"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zalecamy zluzować poślady, czyli wywiad z Georginą z bloga Literacka Kavka

Tempo wywiadowcze Pożeracza miało wzrosnąć, ale nie do końca się to udało. Cóż, pozostaje stawiać na jakość i czasu pędem się nie martwić. Takie zresztą mam też podejście do prowadzenia samych rozmów. Dość jednak mego gadulstwa, pora na gadulstwo podwójne. Z przyjemnością zapraszam Was na rozmowę z Georginą prowadzącą bloga Literacka Kavka.

literacka kavka logo

Na początek wstępu osobowego pozwolę sobie zacytować mą rozmówczynię: „Jeszcze mieszkam w Krakowie. Porzuciłam prawo dla elektroradiologii, po to, aby po trzydziestce zostać redaktorką w Wydawnictwie i siedzieć w książkach.” Od siebie zaś dodam, że na swym blogu Georgina poświęca uwagę nie tylko literaturze w formie tradycyjnej, ale też tej w wydaniu dziecięcym i komiksowym. W mediach społecznościowych daje też wyraz intensywnym uczuciom względem innych gałęzi sztuki. Niech jednak przemówi sama Literacka Kavka:


Cóż łączy Corvus monedula z Helluo librorum?

W warstwie znaczeniowej kompletnie nic, chyba że nie są mi znane kawki, które z upodobaniem oddają się lekturze np. w locie. Historia stara jak świat łączy się jednak z nazwą bloga – myślę, że taka odpowiedź będzie Cię satysfakcjonować. Kawka skojarzyła się przez kolor mojemu byłemu partnerowi z kolorem moich włosów i szeroko pojętym określeniem „czarnula”, ja z kolei – z niewiadomych do końca przyczyn – lubię te ptaki, a że chodzę z głową w książkach, to określenie „literacka” wydawało się oczywiste.

Ach, rozumiem. Odpowiedź jak najbardziej satysfakcjonująca, choć rzeczywiście myślałem, że to sama kawka ma coś wspólnego z czytelnictwem. Kwestia semantyczna rozwiązana, ale czytelnictwa tak łatwo nie porzucę i zapytam tak: jak doszło do tego, że z taką pasją zaczęłaś te książki dziobać? Cóż lub któż doprowadził do stanu porzucenia karier przeróżnych na rzecz z książkami obcowania?

literacka kavka

Źródło: instagram.com/literackakavka

Historia jest tak banalna, że aż chciałabym ją podkoloryzować! Książki były zawsze, choć w okresie wczesnoszkolnym nie byłam fanka czytania. Moja mama do tej pory wspomina oszałamiające wpisy w Dzienniczku czytania: czas, 15 min! Rosłam ja, rosły też książkowe potrzeby. Im byłam starsza, tym bardziej je kochałam, tym częściej uciekałam w światy przeróżne. Dzięki doskonałym nauczycielom, których spotkałam na swojej drodze: pani Łyszczacz, pani Matjas, pani Iwonie Czeluśniak-Lignar, dr Barbarze Sokołowskiej, fantastycznym bibliotekarkom z mojego liceum pozostałam zainfekowana potrzebą czytania. Życie jednak weryfikuje chcenia i pasje, stąd zupełnie nie związane z literaturą wybory. Przyszedł jednak taki moment, że zacytowałam Stuhra: „czasami człowiek musi, inaczej się udusi”. Chcąc uniknąć tej okrutnej śmierci powstał blog, a ja znalazłam ujście. Tym samym rozpoczęłam przygodę, która trwa i jest najpiękniejszą, która mnie spotkała. Słowa natomiast przypomniały o sobie, o tym, że są tak cholernie ważne dla mnie, że rzuciłam wszystko i… nie, nie wyjechałam w Bieszczady (sesese) – podporządkowałam im życie.

Co za banał!

Banał? Nie mnie oceniać. Nawet jeśli, to banał też w życiu jest potrzebny. A może piszę tak dlatego, że u mnie historia podoba? Ale, ale… Gdybyś miała podkoloryzować swój książkowy żywot, co byś do niego dopisała?

Koloryzowanie zostawię pisarzom.

Ech i och, cóż, nie każde pytanie trafionym być musi. Wrócę jednak do tych czytelniczych początków: czy pamiętasz swe pierwsze książkowe zauroczenie? Postaciowe lub autorskie.

Od pierwszego przeczytania zachwyciłam się Mistrzem i Małgorzatą, gdzieś w okolicy lat 14. Ciut wcześniej był to Łysiak i jego Empirowy pasjans, a potem Witkacy, który całkowicie mnie obezwładnił. To chyba moje najmocniejsze doznania, też w okresie dojrzewania, kiedy wszystko jest dotkliwsze.

literacka kavka

Źródło: instagram.com/literackakavka

O, zaciekawił mnie ten Witkacy. To mało banalne – o ile pamiętam, to jego akurat wtedy mało kto polubił. Czym Cię tak obezwładnił?

Miłość od pierwszego wejrzenia to były szkice Ciałka ropne – obrzydlistwo jakich mało, potem firma portretowa, która kusiła kolorami i była krótką drogą do przejścia do czytania. I tak listy o wszystkim i niczym oraz jego słabość do kobiet mnie uwiodły. Natomiast jego opis odlotu po peyotlu majaczy mi w głowie do tej pory. Wyobraź sobie jak sugestywnie musiał to opisać, skoro przeciwniczkę narkotyków skłonił do rozmyślań nad sensem wypróbowania owego specyfiku! Odloty Witkacego i jego dziwactwa (jak np. lęk przed bakteriami – biedak się umęczył z tym wiejskim ptactwem, co to do domu przyjaciół wlatywał!) towarzyszą mi nadal w chwilach słabości. Kiedy teraz Ci o tym pisze zastanawiam się czy jestem fanką mojego wyobrażenia o Witkacym czy tego, co wyszło spod jego rąk.

O, to bardzo ciekawy temat do rozkminiania. Mi przypomina moje własne rozterki związane np. z osobą Orsona Scotta Carda. Jego powieści fantastyczne były jednymi z tych, które bardzo mocno towarzyszyły mi w czytelniczych początkach, niektóre z nich do dziś polecam zaczynającym przygodę z science-fiction i nie tylko. Jednak gdy poznałem jego poglądy, to mina mocno mi zrzedła. Jak z tym u Ciebie? Czy osoba autorki lub autora wpływa negatywnie na odbiór dzieła? Czy miałaś podobne rozczarowania?

Oczywiście, że chciałabym teraz napisać, że jestem ponad to, bo przecież najważniejsza jest sztuka, przekaz, forma, kunszt, itp. W większości przypadków się to sprawdza i działa też w innych formach, jak teatr czy film. Może mi nie odpowiadać samoobrona i narracja Polańskiego, ale czy to oznacza, że mam się nie zachwycać kinem? Czy fakt, że ktoś mówi, że Anda Rottenberg jest okrutną kobietą w pracy (przepraszam, to mogą być idiotyczne plotki!), to oznacza, że z mniejszą pasją i łapczywością mam czytać o definicji „świadka zagłady” czy problemu z kontekstem Auschwitz – no nie. Dużo bardziej – o dziwo – działa na mnie zwykła ludzka strona autorów. Z pewnym niepokojem będę sięgać po książki autora, którego widzę jako znudzonego podczas spotkania autorskiego czy odnoszącego się z lekceważeniem do czytelników niż tego, który ma nawet skrajnie odmienne od moich poglądy. A to ciekawe pytanie – muszę przyznać.

Ze mnie to dziwny czytelnik jest, bo ani biografie, ani spotkania autorskie mnie wielce nie interesują. Ja to bym chciał iść z tymi wybranymi na piwo, kawę czy też inny absynt i porozmawiać. Miałaś już takie szczęście? Kogoś najbardziej chciałabyś osobiście zinterlokutować?

A wiesz, że zupełnie nie mam takich marzeń czy chceń? Czasem mi się roi w głowie jakaś chęć posiadania numeru telefonu do autora i zadania mu pytania „tak od razu”, ale żebym miała takie wielkie marzenie? Może z Joanną Karpowicz, Joanną Concejo i Iwoną Chmielewską chciałabym porozmawiać – o rysowaniu, malowaniu książek, o innym poziomie tworzenia, aniżeli słowem. Tak… z nimi posiedziałabym na kawie i podpytała o to i owo. Co do pisarzy, to chętnie nawaliłabym się (że tak kolokwialnie powiem) z Hemingwayem – ale czy to miałoby przynieść jakieś rozstrzygnięcia związane ze światem literatury? Wątpię. O, wiem! Umberto Eco (nie mam ograniczeń na żyjących i tych, którzy już odeszli?)… obawiam się jednak, że przy tak wielkim umyśle byłabym w stanie uruchomić tylko swoje uszy i po prostu słuchać – w obawie, że za mały mam rozumek, żeby dyskutować…

georgina gryboś

Źródło: instagram.com/literackakavka

Zaraz tam kolokwialnie. Ale biorąc pod uwagę zwyczaje niektórych pisarzy (i pisarek zapewne też), to grono potencjalnych birbantów by nie zabrakło. A z tym małym rozumkiem zdecydowanie się nie zgodzę, a dodam jeszcze, że wiele z tych wielkorozumnych osób ma piękny talent to wiedzy przekazywania i z chętnymi do chłonięcia obcowania.

Ale, ale… Pozwolę sobie poczynić zwrot i powrócić do blogowania, a zapytam tak: co (lub kto) w zajęciu tym naszym Cię zaskoczyło najbardziej?

Wiesz, chyba nie miałam momentu jakiegoś szczególnego zdziwienia… może dlatego, że zakładając bloga niczego nie oczekiwałam, nie zakładałam. Jedyne, co mogę uznać za momenty zbliżone zaskoczeniu to to, że spotkałam się w świecie blogerów z serdecznością i pomocą. Ogromnie cieszy mnie znajomość z Pawłem (Przy muzyce o książkach) i jego szczerym zainteresowaniem w stosunku do tego, co robię i pomocy; Elwirą (Księgarka na regale), z którą łączy mnie piękna znajomość czy Rafałem (Rafał Hetman o książkach), który nie raz ani nie dwa służył mi pomocą. To takie ludzkie zaskoczenia – pozytywne. A cała otoczka… hmmm… chyba musiałabym coś wymyślać, a nie chcę. Świat blogów książkowych to dobry świat, pełen różnorodności, zaangażowania i pasji, więc trzymam za niego kciuki, po prostu.

A to nie jest czasem tak, że taki właśnie jest pewien wycinek świata blogowego? Ja sam pamiętam, że przez długi czas od blogów książkowych odstręczała mnie marna jakość blogów, na które natykałem się przypadkiem od czasu do czasu. Były to te blogi, które pewnie przykładają się do złej sławy blogosfery książkowej. Ale zgadzam się zdecydowanie, że wystarczy poświęcić nieco więcej czasu i uwagi, a da się znaleźć dla siebie kilka miejsc i głosów wartościowych.

Internet niesie ze sobą dobro i zło (jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało). Obserwuję serdeczność i wrogość, polemikę i dyskusję na poziomie, jak i kpinę, która nie jest przyjemna ani miła. Uważam ją za niepotrzebną. Nie bez powodu po 3 latach prowadzenia bloga dziękowałam obserwatorom i komentującym, że w jakiś sposób czuję się na swoim poletku bezpieczna, bo na literówki, błędy zwracają mi uwagę w wiadomościach prywatnych, a nie publicznie, co sprawia, że jestem wdzięczna, a nie drżę przed kpiną i czekaniem na błąd. Blogosfera książkowa mieści w sobie specjalistów, których nazywam profesjonalnymi krytykami (krytykę akademicką), która niesie ze sobą piękne zdania, dbałość o warsztat i wysoki poziom tekstów; są osoby, które widać, że się starają, uczą się, rozwijają, wybierają nieoczywiste lektury, sięgają do klasyki; są też tacy, którzy zdawać by się mogło wnoszą do dyskusji jedynie piękne zdjęcia, a są i tacy, którzy oczekują poklasku i zainteresowania pisząc kilka przypadkowych zdań oraz robiąc zdjęcie telefonem na kuchennym stole. Pytanie czego od blogów oczekujemy i jakimi czytelnikami jesteśmy my sami. Drażni mnie bylejakość. Nie złoszczą mnie jednak różnorodność i odmienne podejście do gustów literackich czy fascynacji. Uwierzmy w czytelnika – niech weryfikuje, niech szuka, niech sprawdza, niech sam oceni czy oczekuje dłuższego tekstu z pogłębioną analizą, osobistych wrażeń pełnych poetyckich opisów z czytania danej książki, a może wystarczy mu „czytajcie, dobre to!”. Internet ma to do siebie, że przyjmie wszystko. Poruszyłeś wątek, który jest pytaniem o formę czy jakość, ale też promocję czytelnictwa jako takiego. Mamy niezwykle bogaty rynek wydawniczy, staramy się – w znakomitej większości – wyłuszczyć z niego, to co naszym zdaniem wartościowe, co może przynieść innym treść, która zostanie w głowie czy sercu na lata. Nie popadajmy jednak w snobizm. To, że nie czytam kryminałów, które wyrastają jak grzyby pod deszczu nie oznacza, że to kiepska literatura; jeśli nie sprawia mi przyjemności zaczytywanie się w romansach – nie oznacza, że nie przynosi to wspaniałych doznać ogromnej ilości osób szukających w książkach przede wszystkim rozrywki. Itd. To temat rzeka. Życzyłabym sobie tylko, abyśmy wszyscy w blogosferze po prostu pracowali nad tym, aby stawać się lepszymi dla samych siebie i czytelników. Nigdy nie będziemy akademikami, ale mamy wpływ na to, co czytają Polacy – zatem niosąc tę odpowiedzialność starajmy się być zwyczajnie lepsi.

berdo gryboś

Źródło: instagram.com/literackakavka

Bardzo ładnie napisane. I tyle do skomentowania. Zacznę od tego snobizmu i stwierdzenia, że mi do niego bardzo daleko z moimi czytelniczymi gustami od Sasa do lasa czy też od Marvela do Manna. Niech każdy, kto chce czyta sobie Greya czy innego Mroza, nic mi do tego. Zawsze jest wtedy szansa, że sięgnie po coś bardziej ambitnego. Jedyne o co mogę mieć delikatne pretensje, to właśnie niechęć do spróbowania czegoś innego. Nie rozumiem osób, które ograniczają się tylko do fantastyki czy np. literatury faktu. Nic mi do tego, nie wadzi mi to, ale i tak nie rozumiem. To zresztą dobrze wpisuje się w to, co piszesz o staraniu i rozwijaniu się.

A w temacie krytyki akademickiej, to ona ma swoje własne problemy. Ja sam nie wiem, czy chciałbym się nią parać. W teorii zaplecze mam, bo studia filologiczne ukończone, praca licencjacka i magisterska poświęcone literaturze były, ale nie ciągnie mnie tam od strony twórczej. Lubię czasem ponurzać się w Tekstach Drugich i tym podobnych, ale takie obcowanie mi wystarczy. Zresztą na blogach książkowych taka krytyka profesjonalna to nisza nisz. Ale, ale… Skorzystam z okazji i pozwolę sobie zadać pytanie, które z kolei wpisze się ładnie w me dążenia do doceniania blogów dobrych. Kogo Ty postawiłabyś za blogowy wzór do naśladowania?

Nie wiem czy chciałabym wybierać: ten blog i koniec. Jest wiele rzeczy, które mi imponują. U Elwiry niezwykła dbałość o poziom emocjonalności i takie czytanie „duszą”, jest w tym coś niezwykle prawdziwego. U Rafała konsekwencja i dbanie o markę, jaką już się stał. U Olgi Wróbel to świetne spostrzeżenia i czytanie z uwagą. Ania ze SlowReading dba o „slow” i to też jest nęcące. Paulina Małochleb z Książek na ostro jest bezkompromisowa, co bardzo ja wyróżnia na tle innych blogów – nie boi się – tak po prostu. I znowu wracamy do sedna – nie ma guru, nie ma ideału, jest różnorodność z naciskiem na wiele różnych punktów, od estetycznych po merytoryczne.

Rozumiem, powraca ta piękna różnorodność. Nieco marginalnie poruszyłaś tu inny ciekawy temat: marki. Czy da się zrobić blogowo-książkową karierę bez porzucania bloga (a w zasadzie jego bazowej formy)? Rafał Hetman rzeczywiście postawił na siebie bardzo mocno i zrezygnował w zasadzie z „recenzuje”, które ostało się szczątkowo w tytule bloga. Paulina Małochleb teksty pisze prześwietne, ale przez pewien czas były to głównie teksty publikowane gdzieś indziej albo te, które „gdzieś indziej” niezbyt pasowały. Kurzojady stały się w pewnym momencie wieloinstrumentalną orkiestrą, ale chyba zyskały teraz mocno na rozbracie. A może wcale nie trzeba robić żadnej kariery i po postu, tak jak pisałaś, robić swoje?

Tutaj każdy twórca internetowy powinien zadać sobie pytanie czego oczekuje po wejściu w blogowy świat. Dla jednych będzie to tylko odskocznia od codzienności: nie zwrócą uwagi na statystyki, będą realizować swoje chcenia, na własnych zasadach i mogą tak działać długodystansowo; będą tacy, którzy realnie chcą „coś zyskać” – albo dostać się do świata danej branży, albo wykreować samego siebie, albo na tym zarabiać, albo wszystkiego po kawałku. Nie mnie oceniać jaki model jest właściwy, bo to jest po prostu czyjaś decyzja. Dla mnie blog z chęci wytchnienia i potrzeb stał się trampoliną do zawodowych zmian, choć nie było to celem „u podstaw” – to z kolei dało mi możliwość rozwoju, wejścia w świat książki jeszcze głębiej i przekonania się, że książki to jest to, co naprawdę kocham. Jednak tak jak piszesz – najważniejsze to po prostu robić swoje, nie fałszować, nie silić się, nie pędzić za kimś – w końcu to nasze – blogerów – miejsca w sieci.

Według mnie nie ma jednej, właściwej drogi – poza tym tym, o czym piszesz na koniec: wierności sobie. Ja w pewnym sensie zrobiłem krok wstecz, bo zrezygnowałem z pisania dla miejsc teoretycznie bardziej prestiżowych. Ale chciałem właśnie być na swoim i zależny od siebie.

literacka kavka

Źródło: instagram.com/literackakavka

Wspominałaś o wpływie na wybory czytelników, o bogatym rynku wydawniczym. Dla mnie, jako czytającego bardzo szeroko, to bogactwo jest po części przekleństwem. Ciekawe nowości, powroty do klasyki, mnogość wydawnictw, niedobór czasu. Jak Ty sobie z tym radzisz?

