Tempo wywiadowcze Pożeracza zdecydowanie spadło w tym roku, ale to już bywa – czasem następuje intensyfikacja wywiadowcza, a czasem spowolnienie. Zawsze staram się toczyć choć jedną rozmowę, ale zupełnie się z nimi nie śpieszę i nikogo nie naciskam. Nie wiem, czy ktoś wyczekuje tych mych interlokucji, ale jeśli tak, to mam nadzieję, że niniejsza wyczekiwanie to nieco wynagrodzi. Dziś mam bowiem dla Was rozmowę z Anną z bloga Literackie skarby świata całego, która to w blogosferze książkowej gości od dawien dawna i przeszła dzięki niej ciekawą drogę.
Anna z wykształcenia jest inżynierem klinicznym oraz bohemistką, która tak ładnie pisze o sobie, że aż złamię swą zasadę i po prostu ją zacytuję: „…i oczyszczającego smutku, i zachwytu drobnostkami nauczyłam się od pana Hrabala, który jest dla mnie niedoścignionym mistrzem, czempionem krytych kortów, jego książki to dla mnie prawie religia, do jego zdań prawie się modlę. To dzięki niemu stałam się czechofilką. Przez mistrza Rabelais’go z kolei postanowiłam zostać pantagruelistką, ale na to chyba jestem trochę zbyt spięta. Chyba że po kilku głębszych. Bo dobre wino i dobre piwo bardzo lubię, co się w sumie z rabelaisowską filozofią życia pięknie zgadza. Z hrabalowską zresztą też.”
I cóż tu dodać? Pozostaje chyba tylko zaprosić do lektury rozmowy…
Pożeracz: O ile archiwum bloga Twego prawdę mówi, Literackie skarby świata całego zadebiutowały w grudniu 2010 roku. Czy przez te 9 lat blogosfera bardzo się zmieniła?
Anna Maślanka: Archiwum nie kłamie. Faktycznie, blogować zaczęłam ponad osiem lat temu i muszę powiedzieć, że blogosfera była wtedy zupełnie innym światem niż ta dzisiejsza. Blogi były taką alternatywą dla internetowych forów, pozwalającą na obszerniejszą wypowiedź, ale wciąż służącą przede wszystkim dyskusji, wymianie komentarzy na temat przeczytanych książek. W podobny sposób moją zabawę z blogowaniem zaczęłam również ja – forum książki, na którym się udzielałam, stało się dla mnie trochę zbyt ciasne, a równocześnie trafiłam do redakcji czasopisma internetowego Archipelag, tworzonego przez grupę blogerek książkowych, i pomyślałam, że chciałabym mieć swoje miejsce w sieci do pisania o książkach, tak jak one.
Współpraca między wydawnictwami a blogerami wtedy dopiero raczkowała, o zarabianiu na blogu w jakikolwiek sposób nikt jeszcze nawet nie myślał. To był rodzaj rozwijającej zabawy. Dopiero potem ta zabawa zaczęła się przeradzać w biznes, a blogów było coraz więcej, więc zdobycie czytelników wymagało coraz większej siły przebicia. Równocześnie w momencie, gdy jako blogerzy zostaliśmy zauważeni przez wydawców, zaczęto też o nas więcej mówić, niestety najczęściej krytycznie.
Przyznam, że lepiej jednak odnajdywałam się w tym starym blogowym świecie, gdzie każdy pisał sobie dla siebie, bez presji, w swoim tempie, ze świadomością, że małe, ale wierne grono czytelników zajrzy, przeczyta i się wypowie. Tamta blogosfera miała w sobie coś z kameralnych pogaduszek przy herbacie, dziś zamieniła się trochę w rewię mody, gdzie każdy stara się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę – ładnymi zdjęciami, filmikami, konkursami, zestawieniami i innymi atrakcjami. Nie mówię, że to wszystko jest z zasady złe, forma jest ważna, ale mam wrażenie, że coraz częściej w tym wszystkim ginie treść, czyli książka. I wybacz, jeśli brzmię jak zgorzkniała babcia blogosfery, ale tak to wszystko widzę.
Ja pamiętam jeszcze dawniejsze czasy blogowe, ale niekoniecznie książkowe. Kilkanaście lat temu miałem blog na Onecie, ale książki były tam tylko czasem i na marginesie. Szalone to czasy były, ale dobrze, że tego bloga już nikt nie odnajdzie. Jednak tamte czasy blogowe przegapiłem – aktywnie o książkach dyskutowałem na forum growego czasopisma CD-Action, skąd to wyciągnął mnie pewien znajomek do recenzowania dla Poltergeista. I tak mi zeszło aż do założenia bloga.
Co do treści i formy. Mam podobne przemyślenia – doceniam atrakcyjną formę i na pewno są blogi, które skutecznie łączą jedno z drugim, ale w moim przypadku sytuacja jest prosta: nie mam to czasu. Albo inaczej: nie chcę poświęcać czasu np. rodzinnego na aranżację, szykowanie i obrabianie. Ale, ale… Dość u mnie. W końcu to wywiad z Tobą. Przez chwilę jednak nie puszczę tematu, ale pozwolę sobie skoczyć w przód – jak widzisz swoją przyszłość blogową i zmiany w blogosferze w ogóle?
Co do tej formy i braku czasu – to chyba kwestia priorytetów. Jasne, wszystkim nam zależy, żeby nas ludzie czytali, ale dla Ciebie i dla mnie to jednak wciąż hobby, na drugim, trzecim czy czwartym miejscu po innych, ważniejszych rzeczach. Za to są i tacy, którzy z blogowania chcą zrobić pracę – i czasem im się nawet udaje – i ci są pewnie gotowi zainwestować więcej, i czasu i pieniędzy.
Jeśli chodzi o przyszłość, moje plany ostatnio trochę się zmieniły. Przez długi czas miałam nadzieję, że blog, mimo że to tylko hobby, stanie się dla mnie jakąś trampoliną do pracy w kulturze. Dlatego starałam się go aktywnie rozwijać. Dziś już nie mam na to siły, a trochę też zmęczyła mnie pogoń za kliknięciami i polubieniami. Obecnie odpowiadałoby mi miejsce gdzieś na uboczu głównego nurtu blogosfery – chciałabym być tym blogiem, którego może znają nieliczni, ale za to kojarzą go jako zakątek, gdzie zawsze jest pod dostatkiem czeskiej literatury. Myślę, że taka specjalizacja, która wyszła mi trochę niechcący, to dziś jedyny sposób, żeby się jakoś w książkowej blogosferze wyróżnić.
Po cichu liczę na to, że frustracja, którą wyczuwam i wśród innych blogerów, będzie miała ostatecznie pozytywny skutek – sprawi, że trochę zejdzie z nas ciśnienie i wrócimy do pisania o książkach nie dla polubień i nie dla zadowolonych wydawców, ale po prostu dla własnej przyjemności, z chęci pokazania innym, co fajnego ostatnio przeczytaliśmy. Właśnie dlatego mam silne przekonanie, że co by się nie działo wokół, ja z blogowania nie zrezygnuję – bo pisanie o książkach jest po prostu dla mnie źródłem niesłabnącej frajdy.
Z jednej strony podziwiam takie osoby, którym to się udaje, ale jednocześnie jakoś im nie do końca zazdroszczę. To each his/her own, jak to mówią Anglosasi.
Z tą specjalizacją to w ogóle jest ciekawie. Jest to właśnie jeden ze sposobów na wyróżnienie bloga i może być takim elementem parcia na wyświetlenia, ale Tobie ona wyszła niejako naturalnie. U mnie z kolei naturalna jest niemal zupełna przeciwność specjalizacji.
Prawda, profesjonalizacja i utrzymywanie się z blogowania brzmi super, ale myślę, że w praktyce to też pewna pułapka. W końcu najwięcej przyjemności sprawiają rzeczy, które się robi, bo się chce, a nie musi.
Ale, ale… Może napiszesz parę słów o tym, jak i dlaczego tak bardzo z Czechami się polubiłaś?
Czesi… Mój ulubiony temat. Oczywiście wszystko zaczęło się od Hrabala. Do momentu, kiedy przeczytałam pierwszą jego książkę, o czeskiej kulturze wiedziałam tyle co nic. Nawet do Krecika jakąś specjalną sympatią nie pałałam. Zachwyt twórczością Hrabala szybko jednak rozszerzył się na innych Czechów – odkryłam Otę Pavla, Josefa Škvoreckiego, Ladislava Fuksa, pierwszy raz sięgnęłam po Haška czy Čapka, a później przyszedł czas na czeską literaturę najnowszą. Szczęśliwie moja rosnąca fascynacja zbiegła się akurat z modą na Czechów i powstaniem małych wydawnictw specjalizujących się w literaturze naszych południowych sąsiadów.
Za co ich polubiłam? Początkowo patrzyłam na nich trochę przez nasze polskie czechofilskie różowe okulary – że tacy na luzie, z dystansem, z humorem, tacy mili, uroczy, sympatyczni. Na szczęście na tym etapie się nie zatrzymałam, poznałam swoich własnych Czechów, nie tylko tych z książek Szczygła, nauczyłam się ich języka, zaczęłam czytać o ich historii. Uwielbienie dla czeskiej kultury pozostało, ale dziś jest bardziej świadome, bo wiem, z czego ta kultura wyrosła. Wiem też, że Czesi niekoniecznie są mili, uroczy i sympatyczni, że bywają z nich naprawdę śmiejące się bestie, ale potrafią spojrzeć na świat z niesamowitym dystansem i jak żaden chyba inny naród łączyć tragizm z komizmem. Ale oczywiście nie można ich wszystkich wrzucać do jednego worka – młodzi czescy pisarze piszą naprawdę bardzo różnie, i to jest świetne.
Do Czech sentyment mam spory – przeróżne ważne, wartościowe i pamiętne wyprawy odbywałem właśnie do Czech. Sympatię do tego narodu mam dużą, ale zdarzyło mi się z kolei doświadczyć braku sympatii do nacji naszej. Ale były to bardzo rzadkie przypadki. Ale czeską literaturę znam, niestety, słabiutko i dlatego chciałem zapytać: co być polecała tym, którzy chcą zacząć przygodę lub poznać ją lepiej?
Z ciekawości: a czy celem tych ważnych i pamiętnych wypraw były raczej duże miasta w Czechach, czy miałeś okazję też podróżować po czeskiej prowincji? Bo w małych miasteczkach najlepiej widać, jak zamkniętym narodem w gruncie rzeczy są Czesi. I tam akurat, w moim odczuciu, ta niechęć do obcych dominuje, to raczej miłe sytuacje są wyjątkiem. Inaczej niż w Pradze, która, wiadomo, jest mocno turystyczna i w naturalny sposób bardziej otwarta.
Od czego zacząć… To zawsze trudne pytanie, bo staram się dostosować odpowiedź do osoby, która pyta. Jeśli chodzi o czeską literaturę, naprawdę jest w czym wybierać. Tobie podsunęłabym chyba klasyka, Karla Čapka – znasz coś? – i Ladislava Fuksa. Oprócz, oczywiście, Palacza zwłok, polecam też świetny nie-do-końca-kryminał Śledztwo prowadzi radca Heumann. Może jeszcze Świnki morskie Ludvíka Vaculíka? Kacica Kohouta? Może Ladislav Klíma?
Ogólnie warto się zapoznać z ofertą małych polskich wydawnictw, które w czeskiej literaturze się specjalizują – takich jak Afera, Książkowe Klimaty, Stara Szkoła czy Amaltea. Prowadzą je pasjonaci, którzy dobrze znają literaturę naszych południowych sąsiadów i mają nosa do literackich perełek. Gdybym miała jednak komuś polecić zupełnie w ciemno jedno nazwisko, to postawiłabym na Otę Pavla. Nie znam chyba nikogo, kto przeczytał Śmierć pięknych saren i mu się nie spodobała. Za to bardzo ostrożnie polecałabym Hrabala, bo chociaż to moja największa literacka miłość, wiem, że nie jest dla wszystkich. O ile Zbyt głośna samotność bez większych wyjątków zachwyca, to już inne tytuły – bardzo różnie. Nie mówiąc o Auteczku, za które wiele osób Hrabala wręcz znienawidziło. Żeby docenić jego prozę, trzeba konkretnego rodzaju wrażliwości, trzeba patrzeć na świat trochę jak on.
Ania Radwan-Żbikowska, tłumaczka Palinki Matěja Hořavy i Jeziora Bianki Bellovej, opowiadała kiedyś, że na studiach bohemistycznych mieli zawsze dwa obozy: team Kundera i team Hrabal. To chyba właśnie kwestia dwóch różnych wrażliwości, miłośnik Kundery nie zrozumie ochów i achów nad Hrabalem i na odwrót.
Najwięcej czasu spędziłem w Pradze, bo byłem tam przy dwóch okazjach, ale za każdym razem grupowo. Pierwszy jeszcze w szkole podstawowej, na obozie, z trakcie którego nocowaliśmy w jakiejś małej miejscowości. Drugi raz zaś na wycieczce w liceum. Potem jeszcze szwendałem się nieco po czeskiej części Cieszyna przy okazji festiwalu Era Nowe Horyzonty. Jednak samej mentalności nie miałem okazji poznać – za krótkie pobyty, zbyt zamknięte plany.
Może i mi niedługo uda się przekonać, do którego obozu należę, ale nie mogę nie zapytać: cóż takiego było w Auteczku, że tak skrajne emocje wywołało?
Chodzi o to, że Hrabal, choć ze swojej miłości do kotów słynął, w Auteczku przyznaje się, że też je zabijał. I robi to w sposób aż nazbyt bezpośredni. To taka książka-spowiedź – Hrabal nie tylko szczegółowo opisuje w niej swoją „zbrodnię”, ale i wyrzuty sumienia, jakie go później dręczyły. Porównuje sam siebie do zbrodniarzy wojennych, uważa, że poważny wypadek samochodowy, jaki niedługo potem przeżyli wraz z żoną, to kara za to, czego się dopuścił. Ale równocześnie Auteczko to też jedno wielkie wyznanie miłosne, książka pełna czułości. Widać w niej, że rzeczywiście Hrabal „nawet kobietom nie dał z siebie tyle co kotom”, jak pisał. Dla mnie to jest, jak większość jego historii, piękna opowieść o człowieczeństwie i ludzkiej słabości. Ale rozumiem, że miłośnicy kotów, zwłaszcza ci o słabych nerwach, mogą się za nią na autora obrazić. Może to i dobrze o niej świadczy – w końcu to też Hrabal pisał, że „porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku”.
Oż… To rzeczywiście problematyczny przypadek. Rozumiem chęć „wyspowiadania” się z takiego czynu, ale i rozumiem czytelników, którym takie wyznanie nie było w smak. Ciekawe zresztą, czy zdarzyło się Hrabalowi dostać w pysk właśnie.
Wiemy już o formacyjnej roli Hrabala i literatury czeskiej, ale ciekaw jestem, kto zaszczepił w Tobie miłość do czytania i czy już od lat wczesnych czytałaś wiele.
Czytanie, jak chyba większość zapalonych czytelników, przejęłam od rodziców. Obydwoje chętnie czytają, a jedno z moich najjaśniejszych wspomnień z dzieciństwa to wieczory, kiedy tata czytał mnie i siostrze na głos Opowieści z Narnii. Także tata, któremu marzyła się kiedyś anglistyka, podsuwał mi później, w latach nastoletnich, pierwszych klasyków, głównie z literatury amerykańskiej – Hemingwaya, Caldwella, Keseya, O. Henry’ego. Już jako dziecko ubzdurałam sobie, że będę pisarką, więc pochłaniałam książki, bo zdawałam sobie sprawę, że żeby dobrze pisać, trzeba przede wszystkim bardzo dużo czytać. Marzenie o pisaniu mi (na szczęście) przeszło, czytanie (na szczęście) zostało. A dzisiaj to ja podsuwam książki tacie.
Piękna zmiana pokoleniowa. Ale dom jest rzeczywiście najlepszym krzewicielem czytelnictwa. Jako osoba, która ma swój jeden pomysł na opowiadanie i od nastu go nie zrealizowała, zapytam: marzenia o pisaniu na marzeniach się skończyły, czy jakieś próby były?
To prawda, bez dobrego przykładu rodziców na pewno moja droga do książek byłaby dużo bardziej kręta i zawiła. A próby pisarskie oczywiście były, jakieś moje nastoletnie „powieści” nawet do dziś się uchowały, ale trzymam je raczej z sentymentu, bo wstyd to komukolwiek pokazać. Raz czy dwa wysłałam jakieś opowiadanie na konkurs i nic z tego nie wynikło, więc postanowiłam się ograniczyć do miłego fantazjowania, że potrafię pisać. Teraz do marzeń o pracy z tekstem wróciłam trochę za sprawą przekładu. To oczywiście zupełnie inny rodzaj pracy twórczej, ale też trudny i wymagający wiele kreatywności. Dopóki się samemu tego nie spróbuje, nie ma się pojęcia, jak wiele.
A ten Twój pomysł? Czemu pozostaje niezrealizowany?
Głównie z niezadowolenia z podjętych prób. Początek wychodzi nawet nawet i się wykrystalizował, ale potem się wszystko sypie. Może kiedyś mnie najdzie jakaś wena magiczna albo nadmiar czasu wolnego.
A co do tłumaczenia… Zazdroszczę! Choć swoje próby na koncie mam – obecne w sieci jedynie, ale kreatywnie rzeczywiście było to wspaniałe wyzwanie. Co Ty najbardziej lubisz w pracy translatorskiej? A co sprawia Ci trudności?
W zasadzie cała przygoda zaczęła się trochę przypadkiem i stawiam dopiero pierwsze kroki, więc nie wiem, czy jest czego zazdrościć – jeśli Ci się marzy przekład literacki, po prostu działaj dalej. A w tłumaczeniu lubię gimnastykę umysłową, do której jest się przy tym zmuszonym, i radość, kiedy uda się znaleźć jakiś zgrabny odpowiednik czy konstrukcję. Choć może się wydawać, że czeski i polski są do siebie podobne, na poziomie budowania zdań mogą się bardzo różnić i czasem naprawdę ciężko jest znaleźć rozwiązanie, które będzie oddawało treść, a nie brzmiało przy tym topornie. Niestety więc tych chwil radości jest u mnie stosunkowo niewiele, częściej jest siedzenie nad jednym akapitem godzinami i smutek, że dalej „nie brzmi”. Poza tym najtrudniejsze w tłumaczeniu jest chyba znalezienie języka odpowiedniego dla danego dzieła albo bohatera, z perspektywy którego opowiadana jest historia; wejście w jego skórę, wyobrażenie sobie, co czuje, bo przecież to ma swoje odbicie w formie jego wypowiedzi. Podejmując się przekładu, biorę na siebie odpowiedzialność, że oddam w języku to, co chciał oddać również autor, i nie będzie w tym fałszu. Może to mija z czasem i z doświadczeniem, ale dla młodego tłumacza to dosyć stresujące.
Ach, tyle pytań się nasuwa! Na początek zapytam tak: jak oceniasz swój status jako początkującej tłumaczki? Zwłaszcza w porównaniu z tłumaczkami i tłumaczami z języka angielskiego oraz biorąc warunki rynku wydawniczego pod uwagę.
Na naszym czeskim poletku mamy o tyle łatwiej, że zdecydowanie mniej jest tłumaczy z czeskiego niż z angielskiego. Z drugiej strony wiadomo też, że rynek jest dużo mniejszy. Do tego czeską literaturę wydają u nas głównie niewielkie wydawnictwa, które muszą wyjątkowo dbać o jakość swoich publikacji, od projektu graficznego po jakość tekstu. Bez tego trudno im się przebić. Nie jest więc tak, że wystarczy się nauczyć dziwnego języka i z miejsca dostanie się szansę, bo nie ma kto przekładać. Dlatego trudno mi powiedzieć, któremu początkującemu tłumaczowi jest trudniej – temu, który przekłada z czeskiego czy z angielskiego. Najlepiej byłoby znaleźć i spytać kogoś, kto tłumaczy z obu tych języków i dobrze zna oba rynki.
Rozumiem. I odwołam się jeszcze do tego fragmentu o nauczeniu się dziwnego języka. Ja zawsze podkreślam, także w kontekście tłumaczeń nieliterackich, że podstawą i czynnikiem decydującym jest znajomość polszczyzny. Kilka lat obcowania niemal wyłącznie z językiem angielskim (jak w moim przypadku) może mieć na tę polszczyznę wpływ negatywny. Warto więc dbać o swój ojczysty, choćby czytając dużo po polsku. Z tego też powodu najlepszymi tłumaczami specjalistycznymi są osoby doświadczone w danej dziedzinie, a np. angielski znające niejako przy okazji.
Tak, to prawda! To samo słyszałam od ludzi z Czeskiego Centrum w Pradze – żeby nie oczekiwać od siebie perfekcyjnej znajomości czeskiego, bo w tłumaczeniu dużo ważniejsza jest perfekcyjna znajomość języka, na który się tłumaczy. Ponoć zdarza się, że przyjeżdżają do nich wybitni tłumacze z innych krajów i okazuje się, że po czesku czasem wręcz trudno się z nimi dogadać. Ale mają to, czego w tym fachu najbardziej potrzeba – doskonałą znajomość i wyczucie języka ojczystego. Podpisuję się więc pod Twoim apelem o pielęgnowanie własnej polszczyzny.
Na koniec mam jeszcze pytanie rozluźniające: gdybyś miała napisać powieść heroicznie fantastyczną, jak byś nazwała swoją postać?
Jeśli dobrze rozumiem, to chodzi o postać, która w tym powieściowym świecie byłaby kimś w rodzaju mojego alter ego? Musiałaby chyba mieć jakiś nie-heroiczny przydomek, bo z natury jestem strasznym tchórzem – tata mawia, że niby zodiakalna lwica, a mam odwagę myszy. Może Mysie Serce? To by do mnie pasowało.
A może Wy macie jakieś pytania do mej szanownej interlokutorki? Może chcecie się podzielić Waszymi bohemistycznymi fascynacjami? Czy pędzicie już do biblioteki po Hrabala?
Każdy z nas czytywał te książki w naiwnej nadziei, że pewnego razu przeczytamy coś , co zmieni nas jakościowo
[Bohumil Hrabal, Zbyt głośna samotność]
Ania || SlowReading.pl
Aniu, czekam na pierwszą książkę w Twoim przekładzie! Pożeraczu, dzięki za ten wywiad 🙂
pozeracz
Ja też czekam, ja też 🙂
A dla mnie takie rozmowy to sama przyjemność.
awita
Z przyjemnością zaglądam na „Literackie skarby świata całego” i wypatruję nowych wpisów Ani. Świetnie, że blog jest taki wyspecjalizowany, bo od jakiegoś czasu śledzę i czytam literaturę czeską, a także kupuję ją znajomym w prezencie. Często urzeka mnie bezpretensjonalnością, brakiem narodowego patosu, autoironią, a także wyczuciem społecznym (nie czułam dotąd żadnej „sztuczności” czy „napuszenia”) . Od niedawna śledzę też to, co piszą czeskie pisarki, a – wstyd się przyznać – zaniedbuję polskie autorki. Polubiłam twórczość Kateriny Tućkovej, Kvety Legatovej, Petry Hulovej, a przede mną jeszcze wiele nieznanych autorek i autorów,
Z Warszawskich Targów Książki wyszłam z trzema zdobyczami wydanymi przez Książkowe Klimaty: „Z Batą w dżungli” Markety Pilatovej, polecaną przez Anię na blogu, wcześniejszą powieścią tej samej pisarki „Żółte oczy prowadzą do domu” oraz z całkowitą nowością, powieścią „Kobold” Radki Denemarkovej, która zaskakuje ciekawym zabiegiem formalnym – można rozpocząć jej lekturę od jednej albo od drugiej strony, wybierając czas i bohaterów opowieści.
Ania potrafi zarażać swoją miłością do czeskiej (i nie tylko czeskiej) literatury! Czekam na regularne wpisy: recenzje, relacje, wywiady.
Aha! Zapomniałam dodać, że oprócz „Śmierci pięknych saren” Oto Pavla, uwielbiam rozdawać przyjaciołom „Pieśń koguta” Victora Fischla i – być może – na małą skalę wykreowałam modę na tę książkę 🙂
pozeracz
O tak! Zdecydowanie potrafi zarażać. Ja właśnie sprawdzam czeskie zasoby swojej lokalnej biblioteki. Tak w zasadzie to sam się sobie nieco dziwię, że czytałem tak mało literatury z Czech.
A z tym rozdawaniem to ciekawa sprawa. Czemu akurat tę książkę? Ile osób ją już dostało od Ciebie?
Ania Markowska
Fajny wywiad:). Wstyd przyznać, ale z literaturą czeską jestem strasznie na bakier, chyba dlatego, że jakoś nie trafiałam na nią zbyt często w młodości. Od dawna jednak lubię czytać wpisy Ani na ten temat i wiem, że jeśli zachce mi się kiedyś nadrobić zaległości, to będę miała z czego wybierać:).
pozeracz
Dzięki.
Zdecydowanie, dobrze mieć takie miejsce, do którego można się odwołać. Albo też osobę, którą można podpytać.
Ola
Wielki szacunek dla Ani i jej bloga 🙂
pozeracz
Ciekawe, ilu czytelników przeciągnęła na czeską stronę 😉
Bazyl
Chciałbym wrócić blogowo do czasów, kiedy rodził się „Archipelag”. Albo może i wcześniejszych 🙂
Z przyjemnością przeczytałem cały wywiad i chyba wrócę dziś do domu z co najmniej jednym Hrabalem 😀
pozeracz
Myślę, że i dziś mógłby mieć rację bytu… Ale, ale. Czy jest może gdzieś w sieci archiwum tegoż magazynu? Strona http://archipelag-magazyn.pl/ to jakiś obcy potworek.
naia
Kuba (i wszyscy zainteresowani), wszystkie numery „Archipelagu” są dostępne od niedawna tutaj: http://bc.wbp.lublin.pl/dlibra/publication/27191?tab=1 Dzięki inicjatywie Michała z Za okładki płotem, zresztą 🙂 Tylko błagam o wyrozumiałość, pierwsze moje teksty tam to naprawdę rzeczy pisane bardzo dawno temu 😉
Bazyl
Michał zrobił kawał dobrej roboty (archiwizując), bo Archipelag, to piękny przykład jak z niczego zbudować bez mała profesjonalny zin (wiem, oksymoron) o książkach 🙂 Chciałbym zobaczyć taki projekt w wykonaniu tuzów dzisiejszej blogosfery książkowej 🙂
pozeracz
Dziękuję pięknie za linka. Chwilowo chwil brakuje, ale na pewno sobie rzucę okiem razy kilka.
Dziś szanse na pewno są sporo mniejsze, ale wydaje mi się, że niekoniecznie zerowe. Na pewno będą osoby, które odrzucą z miejsca pomysł jako zbyt mało klikalny i zasięgowy, ale ktoś na pewno by się jeszcze znalazł.
awita
Myślę, że rozdałam już około 10 egzemplarzy tej książki, Robię to idąc na imieniny i inne imprezy, jest dodatkiem do głównego prezentu. Kosztuje około 10 złotych, więc daję radę :-). Okazało się, że ta niewielka książeczka jest polecana/pożyczana kolejnym osobom, zwłaszcza – zauważyłam – krąży w środowisku lekarskim. Bohaterem jest bowiem starzejący się lekarz, który ostatnie chwile życia spędza gdzieś na zadupiu, w malutkiej czeskiej wioseczce. A egzystencjalne rozmowy prowadzi ze swoim alter-ego kogutem Pedro. Kogut jest z natury optymistą, hedonistą i kpiarzem, a rozmowy z nim ratują lekarza od depresji. Lektura o pogodnej starości, odchodzeniem w harmonii z naturą, w zgodzie z samym sobą. A jednak nie kojarzy się z „wesołym życiem staruszka”.
pozeracz
Ale „Wesołe jest życie staruszka” to piękna piosenka 😉
„To, że będzie się dotkniętym
przez dla płci indyferentyzm
To nie znaczy jeszcze, żeć
Miłych wrażeń nie da płeć”
Ale przyznam szczerze, że mnie zdecydowanie kupił ten kogut hedonista.
Ambrose
Bardzo ciekawy wywiad. Podobają mi się refleksje dotyczące blogosfery, szczególnie to porównanie do modowego wybiegu. I przyznaję, że ja też bardziej preferuję te blogi kameralne z gronem wiernych czytelników.
pozeracz
Porównanie dość trafne, ale w swej trafności tym bardziej bolesne, że blogosfera książkowa czy też literatura w ogóle od wszelkich reflektorów i blichtrów bardzo daleka jest.
Czepiam się książek
Uwielbiam te Wasze międzyblogowe rozmowy. Ania szczególnie inspirująca, dziewczyna z prawdziwą pasją, po czeszczyznę tylko do niej 😉 Jak zwykle powiem tylko, szkoda, że tak krótko. Następnego rozmówce trochę bardziej pociągnij za język.
P.S. Ponownie wzbudziłeś ciekawość tym tajemnym blogiem, który kiedyś prowadziłeś i o którym już wspominałeś. Wiem, wiem, nie zdradzisz szczegółów, pozostają szalone domysły ;D
pozeracz
Inspirująco bardzo. Ze mnie (nie)trochę taki aspołeczny człek co to mało gdzie bywa, ale po tych wszystkich rozmowach mam ochotę się z mymi rozmówczyniami i rozmówcami umówić gdzieś jazz/piwo/wino/wódkę i gadać tak jeszcze długo.
PS What is dead may never die.