Osoby z poza „branży” pewnie nie wiedzą, ale 30 września obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Choć w zasadzie nikogo nie powinno to dziwić, w końcu wszystko i każdy ma swój dzień. Przyznać się, kto obchodzi Światowy Dzień Mokradeł albo Międzynarodowy Dzień Świadomości Zagrożenia Hałasem? Tłumacze mają jednak nawet swojego patrona, z którym związane jest to święto, czyli świętego Hieronima, który to przełożył Biblię z greki i hebrajskiego na łacinę. Dzisiejszy wpis będzie co prawda tematyczny, ale nie będzie zbyt świąteczny. Będzie bowiem traktował o tłumaczeniowych wpadkach literackich.
Angielskie powiedzenie głosi, że tłumaczenie niczym kobieta może być albo piękne, albo wierne. Ja sam mam bardzo mało sympatii do takich generalizacji. Bywają tłumaczenia i wierne, i piękna. W dodatku w tłumaczeniach technicznych (którymi głównie się zajmuję) akurat wierność jest dużo ważniejsza od urody. Tłumaczenia literackie to jednak inna bajka. Tłumaczenie dzieła literackiego nie może być zwykłym odtworzeniem – jest na swój sposób osobnym dziełem twórczym. Nie oburzam się więc na problematyczne tłumaczenia nazw i imion w fantastyce, jest w stanie sporo wybaczyć. Nawet na sporadyczne literówki jestem w stanie przymknąć oko.
Są jednak błędy, które zawsze podnoszą mi ciśnienie i sprawiają, że tłumaczeniowe drobne mi się w kieszeni nie zgadzają. Chodzi mianowicie o babole wynikające z lenistwa, pośpiechu, niedbałości lub dowolnej ich kombinacji. Rozumiem goniące terminy, niskie stawki i inne bolączki, ale niektóre wpadki przechodzą me zdolności poznawcze.
Pędzący na złamanie karku tłumacz musi zwłaszcza uważać na idiomy i inne utarte wyrażenia. Czasem potrafią one być dość podchwytliwe, lecz w przypadku Marsjanina Andy’ego Weira, sprawa się rypła na prościutkim „Rise and shine„. Idąc nieco na łatwiznę, można z tego zrobić po prostu „dzień dobry”, a siląc się lżejszy ton, można by napisać „Panie Janie, pora wstać”. Tymczasem w polskim tłumaczeniu tego bestsellera pani kapitan mówi do załoganta „Wstawaj i świeć”. I nie, nie ma to nic wspólnego z radioaktywnością.
Za kolejny przykład niech posłuży scena z jednej z ulubionych powieści Qbusia, Paragrafu 22 Josepha Hellera:
Wyżsi oficerowie w średnim wieku nie chcieli wypuścić dziwki Nately’ego, dopóki nie powie wujku.
– Powiedz wujku – mówili.
– Wujku – powtarzała.
– Nie, nie. Powiedz wujku.
– Wujku – mówiła.
Cały dialog ciągnie się przez niemal całą stronę i tłumaczenie jako tako oddaje jego klimat, ale zupełnie pomija fakt, że zwrot „say uncle” ma utarte znaczenie w języku angielskim. Ma nawet stronę na Wikipedii, ale z tego akurat zarzutu robić nie sposób. Czasem przydaje się choć elementarna wiedza z zakresu filozofii. W powieści Wkładaj kombinezon i w drogę R.A. Heinleina napotkać można taki oto dialog:
(…) Moim zdaniem, a także według Occama Razora…
– Kogo?
– Occama Razora. Ostatnie hipotezy. Nic nie wiesz o logice?
Brzytwą można się pociąć po przeczytaniu. Profesor Zbigniew Ryszard Grabowski, członek-korespondent PAN, postulował nawet swego czasu pół żartem pół serio „powołanie specjalnego trybunału, który karałby bezczelnych wydawców i tłumaczy – najlepiej karami piekielnymi, bez odwołania lub odroczenia”. Cóż popchnęło go do głoszenia tak drastycznych postulatów? Było to tłumaczenie Kontaktu Carla Sagana. Cóż było w nim tak strasznego? Bardzo wiele. Ale niech za przykład posłużą: baptyzm miast chrztu, język kanji miast pisma kanji, egzaminowanie planet miast ich badania (ang. examine) czy też pojedyńczość miast osobliwości (ang. singularity).
W ramach podsumowania truizmy dwa: fuszerkę można odwalić wszędzie (tak w tłumaczeniach literackich, jak i w tłumaczeniach podpisów do filmów (które to zbierają chyba największe cięgi), a szanować trzeba nie tylko swą pracę, ale i jej odbiorcę. Tłumaczom życzę więc, by im się chciało, nawet gdy im się nie chce, by stawki były godne, a terminy dobre.
onlypretender
Bardzo ciekawy wpis. Jak zaczynałam przygodę z czytaniem po angielsku miałam obok wersję polskojęzyczną. I do dziś pamiętam jakąś książkę Terry’ego Pratchetta, gdzie w polskim tłumaczeniu były pododawane zdania, które zupełnie nie miały związku z tym co znajdowało się w oryginale. pozdrawiam 🙂
pozeracz
Ja najczęściej natykam się na kalki językowe. Znając dobrze angielski, szybko wyczuwa się, gdy jakieś wyrażenie/powiedzenie zostało przetłumaczone słowo po słowie. Najczęściej sens jest zachowany, ale brzmi to nienaturalnie. A co do Pratchetta – musiałbym kiedyś tak spróbować. Czytałem w obu językach, ale nigdy równolegle.
rozkminyhadyny
All our base are belong to us! Ja ze swojego woreczka dorzucę jeszcze tekst z pierwszego tłumaczenia Jane Eyre na język polski. W oryginale mamusia nie żyje: „I lived long ago with mama; but she is gone to the Holy Virgin”. W tłumaczeniu wyjechała do Wirginii. Trolololo!
Tak czy siak dzięki za przypomnienie o Dniu Tłumacza i dzięki za podlinkowanie!
pozeracz
Ależ nie ma za co dziękować. Wcześniej nie śledziłem w zasadzie blogów książkowych, więc teraz z radością witam każdy dobry.
Wirginia? Ładnie, ładnie. Właśnie – ciekawe ile tłumaczek/tłumaczy celowo naigrywa się z czytelników.
zacofany.w.lekturze
No ale tłumacz Paragrafu nie mógł korzystać z wikipedii z przyczyn obiektywnych 😀 A ponieważ ja zaczynałem tłumaczyć, gdy internet był wdzwaniany, to doskonale znam ból istnienia, gdy papierowa encyklopedia albo podręcznik nie dawały żadnych informacji, kontekstu kulturowego nie było jak sprawdzić i tak się rzeźbiło na wyczucie 🙁
pozeracz
Link to Wikipedii miał głównie zadanie ilustracyjne. Akurat fraza „say uncle” pojawia się w słownika idiomów, ale tak w zasadzie to rozumiem Twój sentyment, że tak sobie skalkuję. Mi też się czasem zdarza tłumaczyć, acz nie literacko, o rzeczach, których nawet w Internecie nie słyszeli.
zacofany.w.lekturze
A przy okazji fajnym doświadczeniem jest zebranie opinii o tłumaczeniu od osób o różnym wykształceniu albo hobby. Mój tata, fanatyk uzbrojenia, zawsze znajduje jakieś błędy w militariach, a koleżanka muzykolożka dostaje drgawek przy przekładach fragmentów o muzyce u Jane Austen 😛
pozeracz
U mnie bywało swego czasu podobnie, ale nie pod kątem tłumaczeniowym, a filmowym. Wiadomo, że w filmach akcji bzdur pełno jest, ale mój tata, taternik, zawsze naśmiewał się do imentu z wszelkich scen ze wspinaczką. W filmach typowo górskich bywało OK, ale cała reszta katastrofa.