Nic nie może przecież wiecznie trwać… Od czasu mego pierwszego spotkania z Gusem i Callem, gdy poznałem ich w zabitej dechami dziurze zwanej Lonesome Dove, minęło niemal osiem lat. I choć w porządku fabularnym cofamy się teraz w czasie, to jednocześnie jest to opowieść ostatnia. Księżyc Komanczów zamyka ten jak dotąd wspaniały cykl Larry’ego McMurtry’ego.
W jeszcze nie w pełni okiełznanej dziczy Teksasu, gdzie barbarzyństwo i cywilizacja przybierają różne formy, strażnicy Gus McCrae i Woodrow Call przekonują się, że dowództwo kapitana Inisha Sculla to nie tylko okazja do pogłębienia wiedzy o Hannibalu i jego przeprawie przez Alpy, ale i przedwczesnego zakończenia żywota. Kiedy najlepszy koniokrad wśród Komanczów kradnie najsłynniejszego konia Dzikiego Zachodu kapitanowi, ten wyrusza w pościg. Pozostawia dowództwo Gusowi i Callowi, awansując ich jednocześnie. Po powrocie do Austin czeka ich kilka niezbyt miłych niespodzianek i brzemiennych w skutki decyzji do podjęcia.
Na początek warto zaznaczyć, że Księżyc Komanczów to nie tyle jedna spójna opowieść, a trzy (pod)historie oddzielone przeskokami czasowymi, ale połączone postaciami i wątkami. Co ciekawe, głównym punktem odniesienia może być nie żaden z głównych bohaterów, a ich zmora: powracający ze Szlaku umrzyka Garb Bizona. To właśnie jego droga od budzącego grozę i jednoczącego plemiona dowódcy wielkiej rajzy i masakry Austin aż po niedołężniejącego wodza trzymającego się na boku i boleśnie świadomego nieuchronności porażki swych pobratymców. O ile w kolejnych częściach McMurtry ukazywał zmierzch samego Dzikiego Zachodu, to tu najdobitniej widoczna jest właśnie coraz szybciej krocząca zguba Pierwszych Amerykanów. I choć to bywają oni niebywale okrutni, brutalni i bez wahania wymordowaliby strażników, to i tak czytelnikowi trudno nie poczuć ukłucia żalu.

Pecan Street w Austin, w stanie Texas / rok 1869
Księżyc Komanczów to także kolejny odcinek w ukazywaniu (nie)doli kobiet na Dzikim Zachodzie. Nie dość, że mamy tu do czynienia z bolesnymi warunkami charakterystycznymi dla tamtych czasów (czyt. postrzeganie roli kobiet), to jeszcze dochodzą tu zagrożenia i specyfika locus zdecydowanie nie amoenus. Nawet zresztą przeżycie ataku Komanczów może być dopiero początkiem problemów, gdyż jednym z bardziej dojmujących wątków ukazanych przez McMurtry’ego jest odium nakładane na kobiety zgwałcone przez Indian. Ta strona powieści wiąże się też z pewną surowością i konsekwencją podejścia do kreacji postaci. Chodzi tu mianowicie o związek Calla i Maggie, w którym to charakter tego pierwszego (upór, samotniczość, prostolinijność) sprawdzający się w pościgach za bandytami doprowadza do upodlenia tej drugiej i smutnego losu ich syna.
Jednym elementem, który może działać odstręczająco dla niektórych czytelników jest większa niż zazwyczaj dosłowność w opisywaniu tortur i innych fizycznych okropieństw. Prym jednak wiodą tu nie Komancze, ale meksykański bandyta, Ahumado. Czarny Vaquero i utrzymywany przez niego pomocnik specjalizujący się w obdzieraniu ze skóry zapracowują sobie na niezbyt zaszczytne miano największych okrutników całej serii. Czytanie opisów niektórych tortur i ich konsekwencji potrafi skręcić kiszki. Natomiast pozytywnym efektem ubocznym jest jedna z paradoksalnie najciekawszych sekwencji powieści: pojedynek na wole Ahumado i kapitana Sculla. Wynik tego starcia jest bardzo w stylu McMurtry’ego.

Słońce zachodzi nad bezkresnym llano, a Księżyc Komanczów kończy piękną literacką przygodę. Ta potrojona opowieść pokazuje zmierzch ludu i jego okrucieństwo w obliczu ostateczności, a do tego jest opowieścią o męstwie (czasem nieczułym), kobiecej niedoli i odwadze.
PS Michale Stanku, dziękuję.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Augustus dosiadł konia, ale zawrócił go, żeby jeszcze raz spojrzeć na tę scenę. Tym razem sam nie ścigał bizonów ani ich nie zabijał, ale z jakiegoś powodu znowu poczuł ten sam zawód. Wojownicy przestali się kłębić wokół zwierzęcia. Siedzieli na koniach i spoglądali z góry na ubitą bestię. Choć Augustus ledwie dostrzegał leżące zwierzę, które było po prostu kropką na dnie kanionu, wiedział je oczami wyobraźni. Przypomniał mu się stary bizon, byk, którego on, Call i Wielka Stopa Wallace, sławny zwiadowca, usiłowali zabić wiele lat wcześniej na meksykańskiej równinie. Strzelili do bestii ponad dwadzieścia razy, gonili ją, aż jeden z ich koni padł, aż w końcu musieli dobić bizona nożami bowie, a on był potem cały skąpany we krwi.


tanayah
Ty skończyłeś cykl, a mi tym wpisem przypomniałeś, że miałam po genialnym pierwszym tomie sięgnąć po następne 😛 Już ogarnęłam, że mam w bibliotece tom 2 i 3, a jesień wydaje się idealną porą, by po nie sięgnąć…