Osoby uważnie czytające wpisy oraz pamięcią obdarzoną lubiącą mało ważne szczegóły mogą wiedzieć, że Pożeracz posiada dwóch potomków. Posiadając tę informację oraz Pożeracza znając (choćby i tylko wirtualnie), z łatwością można wywnioskować, że potomkowie Ci poddawani są bezwzględnej indoktrynacji proksiążkowej. Zameldować mogę, że działania te okrutne przynoszą skutki! Przyznać się jednak też muszę, że trawi mnie uczucie niszczące i bolesne: zazdrość. Zazdroszczę im bowiem, że sam nie mogłem organoleptycznie obcować z tak cudnymi perełkami sztuki książkowo-dziecięcej.
Nie chciałbym zostać źle zrozumiany – w czasach mych przedszkolnych (tylko z nazwy, gdyż instytucję tę ominąłem na mej edukacyjnej ścieżce) nie brakowało perełek – ładnych wydań, klasyków z pięknymi ilustracjami i tym podobnych. To nie tak, że przed rokiem 1990 literatura dziecięca czy wczesnodziecięca nie istniała. Dziś jednak wybór i różnorodność są o wiele większe. Owszem, wydaje się całe mnóstwo byle jakiego badziewia z zerową korektą lub też najmniejszym kosztem żerującego na znanych markach. Na pohybel im. Jest jednak kilka wydawnictw i serii, które tworzą prawdziwe perełki.
Oto subiektywny wybór tych, które sprawiają radość nie tylko potomkom, ale protoplaście. W końcu pierwsze czterdzieści lat dzieciństwa w życiu mężczyzny są najtrudniejsze.
ULICA CZEREŚNIOWA
Seria pięciu książek obrazkowych, które ukazują pewną ulicę w pewnym kraju na przestrzeni czterech pór roku oraz nocy. Co w tym takiego ciekawego? Nie licząc urokliwych niezmiernie ilustracji, wymienić można jeszcze powracające postaci, powiązane historie, wzajemne zaległości i całe mnóstwo historii do odkrycia i wspólnego opowiadania. Uciekająca i chowająca się papuga, którą uparcie śledzi kot? Tajemniczy jegomość na motorze pędzący gdzieś w tle? Czy ta szalona kobieta znów straci nakrycie głowy? Można nawet śledzić rodzące się miłości z potomstwem zjawiającym się w ich wyniku. Bardzo wielu sesji czytelniczych trzeba, by odkryć wszystkie historie – a gdy już się dotrze do tych ostatnich, to chętnie wraca się do tych pierwszych. Mimo tego, że ilustracje są dość szczegółowe, to nawet dwulatek z zapałem szukał pewnej babci na kolejnych stronach.
ROK W…
To odkrycie świeże, ale tak w zasadzie podobne do powyższego. Aktualnie posiadamy Rok w przedszkolu, w którym to pokazane są kolejne miesiące radosnej i szalonej aktywności w tym przypadku rozrostu i rozsiewu bakterii oraz wirusów wszelakich. Tu dopiero zaczynami odkrywanie, ale jest tu całe mnóstwo postaci wspólnych na wszystkich obrazkach (łobuzy, sympatie i takie tam), jest jeden sprytnie ukrywający się kot oraz pająk inwalida (na obrazkach ma ino odnóży sześć). Styl ilustracji nieco bardziej bajkowo-kreskówkowy niż w przypadku Ulicy Czereśniowej, ale równie urzekający.
OPOWIEM CI, MAMO, CO ROBIĄ…
Tym razem jest nawet nieco tekstu na poszczególnych obrazkach! Postęp jest jednak ograniczony, gdyż to tylko krótkie rymowanki. Tym razem powiązania pomiędzy stronami są ograniczone (choć w przypadku Mrówek można zaobserwować zbliżającą się zimę), a dużo ważniejszą rolę odgrywa część edukacyjna. W samej książce co parę stron można znaleźć proste zadania (znajdź różnice i tym podobne), a z Mrówkami powiązana jest specjalna strona internetowa, na której można się dowiedzieć całkiem sporo o napotkanych owadach. Na pohybel turkuciom podjadkom!
AGENCJA DETEKTYWISTYCZNA LASSEGO I MAI
W dużym skrócie można napisać, że to Tommy i Tuppence w wersji dla najmłodszych i z obrazkami. Każda z książek koncentruje się na jednym wątku (Tajemnica Pożarów, Tajemnica Biblioteki itd., itp.) i pokazuje, jak Lasse i Maja odkrywają zagadkę i stopniowo zbierają ślady prowadzące do jej rozwiązania. Strutkura znana dobrze z powieści detektywistycznych sprawdza się nieźle w formie uproszczonej. Fabuły są na tyle zręcznie skonstruowane, że ja sam z ciekawością wypatrywałem rozwiązania i dawałem się zwodzić. Na plus działa też liczne grono powracających, sympatycznych postaci.
O dziwo, całkiem nieźle wypadła też ekranizacja. Książek zaś jest już tyle w serii, że starczy na wiele wieczorów.
Starszy już poszedł parę kroków dalej – wysłuchał już Dzieci z Bullerbyn, wszystkie Nudzimisie (tytuł może mylić, a mądre to opowieści niezmiernie) i ogólnie chłonie już bardziej opowieści niż obrazki, ale i tak do tych lubi wracać – po prostu zmienia się ich odbiór i wspólne opowiadanie.
Ale tak poza tym: bywa pięknie, n’est-ce pas? Momentami nawet przepięknie. Musiałem walczyć z pokusą, żeby nie wrzucić samych ilustracji. Pokusiłbym się nawet na wpis o ilustratorach, ale nie znam się na tym zupełnie od strony technicznej ni merytorycznej, więc wartość takiego wpisu byłaby nikła. Tak czy tak – niezmiernie cieszę się, że mogę z chłopakami w tak ciekawy sposób rozpoczynać książkowe przygody.
Na urodziny dziecka
świat nigdy nie jest gotowy.
Jeszcze nasze okręty nie wróciły z Winlandii.
Jeszcze przed nami przełęcz św. Gotharda.[Wisława Szymborska, Rozpoczęta opowieść]
5000lib
To jest trochę tak jak z zabawą kolejką… Czytając dla potomków, potomkiń, czytamy (także) dla siebie… Zechcę zauważyć, że słowo poTOMek/Po_TOMkini zawiera w sobie wróżbę, przeczytania książki, i to nie małych gabarytów. 😀
Silaqui
Z Małą Rudą już od jakiegoś czasu jesteśmy na etapie książeczek bardziej czytanych niż oglądanych i też chwaliłyśmy sobie „Nudzimisie”, do pary z niesamowitym Tappim 😀
Co do książeczek dla dzieci: chyba największym problemem jest właśnie zalew chłamu: ileż to badziewnych (zarówno jeśli chodzi o ilustracje jak i toporność języka) pozycji zachomikowałam w piwnicy by później oddać na makulaturę… 😀
pozeracz
Tappiego też w większości obczytaliśmy – głównie za sprawą biblioteki. Chłam ułatwia życie tym, którzy chcą takie sprawy potraktować na „odwal się”. Znalezienie tych wartościowych nie jest trudne, ale bez choć minimum wysiłku się nie obejdzie. Dla niektórych to zbyt wiele.
Leżę i czytam
Może i w czasach naszego dzieciństwa wydawano mniej książek (a raczej: na pewno, nie „może”), ale mam wrażenie graniczące z pewnością, że były to tytuły staranniej wybrane: więcej dziecięcej klasyki, pięknie redagowanej, którą z przyjemnością mam na półce do dziś. I mniej „badziewia”. Ech, a może przemawia za mną nostalgia za utraconym bezpowrotnie dziecięctwem? 🙂
Bazyl
Ileż to już dyskusji przetoczyło się przez internety na temat paździerza w literaturze i ilustracji dziecięcej. Cóż jednak zrobić? W mojej bibliotece świetnie ilustrowane przez rodzimą „młodą falę”, mądre książki, leżą wzgardzone na półkach, a tęczowe „bajeczki” autora zbiorowego są zajeżdżone do odpadu okładek włącznie 🙁
pozeracz
Z tymi porównaniami „dziś” do „kiedyś” jest taki problem, że trudno poczynić to obiektywnie. Zgadzam się w pełni, że dziś badziewia jest całe mnóstwo – błędy językowe, marna jakość materiałów i niezmienne zamęczanie popularnych marek. Co do przeszłości – rynek książki dla dzieci był chyba wtedy na tyle mało rozwinięty, że nie było miejsca dla badziewia. Bardzo możliwe, że wiązało się to też z tym, że wydawcy bardziej sumiennie wykonywali swe obowiązki. Choć trzeba przyznać, że czasem jakość „produkcyjna” nie była zbyt wysoka.
Ambrose
Ha, mnie tytuł posta skojarzył się w nieco inny sposób, tj. z książką, która została napisana z myślą o potomkach. Do głowy przyszła mi od razu „Książka dla Manuela” Cortázara – polecam lekturę tej powieści, ale jest to pozycja zdecydowanie dla Ciebie, a nie dla Twoich dzieci 🙂
pozeracz
Dziękuję za polecenie. Choć gdyby potraktować te kryterium szeroko, to bardzo dużo książek skierowanych jest do potomnych albo choć z nadzieją, że potomni też będą je czytać. Ale bezpośredni przekaz zdarza się rzadko.
Agnes
Ha, łapię się czasem na tym, że kupuję książki bardziej dla siebie, niż dla dzieci, choć dla dzieci są przeznaczone… 🙂
Bazyl
Mamy to samo. Ostatnio kupiłem sobie „Monachium” Saska, a teraz odkładam na „Rzekę czasu” z DS. A w planach jeszcze „Botanicum” 🙂
pozeracz
To chyba często przypadłość rodziców. Ja oprócz książek mam tak z klockami LEGO. „Botanicum” i „Animalum” są przecudne.
Dominika Fijał
Tak jak piszą przedmówcy – dzięki temu, że czytam własnym dzieciom, mogę wrócić do ulubionych lektur, ale też poznać te wartościowe tytuły, po które nie miałam okazji sięgnąć. Pamiętam, że biblioteka szkolna składała się zaledwie z kilku półek książek, a jednocześnie wystarczyło to, by pokochać czytanie.
pozeracz
Z biblioteki podstawowo-szkolnej nie korzystałem prawie wcale i nie pamiętam jej nawet. Jedyne, co wypożyczałem to Pan Samochodzik. W liceum też bywałem rzadko, ale to dlatego, że miałem niezłą obok-osiedlową bibliotekę.