Ursula K. Le Guin jest autorką najczęściej na blogu obecną, która jednak nie doczekała się samodzielnej recenzji. Był co prawda smutno-okładkowy numer Nowej Fantastyki, ale to nadal nie to samo. Potrzeba było dopiero internetowo-antykwarycznego zakupu przy okazji, żeby wpis takowy zaistniał. Koniec końców ważne jednak jest to, że Opowieści orsiniańskie się tu znalazły, więc sprawdźmy, co kryje się za mylącą okładką poniższą.
Orsinia to kraj stworzony przez Le Guin na potrzeby swojego wczesnego pisania i swój źródłosłów wywodzi – podobnie jak imię pisarki – od niedźwiedzia. Miała zresztą ona stwierdzić, że jej kraj powinien nosić jej imię. Sam kraj stanowi zaś amalgamat geograficzno-historyczny Europy Środkowej. Zaczerpnięte i przez autorki aparat interpretacyjny przepuszczone są tu elementy dziejów Austro-Węgier, Czech czy nawet Polski, a przedział czasowy szeroki jest iście: od wieku dwunastego do dwudziestego, lecz ze zdecydowanym naciskiem na ten drugi okres (tylko dwa opowiadania toczą się wcześniej).
Opowieści orsiniańskie to zbiór opowiadań dla fantastyki raczej nietypowych, lecz jednocześnie bardzo w stylu Le Guin (a to ci niespodzianka). Podobnie jak w przypadku jej (o)powieści zaliczanych do gatunku science fiction, elementy gatunkowe są tu bardzo „miękkie”. Elementy nadprzyrodzone są tu obecne gdzieś na marginesie, są niedopowiedziane lub też nie ma ich wcale, a fantastyczność ogranicza się do samego świata przedstawionego. Jak to w takich historiach bywa, nacisk kładziony jest na – brzydko mówiąc – czynnik ludzki. Narracja skupia się bowiem na dramatach, zmianach, dylematach czy też po prostu perypetiach jednostek.
Ciekawe jest to, że Orsinia istnieje gdzieś w Europie Środkowej, ale jednocześnie jest wszędzie i nigdzie jej nie ma. Akcja opowiadań dzieje się co prawda w samej Orsinii, ale bohaterowie wspominają też realnie istniejące państwa i nawet w nich bywają, lecz nawet z pomocą tych okruszków nie da się tego (nie)kraju zlokalizować. Ten amalgamat zapożyczonych elementów geograficznych i historycznych jest na pewien sposób realistycznym odbiciem światotwórstwa w fantastyce jako takiej. Tam też elementy znane są przetwarzane, sklejane i formowane w nową całość, często jednak dającą pewne poczucie „znajomości”.
To właśnie z perspektywy tych „maluczkich” pokazywane są obecne w części tekstów wydarzenia ważne dla historii tego (nie)regionu. Ursula K. Le Guin świetnie pokazuje, jak wielka (nawet w teorii odległa) historia może wpływać na życie tych, którzy wpływu na nią nie mają i ich codzienność. Opowieści orsiniańskie podkreślają jednak prawo jednostki do własnego zdania, do własnych przemyśleń i emocji, których dyktować nie może ani społeczeństwo, ani też konwenanse. Zresztą kreacja postaci, ukazanie w wiarygodny sposób ich dylematów, lęków i tym podobnych jest jedną z mocniejszych stron tego zbioru. To właśnie ten element sprawia, że swój urok mają także opowiadania, w których w teorii nie dzieje się nic wstrząsającego ni dramatycznego.
Opowieści orsiniańskie to piękny przykład czegoś, co roboczo (i nie wiem, na ile oryginalnie) nazwałbym „małą fantastyką”. Są to pełne humanizmu miniatury, które dzieją się gdzieś obok i którym uroku nie brakuje. Wydaje mi się, że powinny one przypaść do gustu tym, którzy lubią się z prozą Le Guin lub też ostrożnie podchodzą do zawartości fantastyki w fantastyce. Teraz chciałbym wrócić do Malafreny, bo czytałem ją we wczesnej epoce licealnej i pamiętam, jak przez mgłę.
W żółtych promieniach popołudniowego słońca żółcił się za nim wielki, opuszczony, straszny dom. Na tarasach uwijały się tysiące wielobarwnych karłów, a znajdujący się za nimi bladobłękitny kanał prowadził prosto w nierzeczywistą dal września. Trawniki kończyły się kępami wysokich na trzydzieści metrów, szlachetnych, poważnych, poprzetykanych złotem kasztanowców. Chodzili w cieniu tych drzew, po ścieżkach do konnej jazdy należących do zmarłych królów, ale przewodnik wyprowadził ich z powrotem w słoneczny blask trawników i marmurowych płyt. Prosto przed nimi biły z fontann wysoko w powietrze lśniące kolumny wody. Pulsowały i śpiewały w świetle nad marmurowymi misami. Błahe, ładne pokoje pałacu, wielkiego niczym miasto, w którym nikt nie mieszkał, obojętność szlachetnych drzew będących jedynymi odpowiednimi mieszkańcami ogrodu zbyt rozległego dla ludzi, dominacja jesieni i przeszłości – wszystko to plusk wody ujmował we właściwe proporcje.
Luiza
A ja to nadal nie sięgnęłam po cykl „Ziemiomorze”, mimo iż anime widziałam lata temu i wtedy sobie postanowiłam, że kiedyś przeczytam oryginał xD
Ambrose
Ja lata temu gościłem w światach Le Guin, ale jakoś nie mogę do nich wrócić. Na półkach czekają 2 omnibusy (Ziemiomorze oraz Sześć światów Hain), lecz ciągle czekam na stosowny czas, by po nie sięgnąć 🙂
pozeracz
A w których gościłeś? I jak długo? 😛
Ambrose
Dawno, dawno temu, bo jeszcze przed studiami. Nie jestem pewien, co czytałem, ale raczej na pewno były to „Lewa ręka ciemności”, „Czarnoksiężnik z archipelagu” i chyba „Opowieści z Ziemiomorza”.
pozeracz
Jakoś mam wrażenie, że „Lewa ręka ciemności” przed studiami może nieco stracić na głębi. Wiem, że dla mnie oznaczałoby to dużo płytsze odczytanie.
pozeracz
„Czarnoksiężnik z Archipelagu” to jedna z tych książek, które zawsze wymieniam, gdy mówię o ulubionych i chyba jedyna, którą przeczytałem więcej niż trzy razy. I teraz mam chęć na raz kolejny.