Swe „poważne” recenzowanie zacząłem w serwisie Poltergeist, dla którego pisałem niemal cztery lata. Tam uczyłem się tworzyć pełnowymiarowe teksty, a już pod czwartym z nich wdałem się w dyskusję z niejakim malakhem po krytycznym komentarzu pod adresem mych deliberacji. Dopiero po fakcie dowiedziałem się, że rzeczony dyskutant był jeszcze do niedawna szefem książkowego działu Poltera, ale wybył pracować dla Prószyński i S-ka. Był to Marcin Zwierzchowski, którego napotkałem potem już w sieci i od tamtego czasu niezmiennie mu zazdroszczę.
A czegóż to mu zazdroszczę? Tego, że ma numer telefonu do Davida Mitchella. A tak bardziej serio: głównie chyba możliwości rozmawiania z wieloma bardzo ciekawymi i cenionymi twórcami ze świata i kraju. Ale godne pozazdroszczenia jest też jego doświadczenie i liczba miejsc, w których o (pop)kulturze oraz/lub fantastyce pisze. Był redaktorem prowadzącym we wspomnianym już Prószyński i S-ka, prowadzącym działu prozy zagranicznej w Nowej Fantastyce, a obecnie jest szefem Storytel Original. Do tego współpracuje z Polityką, Gazetą Wyborczą, LubimyCzytać czy też naEKRANIE. Nieco smutne jest natomiast to, że zwłaszcza w tych pierwszych dwóch jest jednym z bardzo niewielu, którzy na tematy piszą. Ale o tym to może już w wywiadzie…
┍━━━━━━━━━✁━━━━━━━━━┑
Pożeracz: Jak wspominasz swą bytność na Polterze?
Marcin Zwierzchowski: Polter był dla mnie furtką do tego, co robię teraz. Takie miejsca w sieci, miejsca dla pasjonatów i pasjonatek, są ważne, bo dają bufor między byciem totalnym amatorem a profesjonalistą. Ja, z wykształcenia biotechnolog, bycia dziennikarzem i krytykiem musiałem uczyć się sam. I Polter dał mi podstawy. Oczywiście, nie znalazłem tam wszystkiego – ale nauczyłem się na tyle, by móc iść dalej.
Polter wprowadził mnie również w środowisko fanów fantastyki (pochodzę z małego Łobza, dokładnie między Szczecinem a Koszalinem), ze wszystkimi tego plusami (pokazanie ludzi ze wspólnymi pasjami) i minusami (flejmy!) – ale to dzięki byciu na Polterze zacząłem więcej czytać, więcej dyskutować, jeździć na konwenty itp.
Poltera wspominam więc niezwykle ciepło. Z jednej strony ze względów towarzyskich, a z drugiej jako „bezpłatną praktykę”, która przygotowała mnie na obecną karierę.
No tak… Polterowe flejmy ponoć były znane w światku, ale ja na zbyt wiele nie trafiłem już (choć pod jedną z moich recenzji spierałem się właśnie z Tobą). Pamiętasz jakieś sławne?
Taka natura flejmów internetowych, że absolutna większość z nich to były dzieci (czyli w tym ja) okładające się w piaskownicy grabkami po głowach. Nic, co po tylu latach warte byłoby przywoływania.
Jeśli już wspominam jakieś spory, to te kreatywne i angażujące, jak dyskusje wokół recenzji czy nawet polemiki krytyczne. Nagroda im. Jerzego Żuławskiego znalazła swój pierwszy dom na Polterze, co zaczęło się od mojej polemiki z tekstem z Nowej Fantastyki, bodajże Konrada T. Lewandowskiego, o tym, że nagrody są nam niepotrzebne. Uważałem, jako Polter uważaliśmy inaczej, stąd zdecydowaliśmy się wspierać Andrzeja Zimniaka, gdy „Żuław” stawiał pierwsze kroki.
Nagrody, nagrody… Posłużyć mogą za punkt wypadowy na grząski teren obecności fantastyki literackiej w głównym nurcie czy też oczach krytyków. Nagroda Nike czy też Rok Lema wydawały się niezłymi okazjami na zmianę niszowego postrzegania, lecz póki co chyba tylko je uwypukliły. Jak Ty to widzisz?
Widzę to jako walkę z wiatrakami. Czasami coś się trafi, jak Nike dla Radka Raka za Baśń o wężowym sercu, ale moja teoria jest taka, że tę książkę nagrodzono *mimo* fantastyki, skupiając się na doskonałym języku i niezwykle ciekawym podejściu do tematu relacji szlachty/chłopstwa.
Rok Lema zaś był… okazją do celebracji Lema, i tylko jego, z wycięciem go poza gatunek, w którym tworzył. Rzecz jasna nie brakowało inicjatyw, które celebrowały fantastykę w ogóle i do dyskusji zapraszały autorów i autorki gatunku. Ale jednak te największe skupiły się na tym, że Lem wielkim pisarzem był, a co tam już pisał to inna bajka. Jak słynne już stwierdzenie Festiwalu Conrada, że w Roku Lemowskim, owszem, będą rozmawiać o wizjach przyszłości, ale bez udziału twórców i twórczyń fantastyki. Dlaczego? Dla odmiany. Od czego? Trudno stwierdzić, bo Conrad zaprasza „fantastów” rzadko, i zwykle to jest jeden-dwa rodzynki na 100-200 gości.
Smutna prawda jest natomiast taka, że fantastyka wykraczająca poza rozrywkę i chcącą być czymś więcej niż powtarzaniem gatunkowych tropów w Polsce powoli umiera, bo jest całkowicie ignorowana przez media. Poza mną, kto w prasie wysokonakładowej pisuje o polskiej literaturze fantastycznej? Ano raczej nikt…
Użycie zwrotu „walka z wiatrakami” wskazuje niby wyraźnie na bezsens takich starań, ale i tak zadam to trudniejsze pytanie. Czy jest sens starać się zmienić ten stan? Co może robić na przykład taki maluczki influencer (powiedzmy) jak ja? Czy widzisz jakaś szansę na zmianę?
Nie wiem, co mogłoby zmienić to nieprzychylne/lekceważące nastawienie do fantastyki. Pewnie tylko bardzo długa i uciążliwa praca u podstaw. Ot, choćby po moim tekście dla Polityki o pomijaniu fantastyki przez największe festiwale literackie w Polsce, odezwał się do mnie Literacki Sopot. Udało się zorganizować prowadzony przeze mnie panel z Magdą Kozak i Anną Kańtoch, mam również od organizatorek zapowiedź chęci kontynuowania współpracy wokół fantastyki. Więc się da. Z drugiej strony jednak, mamy Stanisława Lema jako jednego z najbardziej szanowanych autorów SF na świecie, w Polsce już klasyka. Mamy Andrzeja Sapkowskiego, którego Wiedźmin jest obecnie jedyną polską marką kulturalną liczącą się w skali globalnej. Radek Rak zdobył Nike. I…? I, mam wrażenie, niewiele to zmienia. Cieszą rzecz jasna takie inicjatywy jak choćby specjalny numer Pisma, poświęcony fantastyce. Jednocześnie jednak wiem, że niemalże wszyscy najważniejsi krytycy i krytyczki literackie w Polsce fantastyki po prostu nie czytają, i tyle. Co zrