Jestem czytelnikiem ciekawskim i przekornym zarazem. Ciekawość ta wspiera i wiąże się z lubością eksplorowania dzieł klasycznych – nie tylko z zakresu fantastyki, ale literatury w ogóle. Pewnego razu właściwości te sprowadziły mnie za próg bydgoskiej filii księgarni Tak Czytam i doprowadziły do zakupu (między innymi) Umierającej Ziemi. Oczu Nadświata oraz Pieśni Umierającej Ziemi. Promocyjna synchroniczność była zbyt silna, by sobie odmówić – zwłaszcza, że naczytałem się tyle dobrego o klasycznym dziele. Zacząłem, oczywiście, od protoplasty i porwany nie zostałem. Wbrew temu sięgnąłem niedawno po zbiór pokłony oddający i… się zachwyciłem. Wpis ten będzie próbą dojścia do tego, jak do tego doszło.
Z początku byłem bliski uznania, że nie trzeba czynić wstępu przedstawiającego osobę Jacka Vance’a, lecz zmieniłem zdanie po rzucie okiem na jego polską historię wydawniczą. Ta zaś jest bowiem, biorąc pod uwagę obszerność dorobku i jego wpływ, jest niemal nieistniejąca. Zaś wiedza o tym autorze jest chyba jeszcze mniejsza. Dobrą robotę wykonał tu Wojciech Sedeńko i jego Solaris, wydając obie książki, ale i tak chyba mało kto wie, jak znaczącą rolę odegrał Vance. Komentarze odautorskie w Pieśniach… ukazują dobitnie, że autor ten wpłynął na anglojęzyczną fantastykę podobnie, jak Stanisław Lem na polską. Gaiman, Martin, Koontz, Silverberg, Simmons i inni chwalą, inspirują się i wracają. Niektórzy od Vance zaczynali, inni na nim bazowali. W ramach ciekawostki można dodać, że fanem był też Gary Gygax, a osoby znające D&D szybko odkryją, skąd Gygax zaczerpnął nazwy niektórych zaklęć. W dodatku sam tytuł zbioru stał dał nazwę osobnemu podgatunkowi fantastycznemu. To zadziwiające, że Umierająca ziemia ukazała się w Polsce dopiero w 2010 roku. Co ciekawe – sam Vance ponoć do samego końca pozostał człowiekiem niezwykle skromnym i niepozornym, mimo dwóch Hugo, jednej Nebuli i dwóch World Fantasy Awards na koncie. Ja, marny robaczek, miałem to szczęście, że regularnie i z uwagą śledziłem bloga Geoerge’a R.R. Martina.
Pora jednak odłożyć komentarze okołofantastyczne na bok i przejść do sedna. Umierająca ziemia. Oczy nadświata to wydawnictwo dwuczęściowe – pierwsza część to zbiór krótszych opowiadań połączonych światem, a druga światem i protagonistą. Jest to (prawdopodobnie) nasza Ziemia w wydaniu science fantasy, dogorywająca w oczekiwaniu na koniec życia Słońca. Księżyc gdzieś zniknął (albo ktoś go zniknął), na świecie rozpanoszyła się magia, magowie (odrażająco amoralni w znakomitej większości) oraz przeróżne krwiożercze bestie o zróżnicowanej inteligencji, a resztki zdobyczy technicznych działają ledwo, ledwo. Umierająca Ziemia to niezwykle barwnie opisany świat pełen wymyślnych roślin, stworów, budowli i czarów, które potrafią pozbawiać życia na przeróżne sposoby. Pełne rozpusty, zepsucia i moralnej zgnilizny miasta i obdarzeni podobnych charakterystykami mieszkańcy wiodą niepewne żywoty. Innymi słowy: światotwórstwo to najmocniejsza strona prozy Vance’a. By czytelnicza przygoda udała się w pełni, potrzeba jednak jeszcze akcji, a z tym jest nieco gorzej. Trudno mi sprecyzować swe zastrzeżenia i zmuszony jestem posłużyć się paradoksem: miałem wrażenie, że jest zbyt wiele Umierającej Ziemi w Umierającej Ziemi. Przez to przeładowanie wyobraźni momentami trudno brnęło mi się dalej i nie pomagali nawet bezlitośnie sprytni i skrupułów pozbawieni bohaterowie, z odrażająco urzekającym Cugelem na czele.
Pieśni Umierającej Ziemi to nadzorowany przez George’a R.R. Martina i Gardnera Dozois (ot, kolejna osobistość u nas niemal nieznana) hołd dla tego wycinka twórczości Vance’a. Na zbiór składa się wstęp dziękczynny Dean Koontza, wstęp Vance’a oraz dwadzieścia jeden opowiadań, które są poprzedzone notką przedstawiającą autora i zamykane posłowiem odautorskim. Od Koontza wzruszająco piszącego o mrokach swego dzieciństwa po Gaimana nieśmiącego imitować stylu Vance’a – czytanie wyznań tak wielu tak dobrych autorów daje do myślenia. Jeszcze ciekawsze jest zaś to, że spośród tych dwudziestu jeden opowiadań tylko jedno (Czapka z żabiej skórki Howarda Waldropa) mogę określić jako takie sobie, a reszta jest albo bardzo dobra, albo wręcz świetna. By nie czynić ujmy żadnemu z autorów i autorek, musiałbym choć pokrótce skomentować każde z opowiadań – zgodnie z przekorną swą naturą (i zagarniając własny czas) nie wyróżnię żadnego. Momentami czuć tu Poe’go, momentami poematy rycerskie, a czasem na wierzch wychodzi styl autora. Mimo różnorodności (są tu opowieści ponure, optymistyczne i humorystycznie przewrotne) wszystkie opowiadania pozostają w klimacie Umierającej Ziemi i to nie tylko pod względem świata i zapożyczanych bohaterów – czuć tu ducha przewrotności, przygody i wyobraźni. Może jest to nadinterpretacja z mojej strony, ale odniosłem wrażenie, że pisanie opowiadań do tego zbioru sprawiało pisar(z/k)om dużo frajdę. Średnio oceniana przeze mnie Czapka z żabiej skórki była zbyt krótka, by duch ten zdążył się zmaterializować.
Teraz zaś przychodzi czas odpowiedzi na to trudne pytanie: skąd taka różnica w odbiorze? Biorąc pod uwagę peany, którymi antologiści obdarzali styl Vance’a, jedną z możliwości jest to, że tłumaczenie nie oddało tak doskonałej stylistyki. Tezę tę podważa fakt, że Pieśni… tłumaczyły Jolanta Pers i Anna Klimasara, a ta pierwsza jest samodzielną tłumaczką Umierającej Ziemi. Możliwe, że opowiadania ze zbioru łatwiej poddały się translacji, lecz byłoby to już nadmierne naciąganie materii. By to zweryfikować, musiałbym przeczytać oba oryginały, porównując je z tłumaczeniem. Przedsięwzięcie to ciekawe, ale raczej na pracę magisterską, a nie tekst na blogu. Drugim tropem jest wspomniana w poprzednim akapicie różnorodność połączona z gęstością klimatu oryginału. Zmienność stylów i nastrojów pomiędzy poszczególnymi opowiadaniami sprawiały, że nie świat nie przytłoczył mnie tak, jak w przypadku oryginału. W dodatku znałem świat i wiedziałem, czego się spodziewać. Możliwe też, że rozczarowanie protoplastą obniżyło oczekiwania względem zbiorowego hołdu.
Gdyby jednak odłożyć me dylematy na bok, stwierdzić można, że Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata to zbiór zasługujący na miejsce w fantastycznym kanonie. Wyobraźnia Vance’a i bogactwo stworzonego przez niego świata oczarowały już niejedno pokolenie, a i dziś znajdą miłośników. Trudno zaś byłoby o lepszy hołd niż Pieśni Umierającej Ziemi, które i bez klasycznego zaplecza są po prostu świetną antologią. Bardzo ostrożnie podchodzę do stwierdzeń typu „nie wypada tego nie znać” i odbijałem się od dzieł klasycznych, ale poziom obu dzieł (słowo użyte z premedytacją) gwarantuje smakowitą ucztę czytelniczą. Wgląd w historię gatunku i inspirację „wielkich” to wartość dodana.
Co jakiś czas zauważam w swoich tekstach vansowskie zdanie, co zawsze niezmiernie mnie cieszy, ale nie jest to autor, którego kiedykolwiek ośmieliłbym się imitować. W ogóle uważam, że jest nie do podrobienia. Jest bardzo niewielu pisarzy spośród tych, których uwielbiałem w wieku trzynastu lat, do których prawdopodobnie powrócę za lat dwadzieścia. Jacka Vance’a będę czytał wciąż od nowa już zawsze.
[Neil Gaiman, w posłowiu do opowiadania Inwokacja Obojętności]
M.S
„Innymi słowy: światotwórstwo to najmocniejsza strona prozy Vance’a” – to już wiem dlaczego odbiłem się ostatnio, już po pierwszym opowiadaniu…
Przeczytałem „Lyonesse” i „Władców smoków”, ale żadna z tych książek nie przypadła mi na tyle do gustu, żeby sięgać po kolejne utwory tego autora. Gdyby Vance dodał do tego wszystkiego jakąś idee i intelektualnie obudował swoje fabuły, to może zmieniłbym zdanie. Wspomniane przez Ciebie światotwórstwo pozostawione samemu sobie powoduje, że to wszystko wygląda bardzo wydmuszkowato.
pozeracz
Może to „wydmuszkowatości” bym się nie posunął, ale akcenty są wyraźnie rozłożone na korzyść światotwórstwa. Pod względem fabuły są to dość proste, momentami przewrotne, opowieści przygodowe i awanturnicze. Jeśli kogoś świat nie oszołomi pozytywnie, to rzeczywiście może się odbić. Mnie oszołomił, ale aż za bardzo i cieszyć się nim nie potrafiłem.
M.S
Przeszkadza mi jednak tak dalekie przesunięcie akcentów. Brak dla mnie symetrii, zachowania odpowiedniego balansu pomiędzy światotwórstem a snutą opowieścią. Idąc w stronę mainstreamu przypomniał mi się Iwaszkiewicz i jego „Panny z wilka”. Z jednej strony świetny klimat i zarysowanie wiejskiej atmosfery, wolno płynącego czasu, folkloru, a z drugiej jakaś myśl wynikająca z samej fabuły, nie mówiąc już o stylistycznej uczcie. U Vancea te historie rażą narracyjną prostotą, a światotwórstwu jako takiemu brak – w mojej opinii – jakiejś poetyckości. Siermiężne to jakieś wszystko i mało finezyjnie.
A powiedz, które opowiadanie uważasz za najlepsze ze zbioru?
pozeracz
W przypadku „Umierającej Ziemi” poetyckości mi nie brakowało, ale narracja rzeczywiście była prosta. Ta prostota jednak nie zgrała mi się z tym przeładowaniem obrazowo-światotwórczym.
Jeśli zaś chodzi o „Pieśni…”, to trudno mi wybrać. Na chwilę obecną jako pierwszą trójkę mogę podać Silverberga, Resnicka i Simmonsa.
Andrzej „Kruk” Appelt
Po raz pierwszy nie wiem jak skomentować 😀 Znak to od Cthulhu zapewne, że pora własny wpis sprokurować 😉
Na brak akcji nigdy nie narzekałem, zachwyciła mnie właśnie kreacja tego świata, tak pełna, że aż przypominająca hiperrealistyczny obraz, albo leniwy ruch kamery starający się oddać jak najwięcej szczegółów otoczenia… No właśnie, nie przypominam sobie innego dzieła literackiego, które odbierałbym tak wizualnie.
Gygax przeniósł do D&D nie tylko zaklęcia, ale co ważne, to, że magia stanowi system, przedtem to, prawdę mówiąc, magowie rzucali zaklęcia jak popadnie i to bez żadnych ograniczeń.
Ten drobny fakt istnienia systemu magii, jej zmatematyzowania, spowodował, że ja traktuję „Umierającą Ziemię” bardziej jako science niż fantasy, dokładnie to jako science fiction 😉 Zresztą, to temat na osobną dyskusję, odmiana (genre) science fantasy wtedy nie funkcjonowała, Vance nie miał świadomości takiej odmiany. Ale wiesz przecież, że bywam dość oryginalny w swoich poglądach 😉
Co do „Pieśni Umierającej Ziemi” – tytuł jest nie tylko ukłonem w stronę Vance’a , ale także Dana Simmonsa, bo to w „Hyperionie” Silenius pisze swoje „Pieśni” wydane potem jako „Umierająca Ziemia”…
Co do braku książek Vance’a w naszej „fantastycznej” świadomości, to przykre, jednak kilka powinno być w obiegu. Chociażby „Big Planet” – znamy przecież wielką planetę innego autora, prawda? Inspiracja jest w miarę oczywista. Myślę, że „The Languages of Pao” też by się przydała.
pozeracz
Prokuruj, prokuruj. Ja na pewno przeczytam z chęcią i ciekawością.
O tym hiperrealizmie pisze Koontz we wstępie i wspomina, że nikt tak szczegółowo i fantazyjnie nie opisywał/tworzył architektury. Dla mnie to „hiper” to chyba było nieco zbyt wiele. Przeładowała mi czytelnicze zmysły takie natężenie inności wielce szczegółowej.
A co science fantasty – nie będę się brzydko trzymał szufladek. Przyznam jednak, że podoba mi się ta nazwa. Tak subiektywnie i po prostu. Co prawda „Umierająca Ziemia” mnie nie przekonała, ale też na pewno nie odrzuciła. Pewnie z czasem sięgnę po coś kolejnego – zwłaszcza, gdy się okazja nadarzy.
Ambrose
Mnie jak dotąd nazwisko Vance nic nie mówiło, ale skoro porównujesz jego wpływ na angielską fantastykę do tego, jaki na polską wywarł Lem, to najwyraźniej jest to nazwisko zdecydowanie warte poznania.
pozeracz
Warte spróbowania. Choć post factum sugerowałbym zacząć od antologii, a potem spróbować sił z samą „Umierającą Ziemią”.
FatalneSkutkiLektur
Nic nie czytałam, ale ha, też śledzę blog GRRM i gdzieś tam Vance spoczywa mi w polu percepcyjnym 🙂
…i dlaczego na pracę magisterską a nie na bloga? Że dużo niczym nie nagrodzonej pracy? Bo chciałam powiedzieć, że mi bardzo (w blogosferze i miejscach innych)brakuje tekstów o tłumaczeniach właśnie, boję się sięgnąć, nie wiem co lepsze (pewnie i tak oryginał, ale czasem ma się ochotę na polskie zdania) i ogólnie brak zdecydowanej opinii spowalnia mój proces decyzyjny, ech.
Takie tam wołanie na puszczy.
pozeracz
Staram się w recenzjach zwracać uwagę na poziom tłumaczenia, ale w praktyce oznacza to, że albo wytyka się błędy (które wyłapać najłatwiej), albo wskazuje się świetny poziom. Jednak porządna analiza porównawcza tłumaczenia wymagałaby przeczytania obu wersji, a potem jednoczesnego czytania obu albo od razu czytania strona w stronę. Trzeba więc posiadać oba egzemplarze oraz czas i możliwość odpowiedniego wypisania przykładów. Może kiedyś się o coś takiego pokuszę, ale takie właśnie przedsięwzięcia są tematami prac licencjackich i magisterskich na specjalizacjach tłumaczeniowych.