"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zakochany we frazie, czyli wywiad z Krzysztofem Piskorskim (część 1)

Mam nadzieję, że pamiętacie, że niedawno recenzowałem entuzjastycznie Czterdzieści i cztery, ale nowością dla Was jest na pewno fakt, że jednocześnie prowadziłem rozmowę z autorem, Krzysztofem Piskorskim. Dla formalności dodam, że autor ten debiutował literacko w wieku 22 lat i od tamtego czasu za działalność dziennikarską i literacką właśnie nagrodzony został między innymi Quentinem, Zajdlem, Złotym Wyróżnieniem Żuławskiego oraz  Encouragement Award (nagroda dla młodych twórców przyznawana przez Europejskie Stowarzyszenie Science Fiction).

kp_nowe_1

Tradycyjnie: mam nadzieję, że będzie się Wam czytało tak dobrze, jak mi się rozmawiało. Without further ado

Jakub Nowak: We wstępie do recenzji Czterdzieści i cztery wspomniałem o tym, że polski romantyzm bardzo rzadko trafia na karty współczesnych powieści. Był to okres niezwykle bogaty w dzieła, wielkich twórców i kontrowersje (od razu do głowy przychodzi Towiański), lecz mało kto do niego sięga. Rodzi się tu dwuczłonowe pytanie – skąd się bierze tak nikła popularność tego okresu i co Ciebie skłoniło, by go zgłębić?

Krzysztof Piskorski: Jeśli chodzi o popularność, a raczej jej brak, to odpowiedź można chyba streścić w dwóch słowach: trauma szkolna. Uogólniam, ale wiele osób po zdaniu matury już nigdy nie chce wracać do tych tematów. A szkoda. Sam w romantyzmie zobaczyłem na nowo coś ciekawego dopiero wiele lat później, kiedy podszedłem do niego z dużym bagażem przeczytanych książek.

Ale kłamałbym opowiadając, że właśnie dlatego chciałem stworzyć szansę, by inni odkryli na nowo te postacie i tropy. O tym, że sięgnąłem do tej konkretnej epoki, zadecydowała przede wszystkim metoda, którą szukam pomysłów na książki. Przekopuję historię i popkulturę by znaleźć miejsca, gdzie przecina się kilka ciekawych tematów; kilka dobrych inspiracji. I właśnie w początku 19 wieku, w epoce romantyzmu, zobaczyłem ciekawy wspólny zbiór. Steampunk. Okres wielkiej emigracji oraz narodowych powstań. Romantyczni wieszczowie. Fascynacja kulturą ludową, której zawdzięczamy przecież tyle elementów fantastyki – od elfów przez krasnoludy. Początki literatury fantastycznej, jak powieść gotycka, albo Frankenstein Mary Shelley czy Wampir Polidoriego. Ciekawy okres w nauce, kiedy Volta, Maxwell i inni odkrywali fundamentalne, niewidzialne siły rządzące światem. Bardzo kolorowa epoka w historii wojskowości. Długo by wymieniać…

Kiedy już znajdę taki obiecujący zbiór, zaczynam w nim kopać za bohaterami i fabułą. To w zasadzie klucz do wszystkich moich dotychczasowych książek, włączając w to Czterdzieści i cztery.

40_0

JN: Ciekawy proces twórczy, ale zapewne bardzo, bardzo pracochłonny. Ze swej strony dodam tylko, że ze mnie strasznie ciekawski osobnik i dlatego też dziękuję za posłowie. Bardzo podobały mi się takie posłowia w powieściach Wattsa i tu też doceniam. Ja po prostu lubię wiedzieć.

KP: Ciekawe, że wspominasz Wattsa. Nigdy nie byłem fanem posłowi, ale właśnie to ze Ślepowidzenia pokazało mi, że mogą być czymś więcej, niż długą listą podziękowań oraz wehikułem próżności autora. Pamiętam, że dowiedziałem się z tego tekstu kilku naprawdę ciekawych rzeczy. I mam nadzieję, że ktoś powie to samo o posłowiu z Czterdzieści i cztery. Nawet jeśli niektórzy recenzenci woleliby, żebym zostawił czytelnikowi wolną rękę w odkrywaniu co było prawdą, a co fikcją.

JN: Skoro wspomniana została szkoła, to nie mogę się powstrzymać i chwilowo pokieruję rozmowę na temat, który wtrącam do większości rozmów blogowych. Hałas po opublikowania wyników badań polskie czytelnictwa już wybrzmiał, ale mnie to zagadnienie i tak męczy. Czy uważasz, że tak niski poziom czytelnictwa to powód do obaw? Czy część odpowiedzialności za ten stan ponosi właśnie szkoła czy to może raczej kwestia zmian pokoleń i intelektualnego rozmemłania rodziców?

KP: Tak, niskie czytelnictwo to powód do obaw. Wiele badań naukowych pokazuje, że ze wszystkich mediów to właśnie literatura najlepiej rozwija empatię, pomaga wczuć się w drugiego człowieka, ćwiczy umysł w mentalnej mimikrze, dzięki której po prostu lepiej się komunikujemy i lepiej radzimy sobie z obcymi koncepcjami. I kiedy widzę teraz, jak ludzie w sieci wchodzą w bańki osób o identycznych poglądach, jak praktycznie umarł dialog, jak staczamy się w świat absolutnych, wykluczających się prawd, które mogą ze sobą tylko walczyć, to ciężko w tym wszystkim nie upatrywać skutków tego, o czym pisał Lem. Czyli: nikt nic nie czyta, a jeśli czyta, to nic nie rozumie, a jeśli nawet rozumie, to nic nie pamięta.

Nie wiem czy można z tym skutecznie walczyć. Mam generalnie takie pesymistyczne przeczucie, że literatura właśnie przestaje być masową rozrywką – i nigdy już nią nie będzie. Myślę, że wszystko, co wydarzyło się od połowy dziewiętnastego wieku do końca wieku dwudziestego, ten niesamowity czas dla literatury, milionowe nakłady, centralne miejsce w kulturze, to jednorazowy zbieg okoliczności. Po prostu technika masowego druku sprawiła, że przez jakiś czas książki były jedynym głęboko immersyjnym medium dostępnym praktycznie za darmo praktycznie dla wszystkich.

kp-cienioryt

To się kończy. Telewizja, filmy, seriale przez dekady nadgryzały pozycję powieści. Świetnie widać to na polskich doświadczeniach – popatrz na nakłady i czytelnictwo w PRL, a potem w latach dziewięćdziesiątych, gdy przyszły komercyjne telewizje, wypożyczalnie VHS, domowe komputery. Ale prawdziwy cios wymierzają powieści dopiero sieci społecznościowe i łatwo dostępne dystrakcje, takie jak telefony lub rozrywka angażująca na większej liczbie poziomów, jak wysokobudżetowe gry komputerowe – a na horyzoncie przecież jest jeszcze VR i wiele innych potencjalnie ważnych technologii.

Krótko mówiąc: książki moim zdaniem nigdy nie znikną, ale pewnie cofną się na pozycje z wieku osiemnastego – kiedy były rozrywką tylko dla pewnej społecznej warstwy. A nakład kilku tysięcy egzemplarzy uważano za wielki.

To nie będą dobre czasy dla pisarzy. Ale nie wybierasz czasów, w których się urodziłeś.

JN: Zdecydowanie zgadzam się z tym, że optymistycznie to nie wygląda. Dziś wszyscy narzekają na wieczny brak czasu, ale według mnie to w dużej mierze kwestia świadomych wyborów. Owszem, czas wolny można spędzać na więcej sposobów niż kiedyś, ale nikt nikogo nie zmusza, by ciągle gdzieś pędzić. Można dziś zaobserwować dziki pęd do hiperaktywności i nadawania wszystkiemu filozoficznej wręcz głębi. Mam wrażenie, że dziś ludzie oddają się wielu czynnościom zastępczym i mało znaczącym, ale starają się im nadać poważny sens. Aktywność fizyczna, dbanie o zdrowie i tym podobne są obecne w społeczeństwie od dawna, ale dopiero niedawno urosły do rangi kultu. Gdzieś w tym wszystkim gubi się czas na wyciszenie i refleksję, a temu zawsze sprzyjały książki.

KP: Staram się unikać narzekań z cyklu „jakie to fatalne czasy nastały”, bo mówiono tak w każdej epoce, a świat jak na złość szedł do przodu. Ale faktycznie, jedna z rzeczy, z którą na pewno mamy dzisiaj problem, to właśnie koncentracja, wyciszenie, skupienie uwagi. I planowanie czasu tak, żeby znaleźć na to miejsce. Sam to boleśnie czuję jako autor. Staram się bardzo walczyć ze wszystkimi dystrakcjami. Najważniejsze, czego nauczyłem się przez lata pisania, to wcale nie warsztat, styl czy wiedza o konstrukcji fabuł. Choć to naturalnie bardzo ważne. Ale jeszcze pomocniejsze okazały się metody, dzięki którym dość szybko wchodzę w stan wysokiej koncentracji i potrafię utrzymywać uwagę na jednym zadaniu przez długi czas, bez zastanawiania się co teraz na mailu, na facebooku czy którejś z moich ulubionych stron; bez ciągłych skoków w inne zadania, dzielenia uwagi na kawałki, odpływania w bok.

kp-poczet

Dopiero takie duże, długie ciągi pełnej koncentracji pozwalają naprawdę głęboko wejść w tekst i skupić się na tym, żeby był możliwie najlepszy. O taką koncentrację dzisiaj piekielnie trudno. Nie uczymy się jej jako dzieci, a świat tylko w nauce przeszkadza.

JN: Czy audiobooki i ebooki mogą pomóc czy raczej nie mają szans z ciągle spadającym czasem skupienia odbiorców kultury?

KP: Ebooki nie różnią się chyba aż tak od papierowej literatury. Są trochę wygodniejsze, poręczne i ułatwiają czytanie w krótkich odcinkach czasu poupychanych po całym dniu – w autobusie, kolejce, w przerwie między zajęciami. Wątpię jednak, by przyciągnęły do czytania kogoś, kto już stracił potrzebę kontaktu z literaturą.

Audiobooki? Może bardziej, z racji tego, że angażują w trochę inny sposób, można je „konsumować”, robiąc jednocześnie bardzo wiele innych rzeczy. Tyle, że to akurat nie moja bajka. Sam mało z nich korzystam. Preferuję bezpośredni kontakt z tekstem. Choć to pewnie dlatego, że jestem autorem, i po prostu więcej wyciągam z lektury podpatrując jak cudza fraza „układa” się na stronie; jaki ma rytm i formę.

A to, jacy są dzisiaj czytelnicy, trzeba po prostu brać pod uwagę przy pisaniu. I nie chodzi mi o to, żeby pisać tylko prosto i „przygodowo”. Bardziej o to, żeby nie marnować czytelnikowi czasu niczym, co jest zbędne. Niezależnie czy piszemy proceduralny kryminał, czy też ciężkie, poważne, filozofujące SF, warto tworzyć „esencjonalnie”, bezlitośnie obcinać tłuszcz z tekstu, zostawiać tylko mocne i ważne z punktu widzenia całości fragmenty. Właśnie to staram się robić jako autor.

JN: Rozumiem takie podejście i doceniam, ale jednocześnie cieszę się, że są też autorzy, którym udaje się tworzyć bez takiego odchudzania. Doskonałym przykładem jest dla mnie Cykl Barokowy Neala Stephensona. Nie wątpię, że Stephenson przycina swoją twórczość redakcyjnie, ale jedną z głównych cech jego prozy jest niemal barokowy przepych szczegółów, drobiazgów i wątków. Udaje się to jednak nielicznym, a jeśli się nie uda, to czyni to książkę ciężkostrawną. Zresztą nawet Stephenson wielu odrzuca.

Jest Stephenson, był Watts. Kogo jeszcze warto wspomnieć – czyja proza Cię zachwyca?

KP: Ja też bardzo cenię Stephensona (choć od cyklu barokowego wolę np. Peanatemę). Ale porównaj „zagęszczenie” ciekawych pomysłów w jego ostatnich cegłach z tym, ile Watts zmieścił na ledwie 400 stronach Ślepowidzenia

Natomiast jeśli chodzi o moje preferencje, to nie będę przynudzał długą listą nazwisk i tytułów. Najkrócej mogę chyba powiedzieć, że dla mnie idealna proza, to coś leżącego w trójkącie, którego wierzchołki wyznaczają: dynamika i ekonomia słowa (Kapuściński, Steinbeck), gęstość pomysłów i koncepcji (Dan Simmons, Jacek Dukaj, Peter Watts), naturalna i płynąca poetyczność (Marquez, Hrabal). Kiedyś sam chciałbym złapać jakiś idealny balans między tymi trzema żywiołami.

kp-krawedz

JN: Zgadzam się z obserwacją dotyczącą Stephensona i Wattsa. REAMDE nie zachwyciło mnie zbytnio, a jednocześnie bardzo mocno czekam na kolejnego Wattsa. A triangulacja bardzo ciekawa i życzę, byś udanie dążył do tego celu. Pozostając w warsztatowych klimatach, w 2009 roku, w wywiadzie dla Zaginionej Biblioteki, wspominałeś o swojej drodze od skupiania się na opowiadanej historii („przecież najważniejsza jest opowiadana historia, a język ma tylko nie przeszkadzać w jej poznawaniu”) do docenienia znaczenia stylu pisania („niektóre zdania już mi nie leżą, że nie jestem usatysfakcjonowany, kiedy patrzę na akapit, który dałoby się napisać lepiej”). Czy po 7 latach coś tu uległo zmianie? Czy z czasem mocno zmienia się postrzeganie własnych książek?

KP: Zdecydowanie. Powiedziałbym, że w postrzeganiu książek (nie tylko swoich) zrobiłem co najmniej taki dystans jak między debiutem w 2004, a tym wywiadem z 2009. To skutek uboczny faktu, że debiutowałem wcześnie, w wieku 22 lat. Prosta matematyka: ktoś, kto debiutuje w wieku lat 42, przez następną dekadę przeczyta może dodatkowe 20% w stosunku do tego, co dotychczas przeczytał. Ja przez dekadę od debiutu przeczytałem przynajmniej drugie tyle literatury, co przed debiutem. I to – średnio – jakościowo lepszej. Nie mówiąc o tym, że „wstukałem” lekko licząc ponad milion słów. Gdyby taka liczba przeczytanych książek i napisanych tekstów nie zmieniła ani trochę tego, jak piszę, albo jak myślę – źle by to świadczyło o mnie jako o pisarzu oraz czytelniku, prawda?

Na pewno bardzo pokochałem dobrą, ładną frazę. Polubiłem rzeźbienie w języku. „Opowieść” to nie jest już dla mnie wyłącznie to, co można zawrzeć na jednostronicowym konspekcie, w postaci suchej mapy zwrotów akcji, wydarzeń i lokacji. Mam mocniejszą bazę inspiracji i tą „literacką triangulację”, o której wspominałeś.

Często ludziom trudno to zrozumieć. Po Cieniorycie sięgają np. po Poczet Dziwów Miejskich albo debiutancką trylogię, i dziwią się, trafiając na inną frazę czy inny sposób budowania historii. Oczywiście moje pierwsze teksty były kompetentne, inaczej nikt by ich nie opublikował. Nawet w 2004 roku konkurencja do debiutu była wielka. Ale dzisiaj nie zdecydowałbym się już na ich wznowienie bez kompleksowej redakcji…

Jedno na pewno się nie zmieniło. Wciąż jestem przede wszystkim powieściopisarzem. A powieść dla mnie powinna mieć mocną, wyraźną strukturę fabularną. Tak więc przejście np. do prozy poetyckiej czy jakichś postfantastycznych mozaikowych historii jest dla mnie tak samo odległe, jak było siedem i dwanaście lat temu.

JN: Brak zmian rzeczywiście, by nie świadczył zbyt dobrze. Choć są i tacy autorzy, którzy piszą całe fury książek na to samo kopyto i popularności im nie brak. Sam czasem lubię po taką książkę sięgnąć, ale straszne rzeczy dzieją się, gdy czyta się więcej niż jedną w krótkim odstępie czasu. Kiedyś wypożyczyłem bibliotecznie trzy książki Harlan Cobena i przy trzeciej nie mogłem wysiedzieć – te same schematy, te same wolty, niemal toczka w toczkę.

KP: Powodów bywa wiele – czasem autorzy autentycznie lubią swojego bohatera albo swój świat i nie chcą ich opuszczać (nie dziwię się). Czasem decydują kwestie komercyjne. I nie będę się bawił w moralistę, bo gdybym mógł dostać wielką sumę za jakąś kontynuację, to po prostu bym ją napisał, żeby zapewnić lepsze życie rodzinie. Ale bywa też – niestety – że chodzi o jakąś formę autorskiego lenistwa; chęć bycia pisarzem jak najmniejszym wysiłkiem, bez ciągłej walki z tworzywem, składając tylko swoich parę klocków w nowe konfiguracje.

kp-nf339

To ostatnie trudno mi zrozumieć. Może dlatego, że mam bardzo mocne poczucie upływającego czasu. Oczywiście jestem dość młody – pożyję i popiszę jeszcze sporo. Ale nikt nie zagwarantuje, że za dziesięć, dwadzieścia lat nie zwalą się jakieś choroby, pierwsze poważniejsze przypadłości, że nie stracę energii albo zapału. Każda książka to 1–2 lata z ograniczonego zasobu, którego wielkości nie znam. W tej perspektywie szkoda czasu na powtarzanie się. To dlatego chcę wszystkie pomysły i gatunki, które chodzą mi po głowie, wypróbować najprędzej, jak to możliwe. Życie jest jedno. Życie pisarskie również.


I to na razie tyle, ale bez obaw – część druga nastąpi. Soon™. A w dodatku rozpocznie się od postfantastycznych deliberacji.

Cienioryt jest znakomitą powieścią z tej odmiany fantasy, której tak blisko do opowieści Dumasa o muszkieterach – z tym, że pojedynki na broń białą są ciekawsze u Piskorskiego, i to nawet przy pominięciu elementów fantasy związanych z wykorzystaniem cienia.

[Jerzy Zygmunt Szeja, Historiozofia duża, mniejsza i alternatywna]

Poprzedni

Zagubiony w labiryncie bez śmiechu, czyli „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka

Następne

Ultymatywne postanowienie, czyli Wielka Kolekcja Komiksów Marvela 21-25

2 komentarze

  1. Bardzo interesująca rozmowa, dzięki której odrobinę lepiej poznałem autora – dotychczas kojarzyłem jego nazwisko jedynie ze słyszenia. Wywiad utwierdza mnie w przekonaniu, że zdecydowanie szybko powinienem zapoznać się z jego twórczością 🙂

    A te słowa dotyczące hiperaktywności i pseudogłębi w każdym niemal działaniu (nawet najpłytszym sprowadzającym się do hedonistycznego dogadzania sobie) bardzo zacne – prawa dla pana wywiadowcy 🙂

    • pozeracz

      Pięknie dziękuję. Czasem obawiam się, że za dużo się wtrącam w rozmowy, bo w końcu to autor jest ważniejszy… Ale po prostu nie mogę się powstrzymać. I cieszę się, że i te moje wstawki są doceniane.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén