"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Ważność bycia poważnym, czyli Big Book a sprawa blogowa

Po Big Booku jeszcze nie opadł kurz (metaforyczny, za sprawą aury), a już rozgorzały przeróżne dyskusje, oburzenia i inne drobiowe nihilizmy. Uważam, że nie ma najmniejszego sensu ciskać się w internetowych kałszkwałach, w których część osób pokazuje wyraźnie, że albo nie potrafi, albo też nie chce zrozumieć pewnych faktów podstawowych. Nie będę też pisał relacji z Big Booka jako takiego, gdyż wziąłem jedynie udział w Okrągłym stole blogerów, wydawców i czytelników, a reszta mnie ominęła ze względu na rodzinne stolicy eksplorowanie. Niestety, dwóch mocno nieletnich potomków trudno byłoby utrzymać na spotkaniach autorskich. Podzielę się jednak kilkoma refleksjami na temat samej debaty oraz zrodzonej z niej dyskusji.

Na początek kilka słów na temat tej debaty, którą oceniam bardzo pozytywnie. Od dynamicznej prowadzącej, przez jeszcze bardziej dynamiczną aurę aż po dyskusję samą w sobie. Aura co prawda doprowadziła do lekkiego opóźnienia, ale nawet próbujący uciec dach i zimne prysznice z niego spływające nie stanęły organizatorom na drodze. Dyskutancie grzecznie trzymali się wyznaczonych limitów czasowych, a im dalej w debatę, tym chęci do zabrania głosu rosły i to nie tylko ze strony przystolnych osób. Zachęcam do przesłuchania całości, ale według mnie najważniejszymi tematami powracającymi były różne „pe”: pieniądze, przejrzystość, porozumienie i profesjonalizm. W tym kontekście ważne jest też inne „pe”: początek. Dyskusję tę należy traktować jedynie jako początek na drodze do zmian podejścia blogerów do własnej aktywności w sieci oraz relacji z wydawcami.

Temat pierwszy i drugi są nie tylko dla Pożeracza oczywiste, ale i były już na blogu poruszane we wpisie o zarabianiu na blogu. Powtórzę więc to, co wyartykułowałem w dyskusji i ponoć powinienem eksponować: żaden z tekstów na tym blogu nie został opłacony. Nie jestem z gruntu przeciwny jakimś akcjom promocyjnym, ale nie żadna z otrzymanych przeze mnie propozycji nie dałaby mojemu sumieniu spokoju. Jedyną formą „wynagrodzenia”, które otrzymuję za recenzje są książki i mimo tego, że zaznaczam ten fakt pod każdy odpowiednim wpisem, to traktowanie takiej rekompensaty jako w jakimkolwiek stopniu „korumpującej” jest nieco uwłaczające. Po przeliczeniu czasu potrzebnego na przygotowanie recenzji i ceny książki wyjdzie raczej, że bloger powinien z gruntu negatywnie podchodzić do każdego takiego egzemplarza. Ja piszę do wydawców z prośbą o daną książkę, bo chcę ją przeczytać i chcę się podzielić zdaniem o niej. Zakładam, raczej niezbyt ryzykownie, że podstawą „działania” większości blogów jest po prostu miłość do książek. Zresztą płacenie za recenzje to byłaby już poważna patologia.

big book eskpedycja

W duchu motywu przewodniego Big Booka

Nie zmienia to jednak faktu, że blogerzy powinni podchodzić do swego pisania profesjonalnie – nie w sensie elementu zarobkowego, a poważnego traktowania swego zajęcia. W trakcie debaty padło zdanie o braniu odpowiedzialności za swoje rekomendacje. Ja zaś od siebie dodaję moją zasadę do blogowego kodeksu, czyli: „nie bój się słowa recenzja”. Nawet bez wynagrodzenia, filologicznego przygotowania czy też redaktora nad głową o swoje teksty trzeba bowiem dbać, nie zależnie od tego, czy zwie się je recenzją, spisem wrażeń czy inną impresją. Podobnież wygląda sprawa z komunikacją z wydawnictwami – jeśli traktujemy się poważnie, wymagajmy poważnego traktowania. Nie podobają Ci się stemple w książkach (dla mnie nadal kompletna egzotyka)? Nie podoba Ci się narzucanie terminów? Poganianie? Napisz o tym wydawcy i w razie braku zrozumienia zakończ współpracę. Nie zaczynaj zaś od publicznych lamentacji. Smutno i nieco niepokojąco zabrzmiała zaś Justyna Suchecka z Krótkiej Przerwy, która wytknęła wydawnictwom, że zdecydowanie inaczej podchodzą do niej jako do dziennikarki (z Gazetą Wyborczą w tle), a inaczej do blogerki. Pokazuje to, że mimo wielu pochwał i potencjału status blogów książkowy w oczach „ogółu” nie jest zbyt wysoki.

W odwołaniu zaś do internetowo-komentarzowych uskarżań na wszechobecne zepsucie, komercję, kumoterstwo i inną sromotę… mam kilka pytań. Czy są blogi, które przypominają słupy ogłoszeniowe? Owszem. Czy są blogi, na których sponsorowane wpisy nie są w żaden sposób oznaczane? A pewnie. Czy są blogi, których autorzy promują książki wydawnictw/firm, z którymi są powiązani? Oczywiście. Czy są blogi, na których recenzje to hurraoptymistyczne obrazy dla języka polskiego i inteligencji czytelników? Zdecydowanie. Czy też takie, których włodarze przekonani o swej przekozackości z wyższością patrzą na innych? Aleeeee… Czy są to jedyne blogi w blogosferze? Czy są one reprezentatywne dla całości blogosfery? Czy ktoś zmusza do ich czytania? Co prawda mam wątpliwości, czy którakolwiek osoba psiocząca bezrefleksyjnie na blogi dla samego psioczenia przeczyta ten wpis, ale bigbookowy okrągły wpis był doskonałym przykładem na to, że w blogosferze jest miejsce dla bardzo różnych blogów, a różnorodność ta nie oznacza wcale spadku jakości. Jest w sieci miejsca nieskończenie wiele, a czytelnik/widz wybierze sobie, czy woli Okonia, Pożeracza czy też innego stwora. Bardzo ciekawy wątek został zaś jedynie nadgryziony – prowadząca Justyna Dżbik-Kluge oraz wspomniana już Justyna Suchecka, obie z dziennikarskim zapleczem, napomknęły o tym, że nowe media (czyt. blogi) mogą za jakiś czas być jedynymi mediami. Trudno mi konkretnie to skomentować, ale chciałem obecność tego tematu zaznaczyć.

Big Book ekspedycja

Na chwilę obecną najtrudniej dla mnie o konkretne wnioski. Staram się ze wszech sił być transparentny i komunikatywny, otwarcie podchodzę do kwestii pieniędzy i ze starannością podchodzę do własnego pisania, a nawet aktywnie inne blogi promuję? Jaki więc poczynić następny krok? A może chodzi nie tyle o kroki moje, a raczej o jakąś zwartą inicjatywę zakrojoną na szerszą skalę? Na razie będę skupiał się na tym, by nadal dobrze robić to, co robię i postaram się te kolejne kroki wespół w zespół z innymi, nie tylko bigbookowymi, wykoncypować. Na pewno nie uda się zmienić ogółu książkowej blogosfery, ale może uda się odwieść choć część osób od postrzegania całości przez pryzmaty tych byleblogów? Czas pokaże. Na inny wpis pozostawiam zaś poruszony też temat problemów polskiego rynku wydawniczego w całości, nie zaś tylko w blogowym jego wycinku. Ciekawa dyskusja w sieciowych kuluarach się rozwinęła, ale zdecydowanie na osobne rozważanie zasługuje.


O debacie poczytacie też tu:

Trzeba wyrwać czytanie z elitaryzmu na rzecz egalitaryzmu [Monika Długa, God save the book]

Poprzedni

Empatyczna narracja, czyli wywiad z Kamą Buchalską (część 2)

Następne

Szczęśliwe wypadki i alchemia, czyli wywiad z Jennifer Croft

76 komentarzy

  1. Tomek

    Dwa pytanie (wybacz ignoranctwo, ale piłka nożna zdominowała mi rzeczywistość):
    – co to za burze się przetaczały, co to o nich wspomniałeś na początku?
    – co to za ładne znaczki w tekście masz?

    • pozeracz

      Burze: jeden post z nieopacznie zrozumianą wypowiedzią z dyskusji doprowadził do nihilistycznego niby-demaskatorstwa na profilu facebookowym Kurzojadów.
      Znaczki: szukałem publicznie dostępnych zdjęć z dawnych ekspedycji, by tematycznie zilustrować wpis, ale natknąłem się na Wikipedii Commons na znaczki, więc poszedłem tą drogą. Pierwszy to amerykański, który upamiętnia wyprawę Lewisa i Clarka, która była pierwszą, która przebyła zachodnią część Ameryki Północnej (patrz ładna mapka: https://en.wikipedia.org/wiki/Lewis_and_Clark_Expedition#/media/File:Carte_Lewis_and_Clark_Expedition.png). Drugi to zaś grenlandzki znaczek upamiętniający wspólne wyprawy Johna Rossa i Hansa Sakaeusa.

  2. Ja tylko taktycznie skomentuje dla obserwacji dyskusji. A znaczki świetne, czy to nawiązania do chłodnej aury w Warszawie?

    • pozeracz

      Chcesz zobaczyć, czy ktoś w końcu powie coś nowego? 😉

      Znaczki miały nawiązywać do motywu przewodniego festiwalu, ale aura się postarała i rzeczywiście… Pod koniec dyskusji zaczynałem się z zimna trząść – mam nadzieję, że na nagraniu nie widać 😉

      • W zasadzie to nie wierzę, by można coś nowego powiedzieć. Blogosfera książkowa dyskutuje kwestię czysto teoretycznie, bo do płacenia nie rwie się nikt, a już na pewno nie po tym, jak obejrzy statystyki i liczby followersów 😛
        Na tych trzech minutach, które widziałem, się nie trzęsłeś 😀

        • pozeracz

          Człowieku małej wiary! I to w dwójnasób. Zobaczymy, czy pod tym słońcem nie padną nowe słowa, ale w temacie płacenia… Komentarz Stacji Książka wskazuje na pewien przerażający wpis, który sugeruje, że jednak niektórzy płacą. Co prawda jakoś zdaje mi się, że to zdecydowanie nie te, które my byśmy wybrali, ale precedensy są. O ile to nie jakaś ściema by sobie wizerunek „poprawiać”.

        • Halibut

          O, nie bądź tego taki pewien. Są tacy (np. niejaki „jutiuber” StrefaCzytacza), którzy przyznają, że z tego żyją i „recenzji” za darmo nie robią.

          • pozeracz

            Bardzo dobrze, że ta „recenzja” w cudzysłowiu. Aż może sobie nawet sprawdzę, by się przekonać, kto w takim razie mu niby płaci.

  3. „Na pewno nie uda się zmienić ogółu książkowej blogosfery, ale może uda się odwieść choć część osób od postrzegania całości przez pryzmaty tych byleblogów?” – też mi się to marzy. Zdaję sobie sprawę, że jest dużo blogów, które psują nam opinię, ale kiedy widzę to krzywdzące generalizowanie na temat blogosfery, mam wrażenie, jakby na każdego z nas, kto wkłada w swoje teksty czas, wysiłek i serce, wylewano kubeł zimnej wody (Marta z Booklove doświadczyła tego zresztą też dosłownie ;)). Sama debata tak, bardzo ciekawa, i dzięki niej (a także trochę dzięki temu zamieszaniu, które wywołała), wyklarowała mi się wizja etycznego blogowania i tego, jak ja bym to chciała robić. A taki był chyba też tej dyskusji cel. Więc super 🙂 Pozdrawiam!

    • Tylko że brakuje narzędzi do odsiewania 'automatycznego”. Można najwyżej liczyć na polecanki wartościowych według nas blogerów. Niestety, sama wyszukiwarka google nie powie nam wiele o jakości. Trzeba wdepnąć, rozejrzeć się i zostać lub opuścić daną wyspę.

      • To prawda, więc pozostaje w każdym wypadku poświęcić tę chwilę i się rozejrzeć ;). Zdaję sobie sprawę, że przy dzisiejszej mnogości blogów dokopywanie się do wartościowych może nie być łatwe, ale z drugiej strony czasem nie wymaga to aż tyle czasu, w niektórych wypadkach wystarczy przeczytać kilka zdań, rzucić okiem na jeden wpis, żeby rozpoznać twór typu copy-paste. Myślę, że mimo wszystko warto szukać.

        • pozeracz

          Sam jestem doskonałym przykładem na to, jakim problemem może być takie sparzenie się na początku. Gdy jeszcze pisałem dla portali, kilka razy próbowałem zajrzeć na książkowe blogi, ale za każdym razem odbijałem się od jakiejś katastrofy. Gdy zaś przymierzałem się do założenia własnego bloga, to ten katastrofalny stan połączony ze sporą popularnością był dla mnie jednym z motywatorów.

          Ale na pewno wielu osobom nie będzie się chciało dokonywać tego wstępnego przekopywania się przez złogi.

          • Swoją drogą po tym co piszesz też widzę, jak ogromnie blogosfera się zmieniła przez ostatnie 7-8 lat. W moich początkach blogowania byłam nią zachwycona – prawie wszystkie blogi, na które się natykałam, były pisane naprawdę ładnym językiem, ciekawe, roiło się tam od starszych książek, klasyki. Ludzie odwiedzali się, komentowali, żywo dyskutowali o recenzowanych tytułach. Więc tak jak Ty zaczynałeś z myślą że jest kiepsko i że łatwo będzie na tym tle stworzyć miejsce na poziomie (tak to rozumiem, dobrze?), tak mnie w tych początkach przyświecała myśl, że chcę być tak dobra jak inni, pisać tak ciekawie jak oni, mieć tak samo fajne miejsce w sieci. Oczywiście, wtedy też zdarzały się blogi, na których królowały schematyczne recenzje produkowane taśmo, ale, pewnie też z racji tego, że o książkę od wydawcy nie było jeszcze tak łatwo, było ich dużo mniej.

          • @Naia: miałem tak samo, zazdrościło się innym poziomu i chciało równać do najlepszych. Piękne czasy to były 🙂 #dinozaurmode

          • @zacofany.w.lekturze, i jeszcze byłoby pół biedy, gdyby tamte wszystkie blogi, które nas zainspirowały, dalej prężnie działały. A one wzięły i poumierały 🙁 #dinozaurmodebardzo

          • @Naia: opłakuję kilka do dzisiaj 🙁 Okrutnie mi ich brakuje.

          • Mnie też, mnie też 🙁 Początkowo próbowałem wymieniać na nowe, ale to już nie było to. Od jakiegoś roku mój blogroll tylko się wykrusza 🙁

          • pozeracz

            Heh, ja miałem jeszcze bloga w czasach pierwszego szału onetowego, czyli z 15 lat temu. Ale akurat tam książki stanowiły ułamek treści… Reszta to były różne osobiste weltschmerze i angsty. Dobrze, że nikt go nie odnajdzie 😉

            Co do moich początków – i tak, i nie. Kiepski poziom tamtych mnie motywował pokrętnie, ale też po dokładniejszych poszukiwaniach znalazłem sporo wartościowych blogów i do kilku osób pisałem nawet z prośba o radę. To było zresztą jakoś krótko po sławnym rankingu Pressa. Negatywny był głównie ten pierwszy kontakt.

      • Ostatnio wzięłam udział w gościnnym wpisie u blogerki, która poruszała temat finansowego wynagrodzenia za recenzje. Na x blogerów, którzy chętnie się tam wypowiedzieli byłam jedyną (sic!) osobą, która jest przeciwna braniu pieniędzy za napisanie opinii o książce. Po tym, jak został opublikowany tekst i po tym, jak o mało co nie zostałam zagryziona w dyskusji pod postem z tymże tekstem na Facebooku, zaczęłam się zastanawiać, czy ja zwyczajnie się nie frajeruję. Do żadnego z rozmówców nie docierały argumenty, że płatna recenzja po pierwsze nie powinna mieć miejsca, bo od razu nasuwa się myśl o stronniczości, po drugie jeśli bloger już nie ma co jeść, za co kupić książek i weźmie pieniądze za popełnienie „opinii” to powinien zgodnie z przepisami prawa prasowego oznaczyć tekst jako artykuł sponsorowany, albo reklamowy. Robiłam dalej swoje nie szukając zarobku i mówiąc, że pieniędzy za recenzję nie brałam, brać nie będę, a do tego zamierzam opłacane blogi omijać szerokim łukiem. Po przeczytaniu Twojej wypowiedzi widzę, że na szczęście to nie jest kwestia frajerstwa, a jako takiej blogowej moralności oraz trzymania poziomu rzetelnej opinii zamiast tablicy ogłoszeniowej. Uff! Szkoda, że nie wszyscy blogerzy idą tym tropem i w dodatku nie informują o płatnych recenzjach przez co ja, zwykły czytelnik, ufający opinii innych osób o rzekomo podobnym guście wydaję swoje zarobione (w innej pracy) pieniądze na jakiegoś sponsorowanego gniota z lepszym budżetem na blogomarketing.

        • pozeracz

          Witam w klubie. Według mnie bardzo dobrze postępujesz i tego się trzymaj. W debacie uczestniczyły osoby o różnych profilach blogowych i z różnymi podejściami do prowadzenia bloga, ale zgoda była w zasadzie uniwersalna – nikt za recenzje pieniędzy by nie wziął. Wierzę, może naiwnie, że tak jest rzeczywiście.

          Wyszukałem sobie ten wpis, o którym wspominasz i… żałuję. Nie będę tu polemizował z poszczególnymi tezami i absurdami, ale ku swemu nieszczęściu rzuciłem też okiem na najnowszą recenzję. Napotkałem tam taki oto wyimek: „…w trakcie tej lektury nie dziwiłam się homofobom, poważnie”. Ktoś może mi zarzucić wyciąganie z kontekstu, ale takiej głupoty żaden kontekst nie usprawiedliwia.

          • Ja niestety też żałuję, że wzięłam w tym wpisie udział. Poza błędami stylistycznymi i nagminnym używaniem słowa pieniążki tekst jest po prostu słaby. Przejrzałam sobie recenzje autorki i widać od razu, które z nich są płatne. Te ze słowami fantastycznie, cudownie, niesamowicie itp. i z brakiem jakiejkolwiek konstruktywnej treści oprócz tego, co każdy głupi może sam wyczytać na okładce lub na stronie wydawnictwa. Bardzo zdziwiło mnie natomiast, że wszyscy opowiadali się za braniem pieniędzy, bo przecież to praca jak każda inna. Nie! To zwykłe copywritterstwo bez polotu, ani umiejętności krytyka… To napędzanie machiny marketingowej kosztem zwykłego czytelnika. Równie dobrze mogliby zachwalać na blogu proszek do prania, z którego nigdy nie korzystali i też nazywaliby to pracą, a przecież w blogach recenzenckich zupełnie nie o to chodzi i psuje się takim zachowaniem opinie innych blogerów rzetelnie wykonujących swoją robotę i prawdziwie promujących czytelnictwo i wartościowe lektury (albo odradzających ich przeczytania). Szkoda, że łase na promocje wydawnictwa na takie „recenzje” pozwalają i w to wchodzą. Ale jak to mówią marketing dźwignią handlu…

          • pozeracz

            Właśnie! Te „pieniążki” uderzyły mnie od razu. Na studiach pewna prowadząca zajęcia z gramatyki opisowej stwierdziła, że nigdy nie powierzy swoich pieniędzy nikomu, kto używa tego zdrobnienia. Podzielam te przekonanie i z nieufnością patrzę na każego, kto tak zdrabnia.

            Według mnie przy recenzowaniu nie chodzi tyle o pracę, a o bezpośrednią zależność. Dziennikarz piszący dla gazety/czasopisma czy też inny krytyk otrzymuje pieniądze z działu księgowości swojej firmy, a nie od wydawcy. Jest tu pewien bufor bezpieczeństwa, który niejako chroni tegoż recenzenta przed moralnymi zagwozdkami.

  4. No ja miałam zaszczyt jednego wpisu sponsorowanego, ale potem współpraca wymarła. Pamiętam, że się dopytywałeś, bo nigdzie nie napisałam wprost, że to jakaś zmowa zakulisowa :p Ale masz rację, trzeba być transparentnym z takimi rzeczami i na przyszłość się postaram (jeśli coś się zdarzy!). I trzeba być solidną firmą chociażby z poczucia własnej wartości. Przesłucham sobie tę dyskusję jeszcze.

  5. „Zapuściłam” już wczoraj linka, którego wrzuciłeś na FB. Muszę przyznać, że debata bardzo ciekawa i kilka punktów (szczególnie uwag czytelników) było dla mnie bardzo cennych.
    P.S. Znaczki świetne. 😀

    • pozeracz

      I wiatr nie zwiał się od monitora? 😉 Które punkty najciekawsze były?

      • Niestety tylko zapuściłam i po obejrzeniu Twojej facjaty od razu zajęłam się innymi rzeczami, a debata leciała w tle. 😉
        A punkty no cóż przede wszystkim „gwiazdorzenie” (ależ tu się zagotowało ;)) i hajs.
        Natomiast po wypowiedzi jednej czytelniczki zaczęłam się mocno zastanawiać czy ja odpowiednio argumentuję dla jakiej grupy książka jest odpowiednia, albo i nie.

        • pozeracz

          Rozumiem, rozumiem. Moja facjata z miejsca Cię odstraszyła 😛

          Tak, „gwiazdorzenie” rzeczywiście wywołało poruszenie. Na szczęście ja jestem akurat na drugim końcu tego spektrum. Na końcu dyskusja zaczęła się rozkręcać i co raz więcej głosów było z publiki.

  6. Kiedyś to była przyjemność, teraz, jak widzę, biznes i obowiązek. Wolałem ten pierwszy blogowy świątek 🙁

    • Biznes jest tak kiepski, że lepiej się skupić na przyjemności 😀

    • W tamtych czasach chyba nikt nie zakładał blogu o książkach po to, żeby na nim zarabiać, może dlatego, że nikt nie wiedział, że z tego mogą być jakiekolwiek pieniądze:). Potem zaczęły się egzemplarze recenzenckie, współprace, stosiki, parcie na statystyki. Na szczęście udział w tym wyścigu nie był obowiązkowy:).

      • To prawda, nie był, ale atmosfera w związku z tą, nazwijmy roboczo, komercjalizacją blogowania, sklęsła. I zaczęły się debaty, które jak widać trwają do dziś 🙁 Tylko po co? Kto ma ochotę współpracować, niech współpracuje, kto ma ochotę słodzić za książkę, niech słodzi, w końcu sami wybieramy treści, które przyswajamy, więc nie powinno nas to obchodzić. Koń jaki jest każdy widzi, a przynajmniej widzieć powinien i jak nas ugryzie, to doń nie podchodźmy 🙂

        • pozeracz

          Do pewnego stopnia niby nie powinno, ale niektóre praktyki powinno się jednak piętnować. Dla mnie recenzowanie za pieniądze to trochę sra… defekowanie do własnego gniazda. Owszem, można sobie przycupnąć w kącie i robić swoje, ale nie wiem, czy na dłuższą metę to dobra strategia.

          • Yyy, ale sorry, kto za te recenzje płaci, u licha? Gdzie są ci wydawcy szastający kasą za teksty na blogach? Palcem mnie ich pokaż. Póki tłumy piszą recenzje za egzemplarz nikt o zdrowych zmysłach nie zapłaci grosza. Chyba że na zasięgowym jutubie, ale to inna bajka. Więc moim zdaniem nie ma co piętnować.

          • No nie wiem. Zawsze byłem zdania, że należy brać odpowiedzialność za własne czyny, a nie romantycznie cierpieć za miliony. Po prostu ja z tych przycupniętych w kącie. I dlatego moją opinią na poruszane tu tematy nie należy się przejmować 😛

          • pozeracz

            Ja też mam spore wątpliwości względem tego płacenia. Pal pies, że dużo osób pisze ze egzemplarz, ale przecież dużo lepiej zadziała zwyczajna reklama w odpowiednim portalu. Ale kto wie… Mamy taką nadprodukcję książkową, że może w jakiejś romantyczno-erotyczno-kryminalnej niszy wydawniczej jednak ktoś płaci. Spytałbym te osoby, które się zarzekają, ale szkoda mi nerwów i czasu.

          • @Pożeracz: Jedyną niszą, którą widzę, jest selfpublishing. Skoro autor zapłacił za wydanie, to może też płacić za reklamowanie dzieła w nadziei, że ktokolwiek o nim usłyszy.

      • pozeracz

        Nadal nic nie jest obowiązkowe, na całe szczęście. Wiadomo, że odsetki się zmieniają, ale nadal są zakładane nowe blogi, które prowadzone są „po staremu”. Ja mam nadal z tego sporą przyjemność, bloga biznesowo nie traktuję… Zresztą jakoś mam przeczucie, że traktowanie bloga książkowego jako projektu biznesowego to przejaw kiepskiego nosa do interesów. Krzysztof Gonciarz oceniał niedawno książkowe filmy Okonia i nazwał go, według mnie, trafnie postacią tragiczną – jakość produkcji ma lepszą niż większość polskiego YouTube’a, a wyświetleń tyle co kot napłakał, bo kręci właśnie o książkach.

  7. Ponieważ nie oglądałam jeszcze relacji z okrągłego stołu (wkrótce to nadrobię), odniosę się tylko do Twojego wpisu. Zaznaczam, że swojego bloga prowadzę bardzo hobbistycznie i okazyjnie, co zresztą widać, a zaznaczam to, bo nie mogę swojego doświadczenia porównywać z blogerkami i blogerami biorącymi udział w debacie na festiwalu. Piszę głównie o książkach swoich – albo kupionych, albo wypożyczonych, ale co jakiś czas zdarza mi się drobna współpraca z wydawnictwami polegająca na tym, że dostaję egzemplarz książki, co zawsze zaznaczam w postach. I śmieszne jest dla mnie uznawanie przez kogoś lub sugerowanie, że tekst dotyczący książki, którą się otrzymało od wydawnictwa, nie może być tekstem uczciwym, że z założenia musi być pochwalną laurką i nie można mu wierzyć. Tak się oczywiście zdarza, ale według mnie to się sprawdza na krótką metę, wystarczy przeczytać dwa, trzy, cztery posty i można się zorientować w jakości bloga. Od lat jestem wierna bardzo poważnie i rzetelnie prowadzonym blogom i widzę, że nawet jeśli ich twórcy piszą o książce otrzymanej od wydawnictwa, podchodzą do tego tak samo szczerze i poważnie, jak do zdobytych w inny sposób. Przykład – blog Nai, którą serdecznie pozdrawiam, w żadnym jej tekście nie znalazłam fałszywej nuty, wierzę jej, kiedy chwali, wierzę, kiedy krytykuje, bo jest uczciwa w tym, co robi.
    Naprawdę nie jest trudno znaleźć dobre blogi. Ja patrzę, co czytają moi ulubieni blogerzy, tak trafiłam na Twojego bloga już jakiś czas temu, sprawdzam i po kilku tekstach wiem, czy to miejsce dla mnie.
    Wracając do kwestii współpracy, to na moim małym doświadczeniu mogę napisać, co mnie wkurza. Fakt niektórym wydawcom nie chce się w ogóle odpowiedzieć na wiadomość o publikacji posta dotyczącego książki, które przesłało. Nie oczekuję nie wiadomo czego, bardziej interesuje mnie co sądzą moi czytelnicy, ale przykry jest fakt, że nawet jeśli to wydawca proponuje współpracę, czyli jak sądzę, zależy mu na wpisie u mnie, to potem to olewa. Nie wiem, czy to kwestia braku czasu, liczby ludzi, z którymi się współpracuje, ale chciałabym mieć jakąś odpowiedź. Może bywam próżna, ale miło, jak ktoś pokazuje, że docenia Twoją pracę.
    Ponieważ włączył mi się słowotok i się rozpisałam, to tylko na zakończenie odniosę się do wpisu Bazyla (też czytam od lat) i przyznam mu rację. Kiedyś blogosfera była po prostu bardziej na luzie.
    Pozdrawiam serdecznie

    • Przepraszam, ale nie rozumiem. Podobna kwestia padła też na debacie . Dlaczego zależy Ci na opinii wydawcy o Twojej recenzji?

      • Nie sprecyzowałam, o co mi chodzi, moja wina. Nie chodzi mi o opinię wydawcy o mojej recenzji, czy mu się podoba, czy nie, ale o samo potwierdzenie, że o niej wie. To czy ją przeczyta, choć uważam, że w takiej sytuacji naturalnie powinien, a tym bardziej, co o niej myśli, to już jest jego sprawa. I jak wysyłam do kogoś maila, to tak, oczekuję odpowiedzi, chociażby w postaci potwierdzenia, że doszła.

        • Galene

          Ok 🙂
          Myślę, że to objaw szerszego zjawiska – niechęci firm do odpowiadania na maile.

          • Co mnie bardzo wkurza, bo to już zwykłe chamstwo jest.

          • pozeracz

            Ha, ta kwestia w trakcie debaty też została poruszona. Ja mam z tymi mailami głównie pozytywne doświadczenia, nawet w temacie odpowiadania na maila z informacją o wrzuceniu posta. Jak na razie zupełnie zignorowany zostałem jedynie przez dwa wydawnictwa. Niby mógłbym to uznać to za przypadek, ale pisałem do nich więcej niż raz i niekoniecznie prosząc o książki. Ja sam nie odpowiadam jedynie na przeróżne maile grupowe.

          • Beatrycze

            Hmm, ja nie z bloga, ale na Esensji odpowiadam za kontakt z kilkoma wydawcami już od wielu miesięcy i żaden nie odpisywał nam na informacje o tym, że recenzje ich książek sie ukazują. Tak, że przyznam, zdziwił mnie ten postulat. Raczej nie czytają tych recenzji chyba, bo kiedyś recenzowałam kolejne tomy cyklu i zwróciłam tam uwagę na błędy w tłumaczeniu… które konsekwentnie pojawiały się w dalszych częściach.

    • Aniu, myślę że przesadzasz trochę z tą skromnością, bo jesteś w blogosferze dużo dłużej niż większość tych, którzy zasiadali przy tym stole :). Na pewno więc miałabyś też wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia na jej temat. I ja się zgadzam z Twoją uwagą, że miło byłoby dostawać jakikolwiek znak/komentarz od wydawcy w odpowiedzi na swoją recenzję (zresztą dokładnie o tym mówił Okoń w sieci w wypowiedzi, która później została tak przekręcona i stała się pretekstem do wspomnianej burzy). „Moi” wydawcy akurat zwykle to robią i zawsze jest to dla mnie szalenie motywujące. Więc ogólnie – życzliwość i szacunek przede wszystkim :). Dziękuję Ci za dobre słowo!

      • Aniu, to prawda, staż mam spory i rzeczywiście trochę zaobserwowałam ;). Chodziło mi bardziej o brak większego doświadczenia w kontaktach z wydawcami, bo w tym wypadku w ogóle nie mogę się z debatującymi porównywać.
        Jeśli chodzi o wypowiedź Marcina Okoniewskiego, to przekręcono ją masakrycznie. Przyznaję, że najpierw natknęłam się na wpis Kurzojadów na fb no i nieźle popłynęli… To zresztą temat na inną dyskusję, ważną, o rzetelności przekazywanych informacji.
        W każdym razie chodzi mi właśnie o ten szacunek i życzliwość, o których piszesz. I o traktowanie się nawzajem poważnie. I tylko takich wydawców Ci życzę, innym blogerom również 🙂

        • pozeracz

          Rzetelność często przegrywa z like’ami, jak widać. Teraz rzeczone Kurzojady bronią się, że chodziło o reakcję na hipotetyczną wypowiedź.

          Widać jako po drodze na różne szczyty zatraca się perspektywę czy też dystans i przestaje się dostrzegać, że stosuje się praktyki identyczne, jak Ci, których się krytykuje i na których z góry się spogląda.

    • Czy na luzie, nie wiem, ale była bardziej autentyczna w tym co robiła. Teraz prawie każdy patrzy na bloga jak na projekt biznesowy. Zasięgi, szery, statsy, insta, sroje, boje. A książka gdzieś w tym wszystkim ginie. I czytelnik, sądząc po zamierających komentarzach, też 🙁

      • Halibut

        Ja bym nawet przebolał to, że blogi książkowe stają się projektem biznesowym. W końcu to fajnie, gdy człowiek może zarabiać na swojej pasji., ba, to nawet jest jedyny przyjemny sposób zarabiania. Ale czym innym jest wspieranie przeze mnie, jako czytelnika bloga, blogów ludzi, którzy pasję łączą z wiedzą o tym co mówią, a czym innym nabijanie kasy amatorom, którzy „mają pasję”, ale nic poza tym sobą nie reprezentują (poza dużym ego).

        • Z wiedzą, rzetelnością i uczciwością. Dlatego jako amator z pasją, bez wiedzy i z dużym ego, nie współpracuję, choć pewnie mógłbym. I z rzadka już zaśmiecam internety swoimi wypocinami na temat przeczytanych lektur 🙂
          PS. O jakiej formie wspierania blogów jako czytelnik piszesz?

          • Podejrzewam, że o wszelkich formach patronatu (patronite itp.).

          • A to akurat niezły patent. I ładnie pokazuje, jak ludzie chcą płacić za treści na blogach 😛

          • Tylko trochę przykro, jak za Twoje nie chcą 😛

          • Za swoje sam bym nie zapłacił, to mi nie przykro 😛 Miałem na myśli, że blogów, które dorobiły się sieciowych mecenasów jest jak na lekarstwo 🙂 Większość wychodzi z królującego wśród ludzi przekonania, że po cholerę płacić za coś co i tak pojawia się za free. I nie wnikają w szczegóły 🙁

          • pozeracz

            Niby tak, ale jest grupa osób, które z takiego Patronite zbierają całkiem niezłe wsparcie. Według mnie w przypadku blogerów książkowych to nieco chybiona inicjatywa, ale w sumie nikt nikogo do niczego nie zmusza, więc mi to nie wadzi. Sam bym się nie zdecydował, bo nie bardzo widzę uzasadnienie. Finansowo jestem stabilny, książki czytam tak czy tak, więc jedynym kosztem dodanym jest płatność za domenę i serwer, ale w perspektywie rocznej to jest koszt niewielki.

          • I o to chodzi. Blogujmy więc sobie, każdy na swój własny sposób. Howgh!
            PS. Aż nabrałem ochoty na niesponsorowany wpis, ale jestem umówiony z Kitkiem na ciupanie w plansze, więc mi pewnie do jutra przejdzie 😀

          • pozeracz

            Każdy sobie bloga skrobie. Liczę, że brak sponsora i czasu upływ ochoty nie przepędzą.

  8. Jakoś mnie szczęśliwie cały ten kałszkwał związany z okrągłym stołem ominął (a nawet ostatnio się dziwiłam, że dawno żadnej afery w książkowych social mediach nie było…). Nie żałuję i nawet nie chce mi się sprawdzać, co mnie ominęło.

    Co do samego okrągłego stołu… to mam wrażenie, że niczego szczególnego nie wniósł. Wszyscy powtarzali prawdy znane i wałkowane od lat, a na jakieś innowacyjne rozwinięcie zabrakło czasu (szkoda, bo zapowiadało się nieźle). Choć może to tylko ja jestem już jakąś skamieliną, bo za jakby oczywiste uznaję, że najpierw otwiera się paszczę (czy tam klawiaturę, w końcu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi) i negocjuje warunku współpracy, a nie milczy i post factum wylewa żale w sieci. Acz bardzo przyjemnie się dyskusji słuchało i gratuluję udziału 🙂

    Tematu komercjalizacji bloga w ogóle nie poruszam, bo przy moich statystykach to się raczej nie zdarzy. Dziwi mnie, że w ogóle wydawcy przysyłają mi książki (wmawiam sobie, że to musi być zasługa przyzwoitego poziomu moich tekstów, skoro nie zasięgów i szumu w social mediach 😉 ). Ostatnio trochę myślałam nad swoimi motywacjami i wyszło mi, ze poza opcją zaoszczędzenia na książkowych zakupach to piszę głównie dla komci 😛 Ale i tych coraz mniej 🙁

    • pozeracz

      Może po prostu takie dyskusje są potrzebne od czasu do czasu? Każde „pokolenie” miewa swoją, a jeśli ktoś trwa dłużej na tej scenie, to i pamięta ich więcej. Nie wiem, czy coś konkretnego jeszcze z tej debaty się wykluje, ale mam taką nadzieję. Ale nawet, gdyby tak się nie stało, to może choć daliśmy paru osobom do myślenia? Albo nieco fermentu sprowadziliśmy?

      Co do zasięgów… Miewam podobne chwile zdziwienia. Zwłaszcza, że moje social media to takie dziwne miejsce, gdzie niby coś się dzieje, ale ludzie na bloga i tak trafiają głównie z wyszukiwarek jakimś sposobem. Czasem chciałbym taką magiczną moc, żeby móc prześledzić drogę każdego użytkownika, który mnie odwiedza 😉

  9. Tradycyjnie dziękuję za oświecenie na temat tego, co w blogosferze piszczy. Gratuluję także udziału w debacie, którą obejrzę z przyjemnością i ciekawością w najbliższej wolnej chwili.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén