"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Koncepcyjne przeskoki, czyli „Pierwszy ziemianin” Bohdana Peteckiego

Tako rzecze Pożeracz: czasem warto wstać niedzielnie nieludzką porą, aby na targowisko (p)różności się udać, gdyż za cenę rozsądkowi urągającą można tam zdobyć niemały zbiór książek z klasycznych serii fantastycznych. I to do tego w niezłym stanie. Po takim okoliczności miłym zbiegu pozostało jedno: wybrać pierwszy kąsek. Ze względu na pozytywną przygodę z przeszłości padło na Peteckiego. Oto więc Pierwszy ziemianin.

pierwszy ziemianin

Lindsay Hagert wraca na Ziemię po sześciomiesięcznym szkoleniu kosmicznym. Czekają go dwa tygodnie odpoczynku przed misją kluczową dla dziejów ludzkości – ma udać się na obrzeża naszej galaktyki, aby odnaleźć i spróbować kontaktować się z obcą cywilizacją. Nim jednak wyruszy na wyprawę, która potrwać ma nawet trzydzieści lat, szuka wytchnienia w kurorcie nad oceanem. Nie dostaje na to jednak szansy, gdyż niespodziewanie nawiedza go niejaki Robert Stanza. Tajemniczy gość próbuje namówić kosmonautę na inną misję – taką, która zmieni nie tylko przyszłość, ale i przeszłość. Cóż ma począć? Komu zaufać?

W mej uproszczonej klasyfikacji, którą czasem dla ułatwienia stosuję wobec literatury science fiction, Pierwszy ziemianin znajduje się zdecydowanie blisko konceptualnego ekstremum wektora. Take rozłożenie ciężaru nie oznacza, że nic tu zupełnie się nie dzieje, gdyż (jak zresztą powinno sugerować powyższe wstępo-streszczenie) stawki są tu wysokie, a i sceny akcji są obecne. Jednak te ostatnie skupiają się głównie w okolicach finału (o którym potem), a te pierwsze wykładane są poprzez i splątane z wysoce naukowymi koncepcjami. Wiąże się to zaś z rozbudowanymi dialogami pomiędzy Hagertem a Stanzą, które to z jednej strony czyta się z pewną ciut niezdrową fascynacją, ale z drugiej (może bardziej obiektywnej) nie są najlepszym sposobem na ekspozycję. Przyznać jednak trzeba, że miłośniczki i miłośnicy łamania sobie głowy nad skomplikowanymi zagwozdkami będą wielce ukontentowani.

petecki estymator okładki

Te nowe okładki ebookowe niczego sobie

Pierwszy ziemianin cierpi jednak na przypadłości nie tylko wynikające ze wspomnianego konceptualnego przeważenia, ale po części z nim powiązane. Prymarnym i naczelnym z tych niedomagań jest chaos. Z początku wygląda to nawet obiecująco, gdyż przybiera formę zagadkowych przeskoków rzeczywistości, które konfundują protagonistę (a więc i czytelnika). Powstaje więc chęć rozwiązania, dążenie do wyjaśnienia, lecz z czasem nawarstwienie konfuzji staje się przytłaczające. Co prawda Petecki w pewnym momencie zaczyna serwować wspomniane powyżej dialogo-ekspozycje i nimi objaśnić fabularne zamysły, ale działa to tylko do pewnego stopnia. W okolicach środka powieści autor próbował zmieścić zbyt dużo wszystkiego na raz.

Sytuację do pewnego stopnia ratuje finał, a tak w zasadzie to akordy jego nieostatnie. Wtedy dochodzi bowiem w końcu do konfrontacji z przeciwnikiem przez długi czas wspominanym tylko. Czytelnik otrzymuje więc skok napięcia, kilka scen akcji i ogólne przyspieszenie. Nie trwa ta ekscytacja może nazbyt długo, ale satysfakcji nieco zapewnia. Jednak efekt końcowy psuje sam końcówki kraniec, który z kolei sprawia wrażenie nagłego, urwanego. Na sam koniec jeszcze uwaga o stylu – Petecki pisze elegancko i momentami też ewokacyjnie. Urok mają zwłaszcza początkowe fragmenty, w których protagonista włóczy się po opustoszałym wybrzeżu.

Trudno mi jednoznacznie ocenić Pierwszego ziemianina. Z jednej strony jest to powieść momentami chaotyczna, naukowo przekombinowana i z pewnymi problemami konstrukcyjnymi, ale potrafi też intrygować i angażuje czytelnika w ten szalony bój o los świata. Nie zdziwię jeśli ktoś się rozczaruje lub odpadnie gdzieś w połowie, ale ja sam bawiłem się całkiem nieźle i na koniec zostałem z wrażeniem pozytywnym.

– To musi pan czuć się teraz szczęśliwy. Ludzie zawsze z uczuciem wspominają rodzinne strony i są szczęśliwi, kiedy do nich wracają. Choćby nawet ogarniał ich wtedy także smutek i żal za minionym czasem. Ale czy istnieje szczęście bez smutku?
Ta prościutka sentencja, wypowiedziana w gęstniejącym półmroku zwyczajnie i od niechcenia, jakby chodziło, powiedzmy, o pogodę, stanowiła tak bardzo harmonijne uzupełnienie nastroju, w jaki wciągnął mnie ten wieczór, że powitałem ją mimowolnym uśmiechem. Tak samo mógłbym się uśmiechnąć do jakiejś pięknej, bezpretensjonalnej rzeźby lub skrawka krajobrazu.

Poprzedni

Preludia pozaziemskiego przechery, czyli „Początki Stalowego Szczura” Harry’ego Harrisona

1 komentarz

  1. Już od dawna zabieram się do prozy pana Peteckiego, ale jakoś na zamiarach się kończy. Po Twym wpisie jakoś nie czuję wzmożonej potrzeby, by zmienić ten stan zawieszenia i wyczekiwania 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén