Przyznam się Wam do pewnego faktu, który mógłby być iście wstydliwy dla stereotypowego samca wychowanego w wieku XX: nigdy nie ciągnęło mnie do westernów. Podobało mi się Siedmiu wspaniałych i zachwycałem się młodzieńczo Złotem Gór Czarnych, ale kowboje i Indianie jakoś nigdy nie zawładnęli moją wyobraźnią. Dlatego też początkowe doniesienia o wznowieniu Na południe o Brazos nie wzbudziły we mnie większych emocji – chyba nawet wcześniej nie słyszałem o tej powieści. Jednak kontakt ze strony wydawnictwa Vesper i wynikające z niego opinii poszukiwanie sprawiły, że postanowiłem dołączyć do Gusa i Calla w ich wyprawie na północ.
Woodrow F. Call i Augustus McCrae to emerytowani Strażnicy Teksasu, których zadaniem niegdyś była ochrona teksańskich osadników przez Indianami oraz bandytami z Meksyku. Pracę swą wykonali na tyle skutecznie, że w zasadzie przestali być pożyteczni. Założone emporium handlujące bydłem i końmi przykuło ich na jakiś czas do dziury zwanej Lonesome Dove. Kilka słów dawnego kompana wystarczy jednak, by w głowie kapitana Calla zakiełkował plan wyprawy do Montany. Do tej dziewiczej jeszcze krainy rusza spęd bydła, który zogniskuje wokół siebie losy wielu postaci. Od pięknej damy lekkich obyczajów marzącej o San Francisco, przez bestialskiego Indianina aż po dawną wybrankę serca Gusa – ich losy splotą się z okrucieństwem i smutkiem odchodzącego świata.
Na południe od Brazos to jedna z tych powieści, w przypadku omawiania których pojawia się pozytywna wariacja dylematu „od czego by tu zacząć”. Jako że powyższe streszczenie mogłoby sprawiać wrażenie, że postaci to zbiór westernowych klisz, wypada na początek podkreślić pozorność tej obserwacji. Można co prawda napotkać tu kilka sztampowych kreacji, ale zasiedlające drugi czy wręcz trzeci plan. Jeśli chodzi o bohaterów ogrywających role główne, to McMurtry wykonał świetną robotę. Stworzone przez niego ewoluują, są wiarygodne oraz pełne słabości i idiosynkrazji. Owszem, nie wszyscy przechodzą na przestrzeni powieści drastyczne zmiany, ale nawet zatwardziały w swym postępowaniu i charakterze kapitan Call nie pozostaje nietknięty. Część postaci ociera się o sztancę, ale nawet w ich przypadku jest jakiś wyróżnik, odstępstwo od stereotypu. Efektem tego jest zaś niemal zupełny brak postaci nijakich, co jest osiągnięciem nie lada przy takim bogactwie postaci. Niektórych lubi się od pierwszego słowa, innych nienawidzi, a część wzbudza politowanie – obojętność zaś niemal żadna. Tak umiejętna kreacja sprawia, że czytelnik szybko zaczyna odczuwać emocjonalną więź i wsiąka w opowieść. Doskonale są także oddane napięcia i sympatie – szorstka przyjaźń dwójki głównych bohaterów, paraliżujące uczucie Chlusta do Loreny czy też związek July’ego z Elmirą. W dużym skrócie: Na południe od Brazos można złożyć w Sèvres jako wzorzec dla (nadużywanego) określenia „postać z krwi i kości”.
Za czytelniczą immersją odpowiada jednak głównie mistrzostwo, które Larry McMurtry osiągnął w snuciu historii. Może się to co prawda zdać porównaniem karkołomnym, ale Amerykanin potrafi przenosić do swojego świata tak samo skutecznie jak J.R.R. Tolkien. Często da się słyszeć, że początek Władcy pierścieni jest przegadany i niezbyt wciągający – w przypadku Na południe od Brazos napotkać można podobne głosy. Jednak odbiorca, który nie jest nastawiony na akcję, wolty fabularne i tym podobne, na pewno od samego początku poczuje kowbojski klimatu lat tamtych. Autor zadbał o budowanie atmosfery teksańskiej dziury od szczegółu do ogółu – od pianina wypożyczanego z saloonu przez miejscowych parafian aż po powiązanie postaci Calla i Gusa z historią regionu. Doskonałym przykładem są… świnie. Stworzenia te towarzyszą fabule od samego początku i choć pojawiają się sporadycznie, to szybko stają się dla czytelnika nieodłącznym elementem ekipy Kapeluszników. Czasem bywają humorystycznym przerywnikiem („To pierwsze świnie, jakie przeszły piechotą z Teksasu do Montany. Dla świni to wyczyn nie lada.”), a czasem są wykorzystane do ukazania więzi dwóch pograniczników. Na tę epicką opowieść składa się też mnóstwo pamiętnych scen, tak kameralnych epizodów dialogowych, jak i scen akcji. Scena w barze w San Antonio, atak szału Calla, pierwsza wizyta młodych kowbojów w burdelu i wiele innych, o których pisać nie będę, na długo zostaną w pamięci. Takie epizody bawią, dają do myślenia, a czasem i łamią serce. Wszystko to zaś opisane plastycznym, dosadnym językiem z odpowiednią dawką stylizacji.
Przy i ponad tym wszystkim Na południe od Brazos jest poruszającą opowieścią o tęsknocie, przemijaniu i umiłowaniu życia. McMurtry nie ograniczył się bowiem do historii o męstwie i mrokach kowbojskiej duszy. Na pierwszy rzut oka na to się zapowiada, ale szybko oczywista staje się pozorność tego wrażenia. Wystarczy, że bohaterowie opuszczą Lonesome Dove, a okazuje się, że wystarczyło kilkanaście lat, by świat popędził do przodu. Ukazany tu wycinek historii Stanów Zjednoczonych to moment przełomu – zagrożenie ze strony Indian zostało już niemal zupełnie zażegnane, zasługi Strażników Teksasu idą w zapomnienie, a zasiedlenie uniknęły jedynie nieliczne skrawki USA. Odchodzący świat broni się jednak zaciekle, zbierając krwawe żniwo. Jego uosobieniem zdaje się być syn wodza Komanczów, Siny Kaczor (w oryginale, Blue Duck, równie niefortunnie), wyjątkowo okrutny i przebiegły bandyta. Niby krążą o nim legendy, ale koniec końców pozostaje lokalnym oprychem, o który niedługo wszyscy zapomną. Nie samą krwią i bitką żyją jednak bohaterowie – są też pełni wątpliwości, tęsknot i… miłości. Wątki melodramatyczne nie powinny zresztą dziwić, gdyż Teksańczyk jest autorem Czułych słówek oraz scenariusza Tajemnicy Brokeback Mountain. Jest przy tym autorem na tyle doświadczonym, by nigdy nie popaść w tandetę. Przy obecnym w powieści okrucieństwie, wulgarności i dosadności Na południe od Brazos jest też pochwałą życia – życia bez strachu, życia zgodnie ze swoimi zasadami.
Koniec końców jest to powieść potwornie smutna i budująca jednocześnie, niemal jak samo życie. Na południe od Brazos ukazuje mistrzostwo McMurtry’ego w kreowaniu postaci, pisaniu pamiętnych scen i poruszający opowieści. Mógłbym się subiektywnie zacząć czepiać pewnych wyborów tłumaczeniowych (tytuł, Piekielnica itp.), ale tłumaczenie Michała Kłobukowskiego czyta się tak dobrze, że mijałoby się to z celem. Nie wiem, czy jest to western totalny, western nad westerny, ale wiem, że jest to wielowymiarowa opowieść, o której mógłbym pisać jeszcze długo, a i tak sprawiedliwości temu dziełu nie oddam. To jest po prostu wielka literatura, a wydawnictwo Vesper oddało jej hołd bogatym, dopracowanym wydaniem.
Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa Vesper za przesłanie egzemplarza do recenzji
O powieści przeczytacie też tu:
— Może — zgodził się pan Sedgwick. — Widzę, że bardzo panu dokądś spieszno. Spieszyć się to wielki błąd.
— Czemu? — spytał Joe, którego każde słowo nieznajomego zbijało z tropu.
— Ponieważ i tak zmierzamy do grobu — wyjaśnił Sedgwick. — A ludzie, którym się spieszy, przeważnie docierają na miejsce przeznaczenia szybciej niż ci, co unikają pośpiechu.
Michał Stanek
No pięknie, wnikliwie, widać że cię wessało 🙂 Co do wyborów tłumacza to bywają dyskusyjne, ale sporo jest perełek, jak „szturchanie” (or. „poke”) czy „jak Boga kocham, Woodrow” (w or. „I God”). Te sceny, które wymieniłeś (Gus w barze i akcja Calla z kawalerzystą) to też moje ulubione – pośród wielu innych zresztą. A co do Piekielnicy – w or. jest Hell Bitch, chyba bym nie wiedział jak to ugryźć inaczej…
pozeracz
Tak, wiem. Podczytywałem sobie na boku fragmenty po angielsku. Przypadek Piekielnicy dziwi mnie o tyle, że w tłumaczeniu nie brakuje wulgaryzmów. A tu ta „bitch” została według mnie zmiękczona. Ale to może być kwestia dzisiejszego wydźwięku tego słowa.
Rozkminy Hadyny
Zapewne Cię to nie zdziwi, ale też nigdy mnie do westernów nie ciągnęło. Dlatego co mnie najbardziej kreci w tej powieści po przeczytaniu Twojego tekstu to poziom literacki. Trudno przejść obojętnie wobec czegoś, co zgrabnie unika stereotypowości mimo kliszowo brzmiących bohaterów i co nazywasz wielką literaturą:)
pozeracz
Zdecydowanie warto dać szansę, nawet jak się za westernami nie przepada. A może nawet i właśnie dlatego – by sięgnąć po coś innego. Pulitzer z niczego się nie wziął, nawet biorąc pod uwagę amerykańskość Amerykanów.
Agnes
Ta powieść zasługuje na takie wydanie. Aż wstyd się przyznać, jakie ja czytałam… 😉
pozeracz
Żaden wstyd. Literatura się liczy, wydanie to sprawa drugorzędna.
Izabela Łęcka-Wokulska
Kiedyś w niedzielne popołudnie jedynie western leciał, więc każdy kochał westerny.
pozeracz
Ja nie. Jakoś mnie nie złapało. Może odpowiednio dużo zafiksowanych znajomych nie miałem.
Ania || SlowReading.pl
Uff, zupełnie nie po drodze mi z westernami, niedzielne popołudnia, kiedy w telewizji leciało tylko to, były dla mnie w dzieciństwie torturą 😉 Ale słyszałam już tyle zachwytów nad tą powieścią (jednak Twojego „wzorca z Sèvres” chyba nic nie przebije 😉 ), że jeśli kiedykolwiek sięgnę po western, to myślę, że będzie to ten 🙂
pozeracz
Zachwyty według mnie zasłużone, ale wiem też, że one czasem potrafią powieści zaszkodzić. Czytelnicy (ja też, przyznaję) bywają ostrożną, nieufną grupą i nadmierna obecność zachwytów potrafi uruchomić sygnały alarmowe zamiast zachęcić do czytania.
dziejaszek
Ja z kolei jestem miłośnikiem westernów, tą fascynacją zaraził mnie mój dziadek. On też przekazał mi lata temu pierwsze wydanie „Na południe od Brazos”. Miałem jakieś piętnaście lat, gdy to czytałem, tym bardziej wszystko przeżywałem. Wiele scen zapadło mi w pamięć. Do łez doprowadziło mnie epitafium, które Call napisał dla Deetsa.
Michał Stanek
To tak jak ja, też czytałem w tym wieku 🙂
pozeracz
O, losie. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie na mnie zrobiłaby ta powieść w tamtym wieku. Byłoby porażające, zdecydowanie.
Sylwka
Mój tata jest miłośnikiem westernów, ja zaś trzymam się od nich z daleka. Dlatego wiem, że książka by mnie zmęczyła, choć zachwytów nad nią „po kokardki”. 😉
pozeracz
Spytam prowokacyjnie: a ile westernów czytałaś? 😉
Bazyl
A ja tam westerny lubiłem i pacholęciem będąc, czytałem. Począwszy od Wernica, Sat-Okha czy Szklarskich, a na popularnych przygodówkach z wydawnictwa bodaj Glob, kończąc. I ze zdziwieniem odkrywam, jak część (szczególnie ta rozrywkowa), zakłamywała obraz zdobywania Zachodu.
PS. Dzięki za zlinkowanie 🙂
pozeracz
Ja tylko Szklarskich. Teraz za to ciekawi mnie osoba Sat-Okha, a to za sprawą książki mu poświęconej. Masz w planach?
Bazyl
O, widzisz! Widziałem w zapowiedziach, ale wiesz jak jest, nie zapisane, zapomniane. Sprawdziłem i niestety jeszcze nie ma w abonamencie Legimi. Poczekam i jak się pokaże, to z chęcią przeczytam, bo to dość ciekawa postać. Boję się tylko, żebym nie musiał po lekturze dołączyć do grona narzekających na współczesne biografie 🙁
pozeracz
U mnie szanse na to małe, bo biografie niezbyt mnie interesują. Mam kilka na oku, ale pewnie zbyt szybko po nie nie sięgnę.