Swego czasu napisałem o książkach, których nie wznawia się z nieznanych mi powodów. Skupiłem się na dwóch, z którymi miałem osobiste doświadczenia. Wystarczy trochę poszperać, żeby natknąć się na podobne listy i pojedyncze utyskiwania. Silaqui nieraz wspominała o Kwiatach dla Algernona, a mnie zawsze dziwił najbardziej Wilk stepowy. Nawet największe nazwiska nie gwarantują dostępności, a w księgarski niebyt wpada nawet klasyka. Podobnie jak w przypadku niewydanych w Polsce kontynuacji, uprzywilejowani są czytający biegle po angielsku. Postanowiłem skorzystać z tego przywileju i sięgnąć po Luna to surowa pani Roberta A. Heinleina.
Obecność ludzka na Księżycu zyskała charakter stały i zaskakujący, lecz jednocześnie wysoce praktyczny. Ziemski satelita został bowiem przekształcony w kolonię karną. Nie dość, że do utrzymania porządku wystarczą minimalne siły, a ucieczka jest niemal niemożliwa, to jeszcze przedłużony pobyt na srebrnym globie sprawia, że człowiek do życia na Ziemi się nie nadaje ze względu na zmiany fizjologiczne. W dodatku z czasem kolonia nie tylko zaczęła zwracać swe koszty, ale i przynosi ogromne zyski ze względu na nadzór nad wszelkimi formami handlu sprawowany przez Zarząd i narzucone trybuty w zbożu. Kilka pokoleń, zwiększona liczebność i rosnące obciążenia sprawiają, że w surowej społeczności Lunatyków zaczynają rodzić się ruchy niepodległościowe. Mannie woli trzymać się od nich z daleka, gdyż choć od Zarządu nie jest uzależniony (a wręcz odwrotnie), to nie widzi szans w starciu z ziemskim arsenałem. Gdy do gry wchodzi pewien potężny sprzymierzeniec, sprawy nabierają tempa.
Przeważnie do ideologii w literaturze podchodzę jak pies do jeża. Bardzo trudno jest w umiejętny sposób przemycić ten element tak, aby nie uczynić z powieści prostackiego manifestu. W przypadku Heinleina jest nieco inaczej – tutaj bowiem ideologia w połączeniu z polityką są tu elementami kluczowymi. Luna to surowa pani to historia walki Loonies (po polsku Lunatycy, do których to nie mogę się przekonać) o niepodległość, ale samej walki nie ma zbyt wiele. Jest kilka krótkich sekwencji akcji, ale więcej napięcia generują tu wątki polityczne właśnie. Całą powieść można w skrócie określić „rewolucją w pigułce”, a osoby nielubujące się w we wspomnianych elementach mogą się tym Heinleinem rozczarować. Dość dużo tu przemów, dialogów i innych ekspozycji poświęconych filozofii życia mieszkańców Luny, wolności i demokracji, ale też płci czy związków międzyludzkich (na Księżycu normą jest specyficzna odmiana poligamii), a także praktycznych stron prowadzenia rewolucji. Sama rewolucja na poziomie symbolicznym odwołuje się do amerykańskiej wojny o niepodległość (wspomniana jest Herbatka bostońska, sparafrazowany jest sonet Emmy Lazarus powiązany ze Statuą Wolności), ale organizacyjnie znacznie bliżej jej do Rewolucji październikowej. Ogólnie jest to całe mnóstwo materiału do przemyśleń na temat moralności, organizacji i sensowności rządu. Pewnym minusem jest to, że pozytywni bohaterowie są w zasadzie nieomylni, a na większość pytań jest tylko jedna dobra odpowiedź.
Nawet odchodząc od polityki, proza Heinleina budzi czasem mieszane odczucia. Rektor pisarzy science-fiction, jak czasem zwany jest Amerykanin, pisze bardzo sprawnie i płynnie, Luna to surowa pani pełna jest ciekawych pomysłów, ale i fragmentów powodujących co najmniej zgrzytanie zębów. Ciekawie prezentuje się zwłaszcza kwestia samoświadomego komputera, który przyłącza się do rewolucji i staje się jej najważniejszych uczestnikiem. Mike jest bowiem zaprezentowany jako superinteligentne dziecko, które dopiero uczy się interakcji z innymi, a pomaga buntownikom z sympatii do Manniego. Jednocześnie trzeba przyznać, że ten sympatyczny osobnik robi tu za personifikację deus ex machina, gdyż na Księżycu jest niemal technologicznie wszechpotężny. Świetnie wypada sam protagonista, który do końca pozostaje raczej apolityczny i daje czytelnikowi ciekawy punkt widzenia na rewolucyjne machinacje i pomysły. Początek powieści czyta się tak dobrze właśnie ze względu na interakcje tej dwójki.
Ambiwalentnie wypada zaś staranie Heinleina o pokazanie emancypacji kobiet. Z jednej strony czuć dobre intencje – na Lunie jest mniej więcej dwa razy mniej kobiet niż mężczyzn, przez co cieszą się one sporą nieformalną władzę i zgodnie z deklaracjami darzone są szacunkiem. Jednocześnie nie pełnią żadnych kluczowych funkcji – spełniają się rodzinnie lub np. pracują w zakładach kosmetycznych. Nawet odgrywająca ważną rolę w rewolucji rezolutna i wygadana Wyoh zarabiała na życie jako surogatka. Nie bez powodu społeczność Luny jest porównywana do tej znanej z Dzikiego Zachodu. Najtrudniejszym do przełknięcia motywem jest pewien aspekt wspomnianej poligamii – chodzi mianowicie o seksualność młodocianych. Przykładowo, do rodziny Manniego dołącza 14-letnia Ludmiła, która
Czy Luna to surowa pani jest warta, by poświęcić jej czas? Uważam, że tak. Czy nie zestarzała się czasem? Według mnie nie – moje zastrzeżenia byłyby tak samo zasadne i zaraz po premierze. Uważam, że jest to dobra powieść, która prezentuje ciekawą wizję przyszłości i zawiera aż nadto materiału do przemyśleń. Niektóre fragmenty mogą budzić wątpliwości, nawet poważne, ale nie powinny przysłaniać reszty. Najważniejszą wartością tej prozy jest zaś podważanie pewnych znanych, zastanych koncepcji i idei – Heinlein zmusza do krytycznego myślenie i za to mu chwała.
PS Jeśli zechcecie szukać polskiego wydania, to możecie śmiało przeczytać streszczenie na tylnej okładce, gdyż jest to stek bzdur.
Najbardziej obawiam się zdecydowanych zachowań ludzi trzeźwych i mających dobre intencje, przyznających rządowi władzę do robienia czegoś, co wydaje się konieczne.
Moreni
Korekta obywatelska: „Przeważnie od ideologii w literaturze” – do
„Luna to okrutna pani to historia walki” – surowa chyba miało być
„Jednocześnie nie pełnią żadnych kluczowych funkcji – spełniają się rodzinnie lub np. pracują w zakładach kosmetycznych.”
To jest to, co mnie zawsze bawi w starszej fantastyce – pisarzom z wyobraźnią dość bogatą, żeby wymyślać superkomputery czy inszych kosmitów nie starcza jej, żeby stworzyć kobietę na istotnym stanowisku. Każdy jest niewolnikiem swojej epoki.
Ale to taka dygresja. Ogólnie sama do Heinleina podchodzę jak pies do jeża i nie mogę się przekonać do przeczytania czegokolwiek (choć ekranizację „Żołnierzy kosmosu” oglądam namiętnie, ale coś mi mówi, że nie ma wiele wspólnego z literackim pierwowzorem. A może?). Militaryzm mnie nie kręci, mechanizmy polityki o tyle, o ile. No jakoś nie mogę sama siebie przekonać, że jest to autor, który może mi się spodobać.
pozeracz
Dzięki za korektę. Tak to bywa, gdy czyta się w oryginale, a potem nie skorzysta się z CTRL+F. Mea culpa.
Co do dygresji, to… veto. Nie do końca zgadzam się z argumentem „niewolnik swojej epoki”. Książka ta została wydana w 1966 roku, czyli już długo po czasie makkartyzmu, u schyłku ruchu na rzecz praw obywatelskich, a w przeddzień apogeum ruchu hippisowskiego. Zresztą – dziś też się tak pisze.
Co do samego Heinleina – oprócz „Luny…” czytałem tylko „Obcego w obcym kraju”. Dawno to było, ale wspomnienia mam mgliście pozytywne.
Rob
w sumie to film przedstawia to co powieść choć w złagodzonej formie bo w powieści przedstawia się świat gdzie demokracja to kretyńskie mrzonki utopistów sprzed wieków a ustrój to coś między spartą a faszyzmem zresztą w pewnym momencie kolega naszego bohatera dostrzega ironie w tym że walczą z robalami które są w zasadzie spełnionym ideałem ich ideologii 🙂
pozeracz
Ja film oglądałem dawno, dawno temu i widziałem tam tylko akcję w zasadzie. Może pora sobie odświeżyć.
Ambrose
Kolonizacja obcych planet, asteroid czy księżyców to marzenie ludzkości, które w dalszym ciągu jest dość odległe. Dobrze, że jest jeszcze literatura, gdzie zaprezentowane są niezwykle intrygujące wizje dostosowania obcych globów do potrzeb ludzkości. Z tego typu dzieł ogromnie podobała mi się „Trylogia marsjańska” K.S. Robinsona. „2312” tego samego autora to także arcyciekawe dzieło. „Luna to surowa pani” na podstawie Twojej recenzji jawi się jako równie interesująca pozycja, chociaż przez samą tematykę bardziej kojarzy mi się z twórczością Zajdla.
Ambrose
P.S. Właśnie wyczytałem, że REBIS ogłosił stworzenie nowej serii, na łamach której pojawiać będzie się klasyka science fiction. Jednym z pierwszych tytułów, jaki ma się ukazać jest „Hiob. Komedia sprawiedliwości” pióra… Roberta A. Heinleina 🙂
pozeracz
Dobrze, że mi przypominasz o Robinsonie – jego „2312” bardzo mi się podobało, a od tamtego czasu nic więcej nie przeczytałem. U Heinleina warstwa naukowa schodzi raczej na drugi plan, a ja chyba jednak preferuje, gdy w wizjach kolonizacji odgrywa ważniejszą rolę.
A zapowiadana seria REBISu to świetna wiadomość i to po dwa kroć. Po pierwsze ze względu na same książki, a po drugie ze względu na to, że stanowi dowód na potencjalną opłacalność takich przedsięwzięć. Wydawcy nie zaczynałby takiej serii, gdyby nie widział żadnej szansy zwrotu wydatków.