Parafrazując pewną płomienną kapłankę, rzecz można, że internet jest ciemny i pełen strachów. Mnóstwo w nich trolli i innych stworów, a za każdym winklem czają się przeróżne pułapki i grupy dyskutantów gotowe rzucić się na siebie z zaostrzonymi argumentami i zatrutymi słowami. Jednym z najbardziej zdradzieckich zakątków tej mrocznej sieci są wszelkie siedliska dyskusji o feminizmie. Ekstremalne postawy widoczne po obu stronach sprawiają, że wszelkie osoby obdarzone resztkami rozsądku trzymają od tego (ważnego) tematu z daleka. Na całe szczęście czytanie książek jest czynnością w znakomitej części samotniczą, więc Powieść (anty)feministyczna z mięsem w tle nie musi być traktowana jak jeż przez psa.
Miasto matki Nerona posiada długą i bogatą historię, lecz jest na wskroś nowoczesne. Pośród hipsterów, zajęć yogi i dekoratorów pracujących zgodnie z zasadami feng shui meandruje Ewa oraz całe grono kobiet skoncentrowanych wokół Instytutu Badań Empirycznych nad Kanibalizmem. Ewa to młoda aktywistka, która prężnie działa w przeróżnych serwisach społecznościowych – aktualnie zajmuje się organizacją demonstracji w obronie zespołu (nie)zaskakująco przypominającego Pussy Riot. Główną aktorką na scenie akademickiej jest zaś Henryka Engel, ekscentryczna badaczka nieznosząca sprzeciwu. Trzykrotnie rozwiedziona interesuje się nie tylko kanibalami, ale też voodoo i masochizmem, a w drodze na szczyt chętnie zadepta wszelkich oponentów. W Instytucie pracuje jeszcze Berta, sekretarka, która najbardziej ze wszystkiego obawia się oskarżenia o ekscentryzm oraz Bianka, która lubuje się w doszukiwaniu się rasizmu i antyfeminizmu we wszelkich zachowaniach ludzkich, męskich zwłaszcza. Wisienką na tym pokręconym torcie jest Zuzanna, była studentka, która dziesięć lat wcześniej zadźgała jednego z profesorów, gdyż ten składał jej niemoralne propozycje, a która teraz wprowadza się do budynku naprzeciw Instytutu.
Powyższy akapit nie bez kozery wygląda bardziej na skróconą listę postaci, a nie typowe dla tego bloga krótkie wprowadzenie do fabuły. Główną rolę odgrywają bowiem tu postaci, a historia schodzi na drugi plan. Tak w zasadzie to nie ma tu żadnego głównego wątku, a przygotowania do manifestacji służą bardziej za cezurę czasową niż klamrę fabularną. Nie brak tu zdarzeń, przypadków i splotów, ale nie składają się one w żadną większą całość. Niektórych może to odrzucić, ale bardzo szybko da się wyczuć, że taki był zamiar autorki, a siłę stanowić mają postaci i satyra. Warto też od razu zaznaczyć, że Styx postawiła na absurd i przejaskrawienie, a nie realistyczne portrety psychologiczne. Co prawda natknąłem się na informację, że autorka wzorowała się na prawdziwych osobach, ale i tak trudno nie brać ich z przymrużeniem oka. Jestem pewien, że akademickie mikroświaty pełne są oryginałów i nie brak w nich romansów i rywalizacji, ale w Instytucie Badań Empirycznych nad Kanibalizmem stężenie abnormalności przekracza wszelkie normy. I dobrze! Powieść (anty)feministyczna z mięsem w tle potrafi bowiem solidnie obśmiać przeróżne wypaczenia i wypunktować absurdy, a w dodatku zawiera sporą dawkę humoru, także tego czarnego. Ciekawie wypada też rozległy zbiór znaczących nazwisk – Goethe, Engel, Herring, Scansen.
W tym miejscu zapytać można by było: gdzież ten tytułowy (anty)feminizm? Autorka zdecydowała się zagrać podstępnie i powieść nie jest ani feministyczna, ani antyfeministyczna. Owszem, postać Bianki z jej zwyczajem zarzucania każdemu niemal facetowi podtekstów rasistowskich można odczytać jako satyrę na feminizm, a w zachowaniach profesorów z uniwersytetu można dopatrywać się krytyki szowinizmu, ale ostrze satyry jest tu skierowane po prostu w człowieka z jego współczesnymi niedoskonałościami. Sztuka ta udała się Poli Styx całkiem nieźle – czytelnik będzie miał okazję nie tylko zaśmiać się kilka razy, ale też zastanowić się nad takimi kwestiami jak męskość, kobiecość czy sieciowy aktywizm. Ta bezstronność satyryczna wiąże się też z tym, że poszczególne osoby mamy okazję obserwować z wielu perspektyw. Większość postaci jest ze sobą powiązana w ten czy inny sposób, więc pierwszoosobowy punkt widzenia wzbogacają przemyślenia (w większości złośliwe) innych. Z treścią dobrze współgra też styl – nie ma tu może żadnych językowych wodotrysków, ale też i zgrzytów brak. Jedyną większą wpadką jest porzucenia wątku Zuzanny, którego początek sugeruje jakiś efektowny finał, ale potem znika zaskakująco. Z racji tego, że poczytne.pl to wydawnictwo młodziutkie dodam też, że jedyną odnotowaną wpadką wydawniczo-korektorską był brak kropki (sztuk: jeden), jest więc dobrze.
Powieść (anty)feministyczna z mięsem w tle to debiut udany. Lekkie pióro spisało historie pełne humoru i absurdu, które obśmiewają różne aspekty współczesnego życia z naciskiem na jego akademicki obszar. Brak skonkretyzowanej fabuły wygląda na wybór świadomy, a jeden porzucony wątek nie mąci pozytywnego odbioru całości. Nie jest to może premiera, która wstrząśnie rynkiem wydawniczym, ale na pewno zapewni odpowiednią dawkę śmiechu i refleksji. Ja sam ciekaw jestem, jak potoczą się losy wydawnicze tak Poli Styx, jak i samego wydawnictwa.
Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu
Świadkowie Jehowy podzielali jej słabość do Armageddonu i potrafili praktycznie we wszystkim doszukać się katastroficznych wątków, co sobie wielce ceniła.
Ambrose
Uf…, że tak pozwolę sobie odetchnąć po zakończeniu lektury Twojej recenzji. Początkowo obawiałem się, że będzie to książka typu manifest z przeróżnymi skrajnymi punktami widzenia, a tymczasem raczeni jesteśmy satyrą, która bezwzględnie szydzi z wszelkich -izmów. Taką literaturę bardzo sobie cenię 🙂
pozeracz
Szydzi, szydzi i to w sposób całkiem udany. Nie ma tu prostackiego ośmieszania, a w dodatku wszystkie strony dostają po równo.
Rozkminy Hadyny
Oj, ja lubię satyry na środowiska akademickie. Cudownie się bawię przy Davidzie Lodge’u, jeśli kiedyś się natknę na tę Polę Styx, chętnie przeczytam:)
pozeracz
Ach i och, ale czyż Hadyna czytała „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka?