Serie wydawnicze mają to do siebie, że potrafią zaprowadzić czytelnika w okolice, które samodzielnie by się nie udał. Co prawda książka Larry’ego Nivena i Jerry’ego Pournelle’a była w 1975 roku nominowana do wielkiej trójcy (Hugo, Nebula, Locus), ale nigdy się nawet nie zbliżyła do moich list „do przeczytania”. Jednak za sprawą wydawnictwa Vesper i serii Wymiary Pyłek w oku boga trafił w me kończyny górne, a Wy możecie się przekonać, co z tego wynikło.
Ludzkie Drugie Imperium obejmuje setki systemów gwiezdnych, co jest możliwe napędowi Aldersona umożliwiającemu podróż szybszą niż światła. Nawet jednak z tą technologią ludziom nie udało się napotkać inteligentnych form życia… aż do roku 3016. Po napotkaniu przedziwnie skonstruowanej sondy i kontakcie z jej pasażerem szybko przygotowana zostaje misja na skraj mgławicy znanej jako Worek Węgla (tak, tak). Spotkanie z istotami nazwanymi Motami stanie się źródłem niespodzianek, frustracji oraz… ogromnego zagrożenia.
Historia o pierwszym kontakcie to podstawa podstaw w science fiction. Może lekką przesadą byłoby powiedzieć, że motyw ten został już kompletnie wyżyłowany, ale na pewno niełatwo tu o oryginalność. Niven i Pournelle jednak znaleźli swoją niszę niejako poprzez atak na wielu frontach. Innymi słowy: Pyłek w oku boga to opowieść o spotkaniu z obcą cywilizacją, ale dość nietypowa i zahaczająca o kilka innych motywów z SF znanych. Pierwszym oryginalnym zabiegiem jest zastosowanie obustronnej asymetrii technologicznej. W podobnych historiach przeważnie ludzkość musi mierzyć się z przeciwnikami znacznie potężniejszymi oraz/lub bardziej zaawansowanymi technicznie i liczyć na szczęścia łut (czyt. głupi scenariusz [patrz: Dzień Niepodległości]). Tu zaś mamy do czynienia ze stopniowo odkrywaną zrównoważoną nierównością – każda rasa ma swe historyczno-xxx słabości i przewagi. Co więcej i niesztampowość pogłębiając, konflikt nie rozgrywa się na polu militarnym, a raczej szpiegowsko-dyplomatycznym.
Przesunięcie ciężaru z pola militarnego na dyplomatyczne oznaczać mogłoby spadek dynamiki akcji, ale tak na szczęście się nie stało. Brak starcz kosmicznych zostaje tu zastąpiony umiejętnie stopniowanym napięciem oraz wciągającą intrygą. Wbrew standardom kinowym (patrz Prometeusz) pierwszy kontakt jest tu traktowany z rzeczowo, a zagrożenie ze strony dopiero co poznanych istot nie jest lekceważone. Poczucie zagrożenia, nieugięta postawa frakcji wojskowej oraz podrzucane przez autorów fragmenty domyślników względem ukrytych zamiarów obcych sprawiają, że czytelnik (podobnie jak i główni bohaterowie) musi mieć się na baczności. Całości dopełniają fragmenty pisane z perspektywy Motów, które to pogłębiają intrygę i dają odbiorcy skrawki wiedzy, które dodatkowo podkręcają emocje.
Pyłek w oku boga nieco gorzej wypada pod względem kreacji postaci, zwłaszcza ludzkich. Zacząć można od dużego skrótu: jest sztampowo-heroicznie. Wojacy są bohaterscy, dowódcy odpowiedzialni, a kupiec przebiegle próbuje coś dla siebie ugrać. Dochodzi co prawda do pewnych konfliktów na linii naukowcy-żołnierze, ale wszyscy karnie podporządkowują się interesom imperium. Swoistym odzwierciedleniem czasów, w których powstawała książka jest też fakt, że po stronie ludzi cokolwiek do powiedzenia ma tylko jedna postać kobieca, która w dodatku momentami traktowana jest z góry przez innych. No i do tego jest też „uczestniczką” kiepsko rozpisanego wątku romantycznego. Dlaczego kiepsko? Głównie dlatego, że między Rodem a Sally nie czuć żadnej chemii, a po kilku aluzyjnych półsłówkach (odautorskich, nie w dialogu) zostają parą. Sytuację ratują Motowie, którzy to są ciekawi nie tylko ze względu na swą obcość, ale też specyficzne społeczno-kulturowe dziwnostki wpływające na kontakty z ludźmi. Są oni też znacznie bardziej wewnętrznie zróżnicowani (podgatunki, frakcje i konflikty) niż ukazana w powieści próbka ludzkości.
Pyłek w oku boga to po prostu solidne science fiction z czasów odległych (acz nie aż tak bardzo). Nie ma tu żadnych gatunek rewolucjonizujących pomysłów ni szaleńczych zwrotów akcji, a postaci ciut kuleją, ale jest za to ciekawie wykreowana obca rasa, oryginalnie potraktowany, asymetryczny konflikt niewojenny oraz nieco napięcia i intrygi. Aż dziwne, że trafiła ona nad Wisłę dopiero za sprawą wydawnictwa Vesper i serii Wymiary.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Przez ostatnie tysiąc lat zwykło się uważać napęd Aldersona za wielkie błogosławieństwo. Bez podróży z prędkością nadświetlną, które stały się możliwe dzięki temu przełomowemu odkryciu, ludzkość utknęłaby w ciasnej klatce Układu Słonecznego po spowodowanym przez wielkie wojny patriotyczne upadku Kondominium na Ziemi. Tymczasem zasiedliliśmy już ponad dwieście światów.
Błogosławieństwo, tak. Pewnie byśmy wyginęli, gdyby nie napęd Aldersona. Ale czy wielkie? Zastanówmy się. Tak zwany efekt linii tramwajowej, który zapoczątkował kolonizację planet, oraz kontakty międzygwiezdne, które umożliwiły powstanie Pierwszego Imperium, pozwalają na wojnę międzygwiezdną. Światy rujnowane przez dwieście lat wojen secesyjnych były zarówno zasiedlane, jak i niszczone przez statki z napędem Aldersona.
Dodaj komentarz