiatr ni stąd, ni zowąd nie porywa. Lęk jednak nie ustępował, a nawet narastał, ilekroć Brookshire spoglądał na drugą stronę ulicy, gdzie nie było widać nic – zupełnie nic oprócz trawy i nieba.
Ambrose
Ech, kusiciele! Wodzicie i prowokujecie, by zapoznać się z sagą i kości mi mówią, że dojdzie do tego w przyszłym roku.
pozeracz
Kości zostały rzucone? Czekam więc na efekt ich się turlania.
łowczyni słów
w oczach świata
zmierzch zachodu
pozeracz
McMurtry pokazał zmierzch Dzikiego Zachodu, a my możemy obserwować zmierz zachodu naszego…
łowczyni słów
Cieszę się że moje quasi haiku nie było zbyt skomplikowane, i że ktoś szybko je rozszyfrował
pozeracz
Zaraz tam rozszyfrował, zinterpretował po prostu.