Oczywiście, że sobie nie radzę! To ciągłe dylematy i frustracja. Z jednej strony ciągnie mnie do klasyki, a może nie tyle do klasyki, co książek które przetrwały próbę czasu. Ciągnie mnie do sprawdzania aktualności książek sprzed lat, dziesiątek lat, a może i dalej. Równocześnie wiem, że ludzie wciąż piszą, że jakiś procent książek czytanych obecnie też będzie czytana za dziesiąt lat… może już nie na papierze, chociaż… moja retro dusza wciąż wierzy, że będziemy pisać piórem, przewracać strony, wąchać druk… ale kto wie? Może jestem zbyt dużą optymistką? Ad rem – moim zdaniem książek wydaje się taką ilość, że nikt, ale to nikt nie jest w stanie przeczytać wszystkiego. Jeśli dołożyć do tego wydania, które w Polsce jeszcze nie funkcjonują (jak w moim przypadku biografia Susan Sontag) to jesteś „zabity na kotleta” jak mówi moja mama.

Ale wiesz, chyba poradziłam sobie z presją. Jeśli czuję miętę do tematu, okładki, blurba, sugestii wydawcy czy redaktora – czytam; jeśli nie jestem przekonana – nie czytam. Jeśli się męczę – nie kontynuuję lektury; jeśli mam ochotę poświęcić na czytanie, analizowanie i podziwianie komiksu, albo picturebooka tydzień – to tak robię, choć wiem że w tym czasie mogłabym przeczytać na luzie dwie czy trzy, a może cztery powieści. Takie hasło przewodnie „zluzuj poślad” – czytelniczy i blogowy.

Luzowanie pośladów to w ogóle bardzo dobra porada życiowa, według mnie. Zaraz, zaraz… A klasyka to nie są właśnie książki, które przetrwały próbę czasu? Zresztą mam jeszcze inne pytanie z tym powiązane: czy uważasz, że (generalizując i nieco upraszczając) te czytelnicze próby czasu są sprawiedliwe? Innymi słowy: czy za lat naście czy dziesiąt rzeczywiście będziemy pamiętać o tych wartościowych, a perełki nie są pomijane?

Tak, może masz rację, że się zapędziłam – w końcu klasykę można definiować, jako te, która jest traktowana jako wybitna od dekad, setek lat? Co do pytania: przecież wiesz, że nie:) Czy kiedy w grę wchodzi gust człowieka i ramy przez człowieka – z gruntu niedoskonałego i omylnego – ustalane to mozna mówić o sprawiedliwości? Weź Ty mnie pokaż;) chociaż jedną pozycję książkową z „klasyki”, którą zachwycają się wszyscy i nie podważają jej atutów… bo ja nie znam. To, co przez jednego będzie nazywane arcydziełem – inny uzna za silenie się na literaturę i wytwór chorego umysłu… Nie ma recepty, nie ma szans na brak krzywd. Pozostaje nadzieja, że wizja z Farenheit 571 nie zostanie zrealizowana i będziemy się nieustająco cieszyć tym, co dla nas wybrane i tym, co sami w bibliotekarskich annałach odkopiemy:)

No, nie, nie wymagam wszystkim-się-podobania. Przeca „jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził”. Nie da się jednak przecież ukryć, że są takie dzieła, których arcydzielność kwestionuje procent czytelników znikomy czy wręcz przyzerowy. Z drugiej jednak strony: ta różnorodność to jedna z ważniejszych cech czytania. Każde odczytanie inne jest, każdy czytelnik inną historię ma na odczytania wpływającą.

kavka

Źródło: instagram.com/literackakavka

Wspominałaś o zatapianiu się w picturebooku, w związku z tym pytanie mam dwudzielne: od czego zaczęło się Twoje zamiłowanie do powieści graficznych/komiksów i czemu podkochujesz się w Sandmanie?

To prawda, ciężko podważać całość dla kilku głosów negatywnych. Taka… siła większości.

