Zdradzę Wam pewien sekret, który mogłem już zdradzić we wstępie do któregoś z wywiadów, ale cóż: niektóre z moich rozmów pozostają w stanie wiecznego niedokończenia. Niespieszne tempo, mailowa droga oraz zajętość moich rozmówców prowadzą czasem do interlokucji zerwania. Zawsze podejmuję próby ponowienia połączenia, ale udało się tylko raz, a rodzynką tą była Maria Krześlak-Kandziora.
Bywalcy poznańskich księgarni zapewne domyślają się powodu, dla którego poprosiłem Marię o rozmowę. Był to element mego nieustającego dążenia do jak najszerszego poznania świata wydawniczego: rozmówczyni moja była bowiem księgarką – w 2012 roku założyła księgarnię Bookowski, w której to pracowała siedem lat. Od literatury jednak się nie odwróciła. gdyż teraz pracuje w Zespole ds. Literatury Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, gdzie koordynuje wydarzenia okołoksiążkowe. Bardzo blisko jej też do przyrody: ma podcast Chaszcze, prowadzi spotkania z pisarzami i przyrodnikami, a od tego roku współpracuje z Instytutem Biologii Ssaków PAN w Białowieży, promując repozytorium przyrodniczych danych naukowych Open Forest Data.
Tak dla formalności i przejrzystości zaś: o ile wywiad z Krzysztofem Majerem toczył się najdłużej nieprzerwanie, to poniższa rozmowa ma oznaczony obrazkowo przeskok nieco ponad dwuletni. W trakcie tej przerwy nie tylko przyplątał się COVID, ale i w życiu mej rozmówczyni zaszły pewne – ważne także w kontekście wywiadu – zmiany. Ale o tym już poniżej… Niech przemówi Maria Krześlak-Kandziora.
•───────•°•❀•°•───────•
Jakub Nowak: Spróbuję zacząć ciut niesztampowo i zapytam o korzenie. Jaka była pierwsza księgarnia, jaką pamiętasz? Co z niej pamiętasz?
Maria Krześlak-Kandziora: Pierwsza księgarnia, którą pamiętam nie była właściwie księgarnią, tylko małym sklepikiem warzywno-księgarskim. W ciągu niewielkich białych, drewnianych budek były sprzedawane ciuchy, mięso, coś tam jeszcze. Jeden sklepik to był w połowie warzywniak, a w połowie księgarnia. Mało romantyczne, prawda? Pamiętam stamtąd zapach pietruszki, marchewki, gazowego piecyka, mocno umalowane oczy właścicielki, jej zachrypnięty głos, półprzymknięte powieki no i Anię z Zielonego Wzgórza. To było takie duże wydanie, z kolorowymi ilustracjami, w sztywnej oprawie. To chyba pierwsza książka, jaką sobie sama kupiłam. została mi po tym skłonność do zaglądania do tego typu przybytków w małych miejscowościach. Bo w małych miejscowościach mieć zwykłą księgarnię, taką tylko z książkami, to luksus. Który zdarza się rzadko.
Ja mam wspomnienie też nie do końca romantyczne. Była to co prawda znana i swego czasu w Bydgoszczy rozpoznawana księgarnia Współczesna, ale ja pamiętam ją nie ze względu na książki, ale… monitoring. W czasach późnego PRL-u możliwość obejrzenia siebie na czarno-białym monitorze była niezłą rozrywką. A początki „prawdziwego” czytania wiążą mi się pamięciowo z bibliotekami. zmierzam do pytania o genezę do książek miłości.
Geneza sympatii do książek? Nie budowałabym mitologii. W domu były książki, są nadal, rodzice są aktywnymi czytelnikami. Z perspektywy czasu myślę, że siedzenie z nosem w książkach było wyrazem introwertyzmu. Nie wyjeżdżałam na wakacje, czas wolny spędzałam wyżywając się plastycznie, ruchowo oraz właśnie czytając. Kiedyś koleżanka z podwórka powiedziała mi, że muszę się strasznie nudzić, skoro tyle czytam. Zaskoczyło mnie to, dla mnie czytanie było formą spędzania czasu z bohaterami, ale i z samą sobą.
Zajęcie się opowiadaniem o literaturze – czyli sprzedawaniem książek w księgarni – to sposób kontrolowanego wychodzenia do ludzi. Czytanie i zachęcanie do czytania, kupowania jest formą dobrego kontaktu z człowiekiem. Księgarnia może być centrum literackiego towarzystwa, nawiązywania fajnych znajomości. Odpowiadało mi to, chociaż potrafiło też wykończyć, ale o tym przekonałam się po siedmiu dobrych latach takiej pracy. Do księgarni przychodzili humaniści, ornitolodzy, architekci, dzieci, rodzice – to mi dawało dużo przyjemności. Chyba też dlatego lubię też prowadzenie spotkań z autorami i autorkami. Przygotowując się do spotkań, czytam książki z różnych światów, poznaję ciekawych pisarzy_rki każda rozmowa to próba zarażenia publiczności danym tematem, często udana. A zauważ, że od natłoku wrażeń oddziela mnie scena i mikrofon – myślę, że to z jednej strony stres, bo odpowiadam za przebieg rozmowy, z drugiej strony endorfiny, z trzeciej jakieś bezpieczeństwo, bo to nie ja jestem podczas spotkań najważniejsza, tylko autor.
Nie chodziło mi o budowanie mitologii, to po prostu mój czasem nazbyt pretensjonalny styl. Czytanie to zdecydowanie czynność samotnicza, z introwersją sprzężona, ale doskonale pokazujesz, że może prowadzić do aktywności wysoce społecznych. Ale tak a propos osób odwiedzających księgarnię: czy przeważają osoby, które mają z góry sprecyzowane zamiary zakupowe, czy może częściej przychodzą poszukujący? A może nie ma tu żadnej reguły?
Wydaje mi się, że czytanie to czynność pozornie samotnicza. Ludzie, którzy czytają sporo i nie tylko służbowo, ale i dla przyjemności, wydają mi się zazwyczaj osobami bardziej społecznymi. Bo o książkach, fabułach dobrze się rozmawia. W Zamkowym Klubie Książki regularnie spotyka się kilkanaście osób, które lubią porozmawiać o książkach. Niedawno powstał Ukraiński Klub Książki i w Zamku spotykają się osoby z ukraińskojęzycznego środowiska, żeby pogadać o wybranej lekturze. Ludzi w związkach łączy czasem umiłowanie do wspólnego czytania na kanapie, w pociągach, na wakacjach. Z rozmów wokół wspólnie czytanej literatury rodzą się pomysły, czytanie literatury młodzieżowej – tej dobrej – pozwala nauczycielom choć trochę nawiązać kontakt z uczniami w okresie buntu i naporu. Długo można by się nad tym zastanawiać.
Za moich czasów ksiegarnianych księgarnię odwiedzały różne osoby. Znajomi i nieznajomi, zdecydowani i niezdecydowani. Goście festiwali i spotkań literackich, widzowie kina, wielbiciele buszowania w antykwariacie, w soboty dzieci i rodzice – widzowie Teatru Animacji czy Teatru Atofri, wieczorem miłośnicy kina. Przychodzili ptasiarze, ornitolodzy, emeryci i renciści, osoby niedowidzące, dla których zawsze brakuje porządnych książek z dużymi literami. Wpadali muzycy – zjawiskowa pianistka Barbara Drążkiewicz, Pablopavo z Ludzikami na drugi dzień po koncercie jedli obok Bookowskiego śniadanie, pytali o książki, pomagali nawet otworzyć Annie księgarnię. Przychodzili poeci – Joasia Żabnicka i Adam Kaczanowski, Jakub Sajkowski, ale i prozaicy, reporterzy i pewnie skryci debiutanci, Mikołaj Golachowski wpadał na kawę. Ludzie przychodzili do Bookowskiego, bo interesują ich zmiany klimatu, a ja śledziłam (i nadal to robię, tylko teraz już dla siebie i studentów) tytuły dotyczące przyrody, przychodzili, bo jak czegoś nie wiedzieli, to księgarki im podpowiedziały . Albo chociaż spróbowały pomóc. Ja na przykład, czasem miałam słaby dzień i wtedy nie umiałam sprzedawać książek. A czasem słaby dzień miał klient_tka i wtedy mówiłam, żeby dać spokój, wyluzować, połazić wśród regałów, a po zakupy przyjść kiedy indziej.
No tak, czytanie często wzmaga chęć kontaktu z innymi. Mało kto po wzburzającej (z różnych powodów) lekturze nie ma ochoty konfrontowania swoich opinii, podzielenia się swym zachwytem. To był jeden z powodów, dla których bardzo lubiłem dobrze prowadzone zajęcia z literatury na studiach – zwłaszcza te „autorskie”, gdy prowadząca/y mieli swobodę doboru tytułów.
Ależ pytań się zrodziło po tych dwóch akapitach. Zacznę na nutę pozytywną: jakie było największe pozytywne zaskoczenie, niespodzianka, która się przytrafiła w trakcie tego książek sprzedawania?
🕰 🕰 🕰 🕰 🕰
Już prawie od ponad roku Bookowski nie jest moją księgarnią więc i sporo wspomnień wypchnęłam na margines pamięci.
Podzielę się takim krótkim, trochę dziwnym wspomnieniem. Początek festiwalu Ethno Port, rano. Przychodzą ludzie do księgarni, w której wyłożone są książki z różnych zakątków świata, korespondujące z festiwalem muzyki etnicznej. Podchodzi do mnie człowiek, dźga palcem w opowiadania Etgara Kereta i pyta: „Czy to jest księgarnia pro-izraelska?”. Nie czeka na odpowiedź, mruczy coś pod nosem i wychodzi. Ten sam dzień, popołudnie, wchodzi grupka ludzi. Wskazując na komplet książek, które napisał Palestyńczyk Raja Shehadeh, pytają: „Czy to jest księgarnia pro-palestyńska?”
Księgarnia to platforma gromadząca różne światopoglądy – dobrze, że się tu spotykają, trochę ścierają. W każdym razie muru nigdy nie planowałam wybudować. Raczej rozmawiać. No i gwoli wyjaśnienia dodam, że ani jeden ani drugi pisarz nic nie propagują, nie obrażają uczuć drugiej strony. Bardzo polecam ich poczytać.
Bardzo pouczająca historia. Choć przyznam, że grupa antypalestyńska mnie nieco zadziwiła. Nawiązując jednak do Twojej odpowiedzi, zapytam tak: jaką funkcję, idealnie, powinna spełniać księgarnia?
Pouczająca to trochę straszne słowo. Dla mnie to było takie dziwne zdarzenie, świadczące m.in o tym, że ludziom zdarza się szybko oceniać i wartościować pewne rzeczy. No i że książki są jednak zawsze polityczne 🙂 No bo jeśli w książce dla dzieci chłopczyk lubi tańczyć i bawić się lalkami, to taka historia w Polsce ma już znamiona manifestu. Mimo, że to zwykła historia, zwykłych dzieci w zwykłym przedszkolu. Ale wiesz, w społeczeństwie nieco sztywnym, polecając książkę, w której Bóg jest kobietą i lubi czasem zapalić papieroska (zupełnie jak Szymborska, którą przecież kochamy!) – no, czujesz, że może być różnie? Zdarzały mi się takie sytuacje, że opowieść była odrzucana, bo rodzice bohatera byli rozwiedzeni. A przecież książki nie służą jednoznacznemu wskazywaniu – rodziny patchworkowe to nasz cel! – tylko dyskusji i pokazywaniu, że świat jest niesamowicie różnorodny, ciekawy.
Jaką funkcję ma księgarnia? To miejsce spotkań ludzi i poglądów, małego centrum kultury działającego i lokalnie i globalnie. Ale też przytulnym miejscem z dobrą książką i kawą (pozdrawiam ulubione Tajne Komplety). No i przydałoby się, żeby na siebie zarabiała fajnymi działaniami i sprzedażą książek, a nie musiała wiecznie walczyć o rynek i udowadniać, że jest ważnym, dobrym miejscem w tkance miasta.
Ciekawy to temat, bo z jednej strony jestem przekonany, że za Skunk Anansie można wykrzyczeć „Everything is fucking political” Sztuka była, jest i będzie polityczna. Z drugiej zaś mamy takie czasy spolaryzowane, że coraz więcej rzeczy staje się politycznym polem minowym. Internetowe zaś krzykactwo spotęgowało konflikty i zaogniło reakcje.
Polityka – za Tomaszem S. Markiewką – wszystko, co robimy jest polityką i to od nas zależy, z czym ona będzie się nam kojarzyć – z polem minowym czy z bezpieczeństwem. Polityka to nie politycy, to my i nasze wybory, życie, książki. Prawda, że dobrze by było odczarować to słowo?
Od pieniędzy nie da się niestety uciec, a te trudne, pandemiczne czasy chyba jeszcze kwestie finansowe utrudniły. Zapytam więc: czy zwykła księgarnia może na siebie zarobić samą sprzedażą książek czy jest to mało prawdopodobne bez dodatkowych wodotrysków?
Nie znam właścicieli/cielek księgarń, którzy nie robią czegoś ponad sprzedawanie książek. Ale też nie znam wszystkich księgarzy i antykwariuszy, musiałbyś ich zapytać. Ale wiesz, kiedyś mądra Agata Wittchen-Barełkowska z NU Foundation powiedziała księgarzom, że każdy biznes powinien opierać się na trzech nogach. Bo stołek na jednej nie ustoi (chyba, że barowy, ale nie wiem, czy szłabym w tę stronę 😉 A na trzech tak. Jest też tak, że znajomi księgarze to ludzie niesłychanie kreatywni więc praca pali im się w rękach, robią kilka rzeczy, bo ich nosi, czy bardziej nawet – niesie. Literatura ich niesie w różne kierunki. I czasem w końcu odłączają się od księgarstwa, a czasem są w nim na ileś procent. Pracują w radiu, przy promocji festiwali, w fundacjach, sami je zakładają, wydają książki, palą i sprzedają kawę (pyszną!), kolega z Kościana pracuje w farmacji, no jest to po prostu arcyciekawa grupa ludzi. Rozmawiamy w listopadzie – księgarnie właśnie startują w walce o dotacje ministerialne, żeby zorganizować za te pieniądze wydarzenia literackie. Trzymajmy kciuki.
Z tą polityką to bardzo ciekawa myśl. Może to właśnie ta nabyta niechęć do wszystkiego co polityczne jest po części odpowiedzialna za to, że nasze społeczeństwo jest tak mało obywatelskie?
Ech, nie tylko mi pewnie marzy się, żeby ta jedna noga wystarczała, bez barowych konotacji. Realiów jednak oszukać się nie da. Ale, ale… By nie było tak poważnie. Jakie są Twoje ulubione księgarnie?
Ulubione księgarnie? To chyba zacznę od tego, że ja jednak lubię tę opcję z kawą. I żeby nikt mi nie przeszkadzał, gdy podczytuję książki i szukam czegoś dla siebie. Lubię Tajne Komplety we Wrocławiu, za tego bigla, którego mają, za wnętrze, które nie jest wymuskane, ale zadbane i pełne książek, również tych starszych. Bardzo lubię załogę Tajnych (bardzo pozdrawiam!). Tajne to takie miejsce, że snuję się z tą kawą między regałami a stolikiem z tupolewem (tupolewa już nie ma, zniknął po remoncie) i często trafiam na książki, których nie szukam, a kupuję w końcu, bo do czegoś mi się przydadzą na pewno. Zabrałam tam ostatnio Jacka Karczewskiego, zgodziło się na to Wydawnictwo Poznańskie i mieliśmy w Tajnych spotkanie, które prowadziłam. Mam nadzieję, że coś jeszcze razem zrobimy z Tajnymi czy z Brzegiem Dolnym, gdzie księgarnię ma cudowna Basia Skrzyńska. Do Wrocławia mnie ciągnie, moi rodzice uczyli się tam programować, stoi tam legendarny budynek ZETO, jest Odra Centrum skupione na rzece Odrze i duch komputera Odra, trudno nie wracać.
Bardzo lubię wchodzić do księgarń w małych miejscowościach – kibicuję Puszczykowi z Hajnówki, czy właśnie Basi Skrzyńskiej, no i w ogóle wszystkim, którzy odważają się sprzedawać książki w niedużych miastach. Marzę, żeby wreszcie dotrzeć do Cieszyna, gdzie jest księgarnia Kornel i Przyjaciele. Tam to dopiero dają dobrą kaweczkę. W Warszawie, w ciepłe dni przeglądam książki w ogródku Wrzenia Świata. Mają fajnie, bo są w zacisznej uliczce, gdzie nawet jakieś drzewo się uchowało, stoliki mogą stać na zewnątrz, lubię tam przysiąść, chociaż częściej wpadam coś zjeść, niż kupić książkę. Ale! To tam kupiłam przewodnik Przypuszcza, który absolutnie jest czadowy więc to ważny punkt w moim czytelniczo-księgarskim sercu.
Cieszyn bardzo lubię, ale bywałem w nim lat temu ponad dziesięć. Ale chętnie bym tym razem i nawiedził Kornela.
Łapiąc wątek: jakie książki odkryłaś właśnie tak niejako mimochodem?
Na przykład Warsaw Wild Life: Notes, który stworzyła Anca Benera. To owoc artystycznego, zaangażowanego badania dotyczącego bytowania zwierząt w miastach. Do tego Anka zebrała miejskie warszawskie legendy o Guźcu czy Królisie. Do tego znajdziesz tam teksty naukowców np. tekst wspaniałego profesora Luniaka o synurbanizacji, czyli właśnie o dostosowywaniu się zwierząt do życia w mieście.
Obserwacja przyrody w mieście i wokół niego to zdecydowanie interesujące zajęcie. Ja osobiście mam dziwną słabość do roślin kiełkujących gdzieś spomiędzy bruku czy na przykład drzew obrastających opuszczone budynki.
Na stronie Agencji opowieści stoi napisane, że pojawiasz się, gdy potrzeba „prowadzącego z zacięciem publicystycznym i lekko popowym”. Jak Ty rozumiesz tę popowość?
Chodzi o to, że ja nie mam specjalnie analitycznego umysłu, wiedzy z setek książek i jeśli prowadzę spotkanie, to wyszukuję w książce smaczków, które mnie zainteresowały i staram się ułożyć wokół nich narrację. To też zależy od spotkania, zwłaszcza teraz, w pandemicznej sytuacji. Ale ogólnie chodzi o to, żeby rozmowa o promowanej książce była taką przynęta na czytelnika, który zechce potem po książkę sięgnąć. No i też chodzi mi o przybliżenie czasem trudnych tematów w taki sposób, żeby trafiły nawet do mniej wyrobionego czytelnika (za którego w zasadzie się uważam). Bo zakładam, że również po to jest literatura, żeby łatwiej było zrozumieć nie wiem, na przykład Polaków, którzy w 1934 pojechali rowerami do Izraela. Albo zmianę klimatu, albo fascynujący fakt, że w szkole uczyli nas o Mount McKinley, a ona się nazywa przecież Denali. Albo co to znaczy, że ptaki widzą tetrachromatycznie?
Wszystko jasne. Aż ciekaw się zrobiłem, jak by było w moim przypadku. Wiedzę mam z wielu książek, ale mocno poszatkowaną i zdecydowanie nie systematyczną. A skoro o szkołę zahaczyliśmy, to pozwolę sobie zboczyć w tę stronę właśnie. Czy wydaje Ci się, że coś zmieniło w nauczaniu polonistycznym przez ostatnie kilkanaście lat? Masz jakieś doświadczenia z czytającą (lub nie) młodzieżą?
Nie mam absolutnie żadnych doświadczeń szkolnych. Zdarza mi się być wykładowczynią akademicką, ale mam wyjątkowych studentów, z którymi o literaturze rozmawiamy w kontekstach przyrody, projektowania i zmiany klimatu. Czytamy też poezję i na moje pytanie, czy – zupełnie szczerze – czytają coś sami, odpowiadają, że nie. Bo ze szkoły pamiętają tylko (aż?) Herberta i Miłosza i nikt im nie podrzucał współczesnej poezji do czytania. Takiej, która by ich wciągnęła. Więc daję im kilka nazwisk – Kira Pietrek, Szczepan Kopyt, Tomas Transtromer, Urszula Zajączkowska. Notują, nie wiem, co dalej z tym robią, bo zajęcia nam się kończą. A jedynym doświadczeniem szkolnym, takim dość ponurym, były pytania w księgarni o regał z lekturami. Ja pytałam, co jest lekturą? I w tym dialogu wychodziło na to, że są książki i są lektury. Że lektury to nie książki. Zresztą przyjrzyj się, jak wydawane są lektury. One rzeczywiście często nie mają „normalnych” wydań, tylko te z opracowaniami. Poza oczywiście tymi lekturami dodanymi do kanonu współcześnie. Ale wszystkie Sienkiewicze, Łyski z pokładu Idy, Chłopcy z placu broni czy o zgrozo, Anaruk, chłopiec z Grenlandii – to te koszmarne wydania, w koszmarnych okładkach, z koszmarnym liternictwem. Ja się zawsze zastanawiam, czy to nie powinno być zdelegalizowane? Bo to niszczy pojęcie o tym, czym jest książka. I pomijam tu dyskusję o kanonie, bo nie czuję się uprawomocniona, żeby wchodzić nauczycielom w buty i mówić im co mają robić. Nauczyciele są i tak herosami, bardzo ich podziwiam. A młodzież? Raz miałam dużą przyjemność spotkać się z całą aulą młodzieży w fajnej podstawówce i to było super, bo słuchali nawet po dzwonku na przerwę, ale oni mają cudowną polonistkę (pozdrawiam prof. Sylwię Staszak!). A rozmawialiśmy o pracy księgarza i o ważnych dla mnie książkach. Chyba się nie nudzili za bardzo.
Ja studiowałem filologię angielską, ale i tak pamiętam, że było całkiem sporo osób bardzo mało czytających. Było nieco czytających, ale stroniących od zadanych lektur. Tych zaś było tyle, że najgorzej mieli Ci, co chcieli czytać wszystko i jeszcze coś dla siebie.
A samo słowo „lektura” stało się stygmatem i potrzeba nie lada talentu, by w trakcie lekcji zdjąć to odium. No i wydaje się, że przydałoby się nieco zmian na listach, zwłaszcza pod kątem młodszych czytelników.
Ale nie mogę nie zapytać, bo mnie ciekawi niezmiernie: jak wygląda taka lekcja w kontekście zmiany klimatu? Co bierzecie „na warsztat”?
To są bardziej interdyscyplinarne zajęcia, niż lekcja. Zajęcia z ludźmi, którzy projektują opakowania z grzybni, czy zastanawiają się nad tym, czym jest rzeka płynąca przez miasto – jakie są jej funkcje społeczne, co wokół niej można „zbudować”. Nasze dyskusje oraz zadania terenowe oscylowały wokół kilku tematów – ciszy/hałasu w mieście, światła, wody, dzikich roślin. Czytaliśmy i dyskutowaliśmy teksty z różnych porządków i gatunków m.in. Betonozę Jana Mencwela (Krytyka Polityczna), Patyki, badyle Urszuli Zajączkowskiej (Marginesy), ale też fragmenty Samosiejek Dominiki Słowik (Znak), czy poezję Tomasa Transtromera.
Czy coś Cię zaskoczyło w ich obserwacjach, spostrzeżeniach?
Nie wiem, czy zaskoczyło, ale podsumowując wszystkie nasze ćwiczenia wynotowałam, że dźwiękiem stale nam towarzyszącym w mieście jest sygnał karetki pogotowia. Oraz, że niemal wszystkich nas (ok. 20 osób) drażni nadmiar samochodów i powodowany przez nie hałas, smród i stres. Jak można przetworzyć wiedzę o sygnale karetki? Że trwa pandemia, że jesteśmy starzejącym się społeczeństwem, a może że coraz więcej ludzi pada z wyczerpania, bo za dużo pracuje, że latem coraz częściej zdarzają się mordercze upały, że powietrze jest koszmarnie zanieczyszczone? Możemy pofantazjować o przyczynach, o służbie zdrowia, o stanie psychicznym społeczeństwa, o strukturze miasta i na tej podstawie zastanowić się, co jako projektanci możemy z tym zrobić. To ćwiczenia ze słuchu, uważności i wyobraźni. To taki wyimek, po inne zapraszam na studia.
Całkiem niezła zachęta. Nie miałbym nic przeciwko, gdyż czas studiowania wspominam mimo wszystko pozytywnie, ale to głównie kwestia podejścia i nastawienia. A w Bydgoszczy w temacie karetek miałem bardzo prozaiczne wytłumaczenie: mieszkałem kilkaset metrów od szpitala. Zresztą miał też lądowisko dla helikopterów. A pod drugiej stronie ulicy był jeszcze stadion żużlowy. Ale i karetki, i motory nie wadziły tak bardzo, bo między blokiem a ulicą był około dziesięciometrowy pas zieleni z drzewami, które skutecznie wyciszały hałas.
Pozwolę sobie jeszcze wrócić do tematu księgarniowo-książkowego. Jako osoba świetnie rozeznana w problematyce funkcjonowania księgarni: jak oceniasz pomysły na ustawę o jednolitej cenie książki?
Niby prozaiczne, ale nie zmienia to faktu, że z jakiegoś powodu ludzie trafiają do szpitala. No i też to, czy hałas Ci nie wadzi – jesteś pewien? Może po prostu oswoiłeś go tak bardzo, że części dźwięków nawet nie słyszysz. To między innymi dlatego się nad tym zastanawialiśmy. Bo dźwięki, nawet te nieuświadomione, mogą wpływać na nasze ciało i umysł. A potem idziesz dalej i zastanawiasz się, czy inni mieszkańcy miasta – ptaki i zwierzęta – mają z tym taki sam problem? Rozkładasz miasto na drobniejsze elementy i przyglądasz się temu z pomocą naukowców – biologów, botaników itp. To super ciekawe.
Cena książki – wiesz co, nie wiem. Dzisiaj problemem jest dostawa papieru (którego brakuje) i kosmiczna niestabilność cen, słowem inflacja, do tego kryzys za kryzysem i bałagan w państwie. Trochę przestałam się interesować cenami książek, kupuję, chodzę do bibliotek, nie mam czasu dumać nad stałą ceną. Ale tak, zawsze uważałam, że cena nowej książki powinna mieć okres ochronny. Wiem, jak niektórzy wydawcy próbowali chronić ją własnymi siłami i jak bardzo im to nie wychodziło. Tylko że ustawa nie powinna być spisana na kolanie, a porządnie skonsultowana i przedyskutowana. Teraz po prostu kibicuję księgarzom, wydawcom, całemu łańcuszkowi podmiotów, które chcą dla siebie i dla książki dobrze, żeby mieli sprawczość i determinację w obronie uczciwego rynku.
Wydaje mi się, że to właśnie kwestia oswojenia. Podobnie zresztą ze światłem. Dziś bardzo rzadko człowiek znajduje się w miejscu pozbawionym sztucznych jego źródeł.
Z tym pisaniem na kolanie to zdecydowanie celna uwaga. Przypuszczam, że w obecnym politycznym burd… znaczy klimacie skończyłoby się tym, że najwięksi gracze i tak znaleźliby luki prawne lub inne sposoby na wymuszenie ustępstw od tych mniejszych. Zresztą mam nieodparte wrażenie, że obecny rząd niezbyt zainteresowany jestem poziomem czy jakością czytelnictwa.
Wspominasz o bibliotekach, więc ja dopytam: jak oceniasz ich stan?
Ja chyba mam wewnętrzny odruch podważania. „Oswojenie” czasem wchodzi w grę, a czasem jest pozorne. Nadmiar światła w miastach powoduje na dłuższą metę zmiany w naszej gospodarce hormonalnej, może też prowadzić do chorób takich jak depresja. Także wszystko z pozoru jest do oswojenia, ale jednak nie.
Bibliotek nie jestem w stanie ocenić, bo nie czytałam badań na ten temat, nie chodzę też do aż tak wielu. Korzystam z filii dziecięcej Biblioteki Raczyńskich, która jest bardzo fajna, wypożyczamy też książki w głównym gmachu. Wydaje mi się, że to ważne, że filie „Raczków” są rozsiane po mieście i każda dzielnica ma swoją bibliotekę. Fascynują mnie biblioteki na dworcach, czy działające intensywnie z klubami książek. Ale trudno mi mówić o ich stanie, nie mając obrazu całokształtu. Mogę Ci tylko powiedzieć, że ważne są nawet takie nieformalne biblioteki, obieg książek, ich dostępność. Kiedyś znajoma zaalarmowała, że młodzież na oddziale psychiatrycznym jednego ze szpitali czyta na potęgę, tylko nie ma już czego. Był covid, odwiedziny zawieszono, generalnie ciężko. Po błyskawicznej zbiórce zamówionych przez pacjentów książek, znajoma przekazała je za zgodą lekarzy na oddział, gdzie młodzi sami zorganizowali sobie system wypożyczeń. Wtedy te książki kupili klienci Bookowskiego, których poprosiliśmy o pomoc. Zareagowali natychmiast, mieliśmy paczkę skompletowaną w trzy dni.
Gdy bliska mi osoba, też podczas pandemii, wylądowała na chwilę na oddziale neurologii poudarowej, zawiozłam jej stosik książek. Czytała m.in Olgę Tokarczuk, Mikołaja Łozińskiego, Tygodnik Powszechny i zyskała wśród lekarzy przydomek „ten pan, co tyle czyta”. Bo poza leżeniem w łóżkach i całą procedurą leczenia, pacjenci nie bardzo mają co robić, zwłaszcza w pandemii. W sali jest telewizor i nic poza tym. A niektórzy nie mogą w szpitalu spać. I wtedy czytają.
Zresztą, jest taki bardzo fajny, długoletni już projekt realizowany przez Fundację Serdecznik – „Oddział Bajka – Wędrująca Szpitalna Biblioteka”. To Bibliobusy i walizki z książkami, z którymi animatorzy i animatorki jeżdżą do szpitali dziecięcych. Tam czytają pacjentom, robią małe spektakle oparte na książkach, animują czas. Rozmawiałyśmy kiedyś z Anią Bany, jedną z osób koordynujących pracę Bibliobusów, że może kiedyś przyjdzie pora na pracę również z dorosłymi?
Taka to przypadłość czytających. Ja nawet na studiach filologicznych byłem przez z intensywnym czytaniem kojarzony. Co poniekąd było ciut smutne. A akcję czytania na oddziałach sobie sprawdzę, bo lubię takie inicjatywy.
Zbliżając się powoli do końca, pozwolę sobie na hipotetyczne pytanie oddolne: gdybyś miała nieograniczony budżet na jakąś inicjatywę czytelniczą lub ogólnokulturalną, co byś zorganizowała?
Z tym budżetem nieograniczonym: zawsze myślałam, że mogłabym kupić kawał lasu, żeby patrzeć jak rośnie, starzeje się i zmienia, i ma święty spokój. Księgarsko: gdy przeczytałam Twoje pytanie, to pomyślałam, że przekazałabym tę kasę Book Truckowi Tajnych Kompletów, żeby dotarli z literaturą, mobilnymi spotkaniami autorskimi do najmniej oczekiwanych miejsc. Żeby jeżdżąc zebrali obszerny materiał do badań nad potrzebami ludzi czytających i (jeszcze) nie czytających. Żeby zawieźli książki do bibliotek bez kasy, animowali, nieśli literaturę wszędzie, gdzie nie dociera.. Żeby to była też taka rozbudowana akcja pracy literaturą z dziećmi, które potem urosną i uratują świat. To może brzmi naiwnie, ale w coś trzeba wierzyć, czegoś się trzymać. Zwłaszcza po lekturze Wędrownego zakładu fotograficznego Agnieszki Pajączkowskiej (Czarne) mam poczucie, że powinniśmy, my ludzie ( a może w ogóle my, istoty ludzkie i poza-ludzkie), więcej o sobie nawzajem wiedzieć. Mniej się bać albo bać racjonalnie (sama nie wiem do końca co to znaczy)?
Teraz do tego planu dodałabym jeszcze pracę z dziećmi dotkniętymi traumami – tymi z polsko-białoruskiej granicy i tymi ukraińskojęzycznymi. Wiesz, że migranci, przebywający dziś w zamkniętych ośrodkach dla uchodźców, proszą czasem o chleb, ubrania, a czasem właśnie o książki? Czasem o słownik polsko-turecki, czasem o cokolwiek w języku angielskim, czasem coś po persku. Książki pomagają chyba na chwilę wyjść poza traumatyzującą rzeczywistość…
I jeszcze trzeba za tę kasę koniecznie kupić dom, w którym są mieszkania dla osób uciekających przed wojną: z Ukrainy, Afganistanu, Syrii, skądkolwiek. I w tych mieszkaniach są oczywiście książki w różnych językach. Albo dużo domów i dużo lasów. Szczerze mówiąc, czuję dużą bezradność, bo narosło nam dużo „potworów” w Polsce i na świecie. Literatura o tym wszystkim mówiła i mówi, ale czy to coś zmienia?
Przyznam szczerze, że to jedna z powracających do mnie refleksji czy też obaw. Mam czasem nieodparte wrażenie, że ważne książki nie trafiają do tych, do których najbardziej powinny trafić. Przykładowo: reportaż o traktowaniu osób transpłciowych raczej nie trafi w ręce kogoś, kto przemoc wobec takich osób stosuje. I gdzieś tam w tle zmartwień, pędu i pomagania skonfliktowane myśli krążą: że sztuka bywa w takich chwilach potrzebna, ale jednocześnie zdaje się tak maluczka.
PS Chciałabym bardzo podziękować wszystkim ludziom książki, z którymi miałam zaszczyt, radość, przyjemność pracować przez siedem lat w księgarni w Zamku. I wszystkim, którzy kupili z moich rąk książki i byli z ich powodu chociaż trochę szczęśliwi.
•───────•°•❀•°•───────•
I to by było na tyle. Choć niekoniecznie… Zawsze przecież możecie zadawać pytania w komentarzach. Ja zaś mam do Was pytanie: czy macie może pomysł, kogo jeszcze ze świata wydawniczego mógłbym odpytać? Jaką rolę/zawód mógłbym do rozmowy zaprosić? A może znacie jakąś rozmowną księgarkę lub gadatliwego księgarza?
W słońcu śnieg skrzył się jak…
Jak co. Jak co. Jak co.
Czy w kółko musimy do czegoś porównywać.
Śnieg skrzył się w słońcu.[Dominika Słowik, Samosiejki]
Dodaj komentarz