Dawno, dawno temu, za górami, przed blogami napisałem recenzję pewnej skręcającej zwoje mózgowe powieści – wyraziłem podziw dla warstwy naukowej, ale pomarudziłem nieco na niedobory w zakresie wyciskania emocji z czytelnika. Dziesięć lat później inne już wydawnictwo sięgnęło po tego samego autora, a me szare komórki nabrały ochoty na solidny trening. Oto więc Miasto permutacji Grega Egana.

Ziemia jest wyniszczona przez skutki zmian klimatycznych, gospodarka i kultura są w dużej mierze zglobalizowane, a cywilizacja zgromadziła ogromne ilości mocy obliczeniowej i pamięci w chmurze – są one rozproszone po całym świecie i sprzedawane na publicznym rynku. Ta ogromna moc obliczeniowa umożliwiła stworzenie Kopii, czyli emulacji całego mózgu „zeskanowanych” ludzi, których szczegółowość pozwala na subiektywne doświadczanie świadomości. Stało się to na tyle bezpieczne i powszechne, że odpowiednio bogate i zdeterminowane osoby mogą sobie pozwolić na tworzenie kopii zapasowych samych siebie. Kopie nie posiadają jeszcze praw człowieka zgodnie z prawem żadnego kraju ani organizacji międzynarodowej.

Miasto permutacji to przede wszystkim fantastyka bardzo twardo naukowa. Cóż to oznacza w praktyce? To, że wirtualna rzeczywistość nie jest tu nie tylko standardowym wytworem rozwoju technologicznego, ale i osobnym światem stworzonym w automacie do symulowania uproszczonego uniwersum dla modelowania komórkowego. Kopie nie są tu po prostu swoistym zapisem „stanu gry” dla bogatych (i nie tylko), ale stanowią przyczynek dla rozważań na temat tożsamości, prawa, (nie)śmiertelności, (trans)humanizmu i wielu innych. Wszystko to zaś jest podparte i przetykane teoriami matematycznymi, do których zrozumienia wymagane byłoby wykształcenia kierunkowego. Mitycznemu przeciętnemu, nieszkolenemu czytelnikowi nie pozostaje nic, jak tylko wysilać percepcyjne aparaty i zawierzyć w sensowność eganowskich konceptów.

Jak napomknięte zostało powyżej, naukowość ta wykorzystana zostaje na wielu poziomach. Fabuła się na niej opiera, (pod)wątki z niej czerpią, a i zwroty oraz napięcie z niej się wywodzą. Od samego początku do końcu czuć nie tylko wielką uwagę przykładaną do szczegółów, ale i też staranne opowieści rozplanowanie. Jednak Miasto permutacji wad pozbawione nie jest i część z nich powiązana jest właśnie z tym przeważeniem. Najbardziej oczywisty (choć po części subiektywnym) feler jest ciut paradoksalny: w tej nauce bywa nieco zbyt dużo nauki. Egan momentami po prostu pisze dla tych trzech czytelników/czek będących w stanie zrozumieć procesy molekularne zachodzące w sztucznym szczepie bakterii „żyjących” w symulacji. Dla nich kilka akapitów na ten właśnie temat będzie zapewne wysoce satysfakcjonujące, ale dla pozostałych może być źródłem frustracji.

Powyższa własność prozy Egana byłaby łatwiejsza do przełknięcia, gdyby nie niedobór innej kluczowej cechy: napięcia. Miasto permutacji podzielone jest na dwie części i, nie licząc drobnych wyjątków, dopiero w tej drugiej intryga się zagęszcza, a stawki warte emocji czytelniczej się stają. Nawet odbiorcy niewymagający zwrotów za zwrotami i scen akcji na co trzeciej stronie mogą poczuć się zagubieni. Jest tu kilka zaskoczeń, ale w literaturze tego gatunku nie brak przykładów umiejętnego łączenia rozbudowanej, szczegółowej warstwy naukowej z angażującą fabułą. Nie pomaga tu też kreacja dwójki głównych postaci wraz z ich historiami oraz fakt, że te ciekawsze traktowane są jako dopełnienie. Ich wątki miały dużo większy potencjał (także ciśnienie podnoszący), ale odgrywały rolę ekspozycyjno-uzupełniającą.

Miasto permutacji koniec końców okazało się być lekturą może nie tyle rozczarowującą, co bardzo specyficzną. Jest to literatura gatunkowa przeznaczona do stosunkowo wąskiego grona odbiorców, którzy ze swymi intensywnie naukowymi skłonnościami znajdą tu dla siebie bardzo wiele. Przeciętny czytelnik (mityczny lub nie) połamie sobie z podziwem głowę na imponującymi konceptami, ale zabraknąć mu może elementów bardziej przyziemnych, frajdogennych. Znąjąc zaś siebie, za kilka lat pewnie najdzie mnie ochota na takie właśnie drążenie.

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję

vesper logo

Ściśle rzecz biorąc, czerwone punkciki nie były już mutozą, ale Maria kazała demonom przybierać unikatowy fioletowy odcień nie tylko w obecności samej nutrozy, lecz także później, gdy badana molekuła została zrehabilitowana na dalszym etapie, odratowana przed zakończeniem trawienia. Zważywszy na brak zmian w enzymach epimerazy, było to mało prawdopodobne… ale bakterie z jakiegoś powodu radziły sobie doskonale.
Oznakowane na czerwono cząsteczki błąkały się po komórce w sposób najzupełniej przypadkowy, te nietknięte bez przeszkód mieszały się z tymi na wpół przetrawionymi. Oglądając eleganckie wykresy metaboliczne (w świecie rzeczywistym szlak Embdena-Meyerhofa-Parnasa, w Autowersum szlak Lamberta), człowiek miał wrażenie, że śledzi ruchy uporządkowanego taśmociągu molekularnego. Prawda jednak była taka, że na najgłębszym poziomie w obu systemach życie było napędzane ciągiem przypadkowych zderzeń.