I znów w tytule wpisu wpadam w ton prosząco-rozkazujący. W dodatku chciałem nawiązać do pięknej piosenki Jonasza Kofty, ale ogrody jednak lepiej wypadają od tłumaczy. Tłumacze zaś wypadają z pola widzenia czytelników i recenzentów. Poprzednie zdanie wraz z tytułem wpisu pewnie daje niezły obraz tego, o czym będzie wpis. Nie mniej jednak mam pytanie na rozgrzewkę: kto Was zna z imienia i nazwiska więcej niż jednego aktywnego tłumacza literackiego? Piotr W. Cholewa się nie liczy.
Pod pręgierzem stanę jako pierwszy – u mnie z tą świadomością też nie jest za wesoło. Częściowo to kwestia tego, że staram się czytać jak najwięcej w oryginale, ale jako tłumacz (choć nie literacki) powinienem jednak mieć tu większą wiedzę. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Jest tak za sprawą tego, że w swych tłumaczeniowo- społecznościowych sieciach wyłapałem ciekawy artykuł z Asymptote Journal. Składa się on z wypowiedzi dwóch tłumaczek, które komentują to jak recenzowane są tłumaczenia. Główny problem polega na tym, że recenzenci albo nie piszą o tłumaczu ani słowa, albo są przekonani o tym, że tłumacz ich oszukuje i odwodzi od oryginału. I tu znów muszę wrzucić kamyczek do swego ogródka – w swoich recenzjach wspominałem o jakości tłumaczenia tylko wtedy, gdy stała ona na niskim poziomie.
Podobnie jak w wielu innych krajach brakuje gruntownej krytyki tłumaczeń. Autor przekładu w najlepszym wypadku musi pogodzić się ze wzmiankami w periodykach literackich, bądź zadowolić się uwagami małostkowych krytykantów, piszących nieprzychylne krytyki na podstawie jakiegoś problematycznego ich zdaniem sformułowania [Jerzy Koch, To be is to transform]
W świecie idealnym z punktu widzenia tłumacza recenzent mógłby zapoznać się z fragmentem oryginału i skomentować, czy dobrze oddaje styl autora. Mógłby nawet porównać to tłumaczenie z innymi tłumaczeniami danego autora i sprawdzić, czy nie zmienia odbioru. W naszym, zdecydowanie mniej idealnym świecie, dobry tłumacz pozostaje jednak niewidzialny i jest niejako utożsamiany z autorem. Lokalnym wyjątkiem jest tu wspomniany we wstępie Piotr W. Cholewa, ale akurat w jego przypadku ważna jest silna obecność w fandomie i regularne „bywanie”. Ta niewidzialność tłumacza jest w pewnym sensie naturalna – jednym powodem jest samodzielność oryginału (oryginał bez tłumaczenia sobie poradzi, tłumaczenie bez oryginału nie zaistnieje), a drugim natura tłumaczy. Swe przemyślenia opieram co prawda na branży tłumaczeń technicznych, ale większość osób zajmujących się tłumaczeniem stoi zdecydowanie po introwertycznej stronie osobowościowego spektrum. Stoją w cieniu nie tylko przez okrucieństwo recenzentów i wydawców, ale też z własnej woli.
Dlaczego więc w ogóle wyciągać ich z tego cienia? Głównym powodem jest to, że tłumaczenie nie jest tylko i wyłącznie pracą odtwórczą. W przypadku literatury faktu kwestia stylu nie jest aż tak ważna (choć biografię też można napisać lekko lub topornie), ale by dobrze przełożyć pięknie napisane dzieło, trzeba też pięknie pisać. Warto sobie zdać sprawę, że gdy w recenzji ktoś pisze o wyrazistym/poetyckim/żywym języku przetłumaczonej powieści, to piszemy o stylu tłumacza właśnie. Owszem, za całą treść odpowiada autor, a tłumacz stara się emulować jego styl, ale musi potrafić to zrobić. Nie będę tu wypisywał oczywistych oczywistości o nieprzystawaniu do siebie języków, ich gramatyk, metafor i tym podobnych. Sami doskonale to wiecie. Bywa to poza tym zwyczajnie ciężka praca – nie tylko pod względem stylistyczno-redakcyjnym, ale też słownikowym, merytorycznym i kulturowym.
Za smutną ciekawostkę można uznać sytuację tłumaczy na język angielski – w Anglii jedynie 2-3% pozycji to tłumaczenia. W Polsce (dane z 2009 roku) przesadzamy w drugą stronę, bo aż 46% nowości wydawniczych to przekłady. Ale to już temat na osobny wpis.
Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że nie zawrócę kijem Wisły ni też innej rzeki, ale może ten wpis dołoży choć malutką cegiełkę uznania dla tłumaczy. Może gdzieś, kiedyś, w jakiejś recenzji ktoś wspomni o tłumaczu? Może ktoś do wpisów zacznie dodawać informacje o tym, kto tłumaczył? Może gdy spodoba Wam się jakaś powieść, to spojrzycie, kto tłumaczył? I może nawet zapamiętacie? A gdy już dołączę do tego zacnego grona (na razie mam tylko trzy opowiadania na koncie), to też na tym skorzystam.
Tłumaczenie jest dla mnie intrygującym poruszaniem się w obszarze ciszy pomiędzy językami, kulturami, mentalnościami [Jerzy Koch dla literaturaniderlandzka.pl]
Andrzej „Kruk” Appelt
Trafiłeś w moje niedawne przemyślenia. Takie z początku roku, kiedy ogół komentujących zachwycał się językiem „Cudzoziemca w Olondrii” Sofii Samatar. Pod którymś z kolei wpisem zapytałem, tak trochę zza węgła, a czemu nie językiem Michała Jakuszewskiego? Na reakcje typu co mi się stało, odpowiedziałem krótko – język Sofii Samatar powinni chwalić Ci, którzy oryginał czytali, w Uczcie Wyobraźni Sofia mówi do nas poprzez język tłumacza!
Ewidentnym przykładem jest też polskie wydanie powieści „Kwiaty dla Algernona” Daniela Keyesa. Tak się zastanawiam czasami, czy czytający wiedzą, że pokazanie rozwoju i upadku Charliego wymagało od tłumacza nie lada pracy i to koncepcyjnej. Bo wszystko w tej powieści odbywa się na poziomie języka! Nie da się „skalkować” gier językowych z angielskiego na polski. To trzeba napisać od nowa! Krzysztof Sokołowski podołał temu zadaniu znakomicie! Tak samo jak tłumaczeniu cyklu „Majipoor” Roberta Silverberga. Nie ukrywam, że niecierpliwie czekam na „Peripheral” Gibsona w jego tłumaczeniu.
Piotra Cholewę już wspomniałeś, przy czym oprócz dość oczywistego Pratchetta, to jednak dorzuciłbym „Trylogię Ciągu” i wczesne opowiadania Gibsona. Już samo sformułowanie Trylogia Ciągu (Sprawl Trilogy) ma w sobie coś magicznego 🙂
To tak od ręki – pierwsze skojarzenia.
Przykład w drugą stronę też się oczywiście znajdzie, bo pierwsze polskie wydanie „Kontaktu” Sagana było „przetłumaczone” skandalicznie. O ile zbiór kalek językowych można nazwać tłumaczeniem. Powieści, która jest mocno oparta o język ścisły, język matematyki, fizyki i techniki . W „tłumaczeniu” mieliśmy nową, nieznaną matematykę, fizykę i technikę 😉
Moreni
Z tłumaczeniami jest jeszcze ten problem, że żeby rzetelnie ocenić przekład, trzeba znać język oryginału niewiele gorzej od tłumacza. Takich osób jest niewiele, a większość z nich i tak woli czytać w oryginale – bo po co im pośrednicy. Ja osobiście nie czuję się na siłach oceniania kompatybilności stylu wersji oryginalnej i przekładu… A skoro się nie czuję, to pomijam kwestię.
To nie znaczy, że na tłumaczy nie zwracam uwagi – zawsze patrzę, kto przekładał. Także dlatego, że co mniej uczciwe wydawnictwa puszczają kolejne tomy cykli fantastycznych w różnych przekładach i bez redakcji.:/ Ciekawe swoją drogą, jak ta sztuczka wyjdzie Magowi z Dresdenem (a kultowe pierwsze zdanie szóstego tomu niestety kompletnie nie ma wdzięku oryginału. Bu.)
Sama najczęściej zwracam uwagę na tłumaczenie w dwóch wypadkach. Albo, jak u Ciebie, kiedy przekład boli i to widać nawet bez znajomości języka, albo kiedy widać, ze był trudny i tłumaczowi wyszedł – gdzie definiuję jako „wyszedł” sytuację, kiedy mimo bardzo wielu neologizmów czyta się zgrabnie i miło dla ucha (oka?). Raz zdarzyło mi się wspomnieć też o przekładzie, który był podejrzanie bliski stylem stylowi pisarskiemu tłumaczki (która oprócz przekładów pisała również własne powieści).
Andrzej „Kruk” Appelt
O właśnie tak jak wspomniałaś o Dresdenie. Nie ma nic gorszego jak tłumaczenie cyklu przez różnych tłumaczy, to potem boli – głównie oczy i mózg. No a jak jeszcze są takie kwiatki, że nazwy własne są nieuzgodnione (to już sprawa redakcji, nie tłumaczenia) to tylko przestać czytać 🙁
Moreni
Dlatego mam nadzieję, że Mag jednak pokaże klasę i redakcja stanie na wysokości zadania. Zaczęli dobrze – tłumaczyć oprócz Cholewy mają jeszcze Braitner i Szypuła (to on tłumaczył szóstkę, więc szybko się przekonam, jak wyszło).
pozeracz
Praca koncepcyjna rzeczywiście często iście tęga jest wymagana. W drugą stronę: ciekawie czytało mi się o tłumaczeniu Lema na angielski. Mistrzowskie zabawy językowe pewnie w części nieprzetłumaczalne trzeba oddawać na nowo. Tu jednak rodzi się pytanie – jak często językowe zawiłości ważne dla treści dzieła zostają spłycone przez tłumacza?
Co do rzetelnej oceny tłumaczenia – nie do końca się zgadzam. Owszem, gdyby ktoś chciał przeprowadzić gruntowną analizę porównawczą, to język źródłowy musi mieć dobrze opanowany. Można jednak patrzeć na tłumaczenie z punktu widzenia stylistyki, a niekoniecznie wierności. I tu rodzi się kolejne pytanie – ciekawe czy zdarzają się tłumaczenia „piękne”, ale jednak dalekie od oryginału?
W przypadku fantastyki ciężkie bywa przełączanie się między językami w trakcie cyklu. Całą Malazańską Księgę Poległych czytałem w oryginale, ale gdy trafiałem na jakieś dyskusje/omówienia w języku polskim, to trudno mi było się przestawić. Podobnież było dawno temu z Harrym Potterem.
Andrzej „Kruk” Appelt
Czy dalekie, a może na ile dalekie od oryginału jest spolszczenie „Kubusia Puchatka” w wykonaniu Ireny Tuwim? Bo piękne to jest wielce!
No z Malazańską Księgą Poległych to ja miałem w drugą stronę właśnie. Poleciłem koleżance, na Amazonie była promocja i pierwszy tom kupiła. Prawie z wypiekami zapytałem za jakiś czas „i co, i jakie wrażenia?”. Dostałe odpowiedź w mailu, dość entuzjastyczną. Tylko ja przez dobre kilkanaście minut zastanawiałem się czy my aby tę samą książkę czytaliśmy. Bo niby wiem o co w MKP chodzi, jeden z moich ulubionych cykli, a angielskie nazwy zupełnie do mnie nie mówiły 😉
Tu kłania się zresztą sprawa tłumaczenia nazw i imion „znaczących”. MKP nie wyobrażam sobie, jako cyklu, tłumaczonej przez kilka osób.
pozeracz
W przypadku piękna wielkiego i wierność niewielką wybaczyć można. Osobnym i trudnym przypadkiem jest poezja, w której już zupełnie inne kwestie dochodzą do głosu.
Może to kwestia pierwszeństwa i przyzwyczajenia? Nie wiem, ale dla mnie Sójeczka brzmi raczej zabawnie niż poważnie, a Whiskeyjack z kolei budzi już inne skojarzenia. Ale, ale. Tak zdroworozsądkowo – czy dla native speakera Shadowthrone nie będzie brzmiał podobnie niedorzecznie co dla mnie Tron Cienia? Dla mnie, dla którego angielski to drugi język, Shadowthrone brzmi mhrocznie i poważnie, ale Tron Cienia to już lekka karykatura.
Andrzej „Kruk” Appelt
Czekaj, tylko z tym tronem to tak naprawdę nie wiadomo co zrobić. Ze względu na na dwa słowa. Cienisty Tron brzmi równie źle, zresztą nie oddaje nazwy… No i mamy problem. Przypomniało mi się właśnie jak swego czasu „Jack of Shadows” Zelaznego przetłumaczono jako „Widmowy Jack” chociaż w zasadzie Jack z Cienia (Cieni) aż tak bardzo by się nie gryzło z postacią 😉
No i skorzystam z okazji. W polskim tłumaczeniu mamy groty w oryginale warren. Czy miałeś jakieś dodatkowe skojarzenia? Chodzi mi o to czy jakoś to wejście Alicji do Krainy Czarów, przez króliczą norę w końcu, miało się kojarzyć? Czy Erikson zagrał tym motywem? Jeżeli tak, to szkoda, że uciekło w tłumaczeniu 😉
pozeracz
Ja bym pewnie nic lepszego nie wymyślił dla Shadowthrone’a. Tu zresztą nawet nie chodzi o czepianie się, a o ogólne spojrzenie na odbiór tych pseudonimów. Nie zazdroszczę zresztą tłumaczowi walki z takimi określeniami.
A co do „warren” – ja miałem skojarzenie archeologiczno-pierwotne raczej. Choć przyznam, że nieco konfundujące dla mnie było to, że „holds” były proplastusiami „warrens”, a semantycznie wydawałoby się, że powinno być odwrotnie.
Kama
kto Was zna z imienia i nazwiska więcej niż jednego aktywnego tłumacza literackiego?
Ja. Myślę, że bym wymieniła co najmniej z 10 osób jeśli zmarli lub nieaktywni też by wchodzili w grę. Mam generalnie słabą pamięć do nazwisk.
Może ktoś do wpisów zacznie dodawać informacje o tym, kto tłumaczył?
Dodaję od dawna. Ba, czasem w recenzjach pojawiają się uwagi odnośnie tłumaczenia, chociaż na polskojęzycznym blogu jest ich mało. Czasem nawet chwalę tłumaczenie.
Rzadko niestety mi się zdarza, że mogę porównać tłumaczenie z oryginałem…
Bardzo dobrze, że przynajmniej nagroda Angelus poza pisarzem nagradza też tłumaczy.
Pozdrawiam.
pozeracz
Zaraz, zaraz. Masz słabą pamięć, ale i tak może wymienić 10 osób? To i tak bardzo dobrze. Ja mógłbym jedynie doliczyć wielu poetów, którzy tłumaczyli. Ale nie wiem, czy do 10 by dobił.
Dodawanie informacji o tłumaczu się chwali, ja nie dodaję żadnych informacji o książce, ale tłumaczeniach postaram się pisać więcej.
O nagrodach nie pomyślałem, ale masz rację – biorąc pod uwagę to, ile wydaje się u nas tłumaczeń, niemal zupełny brak nagród, to kolejny wyraz niedoceniania pracy tłumaczy.
Kama
Tak, o ile nie będę musiała się zastanawiać czy nadal tłumaczą. 😉 Plusy bycia orientalistką 😛
Informacje o książkach dodaję z różnych względów, bo np. łatwiej jest je potem kupić (czy mi czy innym). Poza tym, różne wydania czy tłumaczenia mogą mieć (lub nie) różne błędy, więc w ten sposób nie wprowadzam czytelników w błąd.
Nagród dla tłumaczy jest więcej, tylko o nich zbytnio się nie mówi. W sumie chyba powinnam coś więcej o nich napisać.
Pozdrawiam.
pozeracz
Z nagrodami to prawa, teraz sobie przypominam – czytałem raporty o stanie zawodu tłumacza literackiego i inne nagrody też były wymienione. Ale i tak mało kto o nich wie. To raczej hermetyczne wyróżnienia.
Silaqui
Przyznam się bez bicia, że zasadniczo nigdy nie zwracałam większej uwagi na tłumaczenia. Ok, wyjątkiem jest tu chyba tylko „Diuna” i „Władca Pierścieni”, ale o Łozińskim wolę się wypowiadać ^^
Temat tłumaczeń stał mi się bliższy w momencie, gdy poznałam Krzysztofa Sokołowskiego: i już pomijając fakt, że za wprowadzenie Kinga na nasz rynek, za Majipoor i ogólnie Silverberga będę Krzyśka uwielbiała do samej śmierci, to tak naprawdę dopiero Nidzica otworzyła mi oczy na kilka kwestii.
Bo tak naprawdę przeciętny czytelnik nigdy nie zwróci uwagi na tłumaczenie: pierwszą „Diunę” czytałam w przekładzie Łozińskiego i jakoś przeżyłam 🙂 Poza tym, nie znając dobrze języka wyjściowego nei jesteśmy w stanie wyłapac w tłumaczneiu baboli typu złe przełożenie idiomów itp.
Jak zwrócić uwagę na pracę tłumacza? Nie mam pojęcia. Można o tłumaczu wspomnieć podczas pisania o danej ksiażce, ale, znów: jeśli nie ma się wiedzy i możliwości porównania, to można całkiem przypadkowo wychwalać kogoś, kto pokpił robotę.
I tak, gdyby nie fandom, to pewnie nigdy nie zobaczyłabym czegoś niewłaściwego w Hyperionowym Chyżwarze. Bo niby skąd?
Niemniej: od jakiegoś czasu, w wypadku dzieł tłumaczonych rzucam okiem na nazwisko i wyszukuję tych znajomych 😀
pozeracz
Nie ma sensu prowadzić żadnej krucjaty ku chwale tłumaczom – wydaje mi się, że wystarczy świadomość oraz wspomnienie i docenienie od czasu do czasu.
Czytanie równolegle po polsku i po angielsku byłoby ciekawym eksperymentem, ale wiąże się ze sporym wydatkiem czasu i podwójnym wydatkiem pieniężnym. W ten sposób pisze się prace magisterskie z translatoryki, ale może byłby to ciekawy materiał na wpis blogowy? Ale nie bardzo wiem, jak zrobić z tego coś, co zainteresowałoby kogoś poza językowymi maniakami.
Ach, ta Nidzica!