Picturebooki. Muszę przyznać, że komiksu i picterbooków po prostu się uczyłam. Nie od zawsze wiedziałam czym są, skąd się wzięły i że mają swoją specjalną nazwę. Nie sądziłam też, że powinnam je odróżniać od książek obrazkowych – bo coś mocno ilustrowanego było znane od dzieciństwa. Dopiero z czasem okazało się, że te obrazy bez tekstu tworzą swoją własną historię, że bawią się formą, że bywają mądrzejsze od wszystkiego, co na dany temat przeczytałam. Potem okazało się, że miewają tekst, ale taki, który mógłby istnieć niezależnie od obrazów i odwrotnie: obrazy opowiadały świetną historię i nie musiały wspomagać się tekstem zamieszczonym w tej samej książce. Odkrycie Chmielewskiej i Concejo było jakimś wizualnym i filozoficznym przełomem, bo oto okazało się, że można człowieka sprowokować do niesamowitych rozważań. Są w tym nieprzeciętne. Ubolewam, że ten „eksperymentalny” rynek raczkuje (choć jest obecny) w Polsce, a my dopiero uczymy się, że książki mogą wyglądać inaczej i pobudzać w inny sposób. Uważam, że jest to niezwykle istotne, zwłaszcza dla młodego czytelniczego pokolenia. Ada Augustyniak pięknie opowiedziała o dalekowschodniej idei dbania o to, aby śrubować poziom estetyki: pokazywać różnorodność, ale piękną, wysmakowaną, narysowaną z dbałością o najmniejszy szczegół, kolory itd. To sprawia, że wychowujemy czytelnika/obserwatora stawiającego autorom i wydawcom poprzeczkę bardzo wysoko, zwiększamy szansę, że jako młodzież i dorośli będą sięgać po wartościowe, czasem niełatwe lub nieoczywiste wydania. Bardzo podoba mi się to podejście.

Komiksy to już inna historia. Też stanowią dla mnie pod względem tematycznym zwłaszcza dorosłe odkrycie. Jako dziecko oczywiście miałam Donaldy i wiedziałam kim jest Superman. Uwielbiałam Batmana – widziałam kilkukrotnie każdy z filmów, też animacje, więc powiedzmy, że gdzieś w zakamarkach miałam obraz tej graficznej powieści. Przez jakiś czas spotykałam się z twórcom komiksów, który nieco szerzej pozwolił mi spojrzeć na sam proces i wykorzystanie obrazu, a potem zaczęłam grzebać i trafiłam na Sandmana – i to jest miłość od pierwszego wejrzenia. Był dla mnie pierwszym zderzeniem z czymś co „macałam” jak skarb i łapczywie przeglądałam. Postacie wychodziły z książki, pewna buntowniczość i dekadencja mnie oczarowały, a co do samego bohatera… on jest po prostu śliczny – jak mogłabym się nie zakochać.

Teraz sięgam dalej. Przyzwyczajam oczy do różnych estetyk, nie odrzucam też komiksów tak łatwo jak wcześniej: widząc jaskrawe kolory nie zakładam, że „to nie dla mnie” – i dobrze, bo pominęłabym takie perełki jak Pantera.

Pięknie napisane. Wybacz przyziemność, ale nie mogę nie zapytać w po takiej wypowiedzi: którego kinowego Batmana lubisz najbardziej? Dodam tylko jeszcze szybko, że ja w podstawówce (nim padł TM-Semic) byłem zdecydowanie Spidermanowy.

Hahaha, nie ma sprawy. Batman, ach Batman. Na pewno niezwykłym sentymentem darzę burtonowskiego Batmana z Jackiem Nicholsonem i Keatonem (choć ten ostatni to obsadowa masakra w porównaniu do Bale’a), ale stawiałabym jednak na Powrót Batmana i porażająco dobrą rolę Danny’ego DeVito – nikt, ale to nikt nie wzbudził we mnie w kinie tak skrajnych emocji jak on. Zresztą Burton w ogóle wyniósł ten komiksowy świat na  artystyczny – można by powiedzieć – poziom, a jego estetykę kocham do dziś, więc trudno byłoby mi ją pominąć.

Jednak… to co z Batmanem zrobił Nolan przeszło oczekiwania wszystkich i tak moje serce pozostanie wierne Batmanowi początek. Wiem, wiem… po klęsce Batmana i Robina było łatwiej, ale – chrzanić to;) ta odwrócona koncepcja i estetyka w stosunku do Burtona jest nieprzeciętna, aktorzy fantastyczni, a szaleństwo Crane’a w wykonaniu Cillliana Murphego cudowne do bólu. Wiem, że czepiano się scen walki, roli Neesona i samego „odgrzewania kotleta”, ale i tak wielbię. Realizm w wykonaniu Nolana jest spójny, a ten film idealnie wprowadza w kolejne części stawiające więcej pytań natury ludzkiej i filozoficznej czy moralnej niż superbohaterskiej. No i Gary Oldman❤️

Ale na uwagę zasługuje też animacja Batman Zabójczy żart – wyłączając zmiany w scenariuszu, to co wyciągnięte z komiksu lśni.

kavka

Źródło: instagram.com/literackakavka

Gdy myślę o filmowych Batmanach, to zawsze mi na początku przychodzą Jokerzy… Nicholson i Ledger. Pozafilmowo świetną robotę robi też Mark Hamill i jego głos. Ale skoro rozmowa skręciła w strony filmowe, to skorzystam i spytam: czego przede wszystkim szukasz w kinie?

Ciężko stwierdzić – piszę teraz całkiem poważnie. Mam taki rozrzut – jeśli chodzi o fascynacje – że głowa mała. Z wielką namiętnością podchodzę do filmów Lyncha i Tarantino, równocześnie Gladiatora czy Piękny umysł widziałam więcej niż dziesięć razy. Rekordowy pod względem ilości „odsłon” jest Fight Club – dotyczy to też komiksów, oraz Siedem – lepszego thrillera nie widziałam nigdy przedtem ani potem. Równocześnie sięgam po seriale i Gra o Tron czy Carnivale, o Twin Peaks nie mówiąc zbyt wiele – to perełeczki nad perełeczkami:) Trudno mi zatem w tej zbieraninie określić, co mnie fascynuje. Z jednej strony scenografia, rozmach i piękno – wspomnieć tu choćby Przyczajony tygrys, ukryty smok czy Hero, czasem muzyka – bo chyba to w Gladiatorze obok aktorstwa uwodzi mnie wyjątkowo, a czasem jakaś kompletnie niezrozumiała oniryka i szukanie igły w stogu siana – odkąd lata zastanawiałam się po co u Lyncha niebieskie pudełko, a w jednym z wywiadów wyczytałam „po prostu mi pasowało” – przestałam dociekać:) I teraz chyba mierzę zainteresowanie tym czy chce mi się coś oglądać. Nie chciało mi się oglądać Breaking bad, choć wszyscy ten serial kochają, nie obejrzałam z zapartym tchem Wiedźmina, wręcz przeciwnie, nie należy do moich ulubionych filmów Birdman czy To nie jest kraj dla starych ludzi. To tylko pokazuje, że ze sztuki po prostu się czerpie i jeśli w danym momencie będę płakać na Hugo i jego wynalazek lub na Zielonej mili to znaczy, że trafiło – mnie to wystarczy. Wiem natomiast czego nie szukam: nie szukam śmiechu (nie znoszę komedii), nie szukam ckliwych historii o niczym, nie szukam strachu – boję się horrorów (wyjątkiem jest chyba Sierociniec, ale trudno mówić tu o klasycznym filmie grozy). Gore jest interesujące, ale muszę na nie trafić przez przypadek. Chyba – jeśli chodzi o kino – jestem bardzo, ale to bardzo przeciętnym odbiorcom.

kavka

Źródło: =instagram.com/literackakavka

Hmmm… No to może wytłumaczysz mi, o co chodziło w Mulholland Drive? Żartuję sobie oczywiście. Sam Lyncha nie oglądałem wiele, ale ten film akurat lubię bardzo, bardzo. Gore? No ładnie, ładnie. Ja się swego czasu naoglądałem wyrazistego pod tym kątem kina japońskiego – Ichi the Killer czy industrialny Tetsuo. Podoba mi się taki rozrzut, bo sam mam podobnie. Powoli do końca zmierzając, połączę oba wątki: jak podchodzisz to ekranizacji? Wymagasz służalczej wierności (tak, tak, daję wyraz mojemu podejściu) do materiału źródłowego, czy preferujesz podejście autorskie?

Łączysz wątki i zabijasz – mnie. Żadna skrajność nie jest mi bliska, podejście autorskie to już nie adaptacja, więc wszelkie „na motywach” traktuję jako coś zupełnie innego, co nagięte jest albo dla potrzeb widza, albo dla kina jako takiego. Nie ukrywajmy, że kino rządzi się innymi prawami niż literatura. Zachwyciłam się trylogią Władcy Pierścieni, a musisz wiedzieć, że brzuch bolał mnie z nerwów, bo niewyobrażalne było dla mnie stworzenie wyobrażonego, tolkienowskiego świata – a jednak, mimo wad, które można odnaleźć to jest to po prostu epickie kino:), a bitwa pod Helmowym Jarem jest moją ukochaną sceną – forever and ever – jak mówi podstarzała młodzież. Dużą przyjemność odkryłam oglądając Dumę i uprzedzenie i nawet Keira Knightley mi nie przeszkadzała – jak zazwyczaj. Harry’ego Pottera uwielbiam, choć skrótów myślowych jest tam, że hoho – może to sentyment do świata czarodziejów sprawia, że nie jestem aż tak krytyczna? Ideałem byłoby ograniczenie się do oceny jakości filmu w „skali” i wytycznych zarezerwowanych dla niego, a książkę traktować jako odrębny byt. W końcu obie dziedziny czy formy wyrazu, opowieści dają kompletnie inne możliwości opowiadania historii – nawet jeśli tej samej. Zdajemy sobie jednak wszyscy sprawę z tego, że nic nie równa się z siłą naszej wyobraźni, więc … znajoma historia na ekranie, po prostu nigdy nie będzie tą naszą – wymarzoną, wyśnioną.

Ja byłem na pokazach przedpremierowych wszystkich części Władcy Pierścieni, na ledwo żywym, telefon od sieci odłączającym internecie pobierałem tapety z filmu itd., itp. Filmami byłem zachwycony. A Potterów… Nie oglądałem żadnych. Sam w sumie nie wiem, czemu. Cykl czytałem cały i to jeszcze nim w Polsce ukazywały się tłumaczenia, ale do filmów jakoś mnie nie ciągnie. A ogólne podejście mam mocno podobne do Twojego.

Powolne tempo prowadzenia ma swe plusy. Mogę na przykład skorzystać z synchroniczności i pogratulować Ci pracowej przeprowadzki. Możesz zdradzić fanom kilka szczegółów? Jak? Co? Kiedy?

Dziękuję. Mogę zdradzić, że praca redaktorska – zwłaszcza w wydawnictwie – była moim marzeniem. Dlatego spełnienie go w postaci pracy w Wydawnictwie Znak, czyli miejscu z 60-letnią tradycją i świetnymi nazwiskami zapisanymi w historii wydawniczej uważam za ogromny zaszczyt, sukces, ale też odpowiedzialność. Czuję ją zwłaszcza, iż będę działać w obszarze literatury dziecięcej, co wpisuje się w moją ideę i marzenie o wychowaniu nowego pokolenia odbiorców książek. Mam nadzieję, że sprostam zadaniu, a z czasem wniosę coś wartościowego do wydawniczej półki. Upraszam zatem o trzymanie kciuków i dobrą energię.

Kciuki trzymam mocno i wiary w Ciebie pełen jestem. Odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Nie mogę teraz nie zapytać o tę literaturę dziecięcą, zwłaszcza jako tata zachwycający się od lat niemal dziesięciu tym, co jest wydawane w tym segmencie. Jakie masz wzory?

A wiesz, że wystarczy przeglądnąć blog. Lubię nieszablonowe podejście do strony wizualnej i poruszanie trudnych tematów. Dlatego lubię Dwie Siostry, Zakamarki, Hokus-Pokus, Ezopa czy Tako. Są to małe wydawnictwa, ale mam wrażenie, że przecierają szlaki i wyznaczają kierunek.

georgina gryboś

Źródło: instagram.com/literackakavka


Zachęcam, oczywiście, by przejrzeć blog i samemu zobaczyć, czym i jak zachwyca się Literacka Kavka. Nie będę miał też nic przeciwko temu, żebyście dodali pytania od siebie. A i na propozycje kolejnych rozmówczyń i rozmówców też się nie obrażę.

Wszystko, co czynimy, nawet my, są to tylko różne formy tego zamaskowania przed sobą ostatecznego nonsensu istnienia.

[Stanisław Ignacy Witkiewicz, Nienasycenie]

Poprzedni

Po nitce donikąd, czyli „Mapa Anny” Marka Šindelki

Następne

Jednooki dżentelmen, czyli Nowa Fantastyka 03/20

5 komentarzy

  1. awita

    Świetna rozmowa! Błyskotliwi jesteście 🙂
    Będę zaglądać do „Literackiej Kavki”.

  2. Witkac to jest gość! Ja wpadłem jak śliwka w kompot po lekturze „Pożegnania jesieni”. Książka mnie oszołomiła, sponiewierała i wywarła tak intensywne przeżycie, że mam teraz z nią poważny dylemat – od pewnego czasu pragnę do niej wrócić, ale obawiam się, że mogę ją teraz odebrać zgoła inaczej, i trochę mi żal ewentualnego zepsucia wspomnień tej pierwszej lektury 🙂

    A z kina japońskiego serdecznie polecam „The Man Without a Map” (adaptacja powieści Kōbō Abe „The Ruined Map”) w reżyserii legendarnego Hiroshiego Teshigahary.

    Sama zaś rozmowa, jak zawsze, bardzo interesująca – pięknie ciągniesz swoich interlokutorów za język, dzięki czemu dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy 🙂

    • pozeracz

      W wywiadzie się nie przyznałem, ale po cichu pod spodem przyznać się mogę: Witkaca znam tylko ze szkolnych „Szewców”. Cóż być doradził?

      A następne (mam nadzieję) ciekawe rozmowy już w trakcie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén