Zdradzę Wam pewien recenzencki (nie)sekret: pisemne książki ocenianie znacząco ułatwia posiadanie adekwatnego punktu odniesienia. Kategorie podobieństwa różnymi być mogą, ale względnie rzadko (zwłaszcza bez doboru celowego) zdarza się taka synchronizacja, jak mi się trafiła. Nie tak dawno czytałem pewien powieściowy debiut science fiction o lemowych inspiracjach, a tu trafia mi się Bóg Zero Jeden w te ramy się wpisujący. Sprawdźmy więc, jak poradził sobie Michał Kłodawski.
W dalekiej przyszłości ludzkość odbiera tajemniczy sygnał z układu AR Chimaera, który ogłasza: Ja jestem Waszym Bogiem. Wszystkie dotychczasowe osiągnięcia naukowe i nie tylko stają pod znakiem zapytania – nauka jednak nie potrafi Sobie na odległość poradzić z tak doniosłym problemem. Dlatego też ruszają wyprawy mające na celu odkrycie prawdziwego źródła sygnału. Członkiem załogi jednego z takich statków, Horyzontu, jest egzobiolog Adrien Ash. Wszystko zdaje się iść zgodnie z planem, lecz gdy ginie kapitan statku, załoga uświadamia sobie, że są w obliczu potężnej obcej inteligencji. Ash musi więc zmierzyć się nie tylko z obcym zagrożeniem, ale także z emocjonalnymi wyrwami poczynionymi przez zniknięcie żony jeszcze na Ziemi.
Bóg Zero Jeden to doskonały przykład na to, że powieściowy debiutant nie musi od razu silić się na tworzenie czegoś odrębnie oryginalnego. Nie jest to też proste schematów powielanie ani tym bardziej pójście na łatwiznę. Michał Kłodawski poszedł ścieżką wydeptaną przez wielkich, ale nie tylko nie próbuje tego ukryć, ale i dodaje swe własne, wartościowe ślady do tego szlaku. Wystarczy spojrzeć na poniższą okładkę i uświadomić sobie, że Eden to nazwa pewnego bardzo ważnego obiektu. Doświadczeni pochłaniacze literatury science fiction na pewno znajdą więcej smaczków i nawiązań do klasyki gatunku. Tu czytelniczki i czytelnicy powinni skierować oczy na tytuł i rozwikłać jego aluzyjną ogólnikowość.

Obecność nieprzypadkowa
Swoistym przejawem klasyczności jest też duży nacisk kładziony na warstwę naukową. Co prawda przeciętny czytelnik pozbawiony jest raczej wiedzy, która pozwoliłaby zweryfikować (czy nawet próbować to zrobić) koncepty i technologie przewidziane/wy(z)myślone przez Kłodawskiego, ale nawet laickie próby nie pozwalają wątpić w ich sensowność. Bóg Zero Jeden nauką stoi i basta. Niestety, taka charakterystyka niesie ze sobą pewne ryzyko, którego nie do końca udało się uniknąć, a mianowicie: momentami ten aspekt aż nazbyt przejmuje władzę nad narracją. Postaci stają się wtedy niemalże bezosobowymi głosicielami idei i choć rzeczone pomysły korę mózgową pobudzają intensywnie, to jednak (a to ci niespodzianka) powieść to nie artykuł naukowy.
Jeśli zaś chodzi o narracyjno-powieściową atrakcyjność, to na dwoje kosmiczna babka wróżyła. Z jednej strony Bóg Zero Jeden bardzo skutecznie kusi czytelnika swą główną tajemnicą. Mimo wspomnianego naukowego przeładowania, a za sprawą odpowiedniego dawkowania napięcia i stopniowania zagrożenia oraz atrakcyjności samego konceptu (enigmatyczny bóg w odległym kosmosie) trudno nie zaangażować się w próby odkrycia tej wielkiej niewiadomej. W dodatku jest tak i wbrew nie w pełni wykorzystanemu potencjałowi postaci. Mimo zróżnicowania charakterów i wątku zaginionej małżonki protagonisty (oraz intrygujących reminescencji) bohaterowie zdają się — choć może to zabrzmieć niezbyt konkretnie — odgrywać swe role, nie zaś być sobą. Inaczej rzecz ujmując i wracając do innego argumentu: można odnieść wrażenie, że ważniejsze od nich są reprezentowane przez nich podejścia do tytułowego (nie)bytu.
Gdy zebrać wszystkie powyższe elukubracje, Bóg Zero Jeden okazuje się być debiutem dobrym i obiecującym. Może i przewaga science nad fiction psuje nieco efekt końcowy, a i postaci niezbyt mu pomagają, ale jest to lektura angażująca swym głównym sekretem, a przy tym satysfakcjonująco czochrająca zwoje mózgowe.
Za egzemplarze do recenzji serdecznie dziękuję
Krążąc wokół dwóch potężnych słońc, karzeł pozostawał niewidoczny, był jednak dostatecznie ciężki, by odkształcić ich orbity. Istnienie w przeszłości masywnej gwiazdy wyjaśniało również przybór masy Superny 7. Ta, krążąc w rejonie pozostałego po rozbłysku skupiska materii, zbierałaby pozostałości gwiazdy X, przybierając na masie, niczym lewiatan zgarniający do paszczy plankton.
Kiedy dowiedziałem się, że meteoroidy, które zderzyły się ze statkiem, pochodzą z Pasa Asteroid Darka, byłem pewny, że pchnęła je tam gwiazda Lunnassana, a właściwie inteligencja, która się za nią kryła.
Dodaj komentarz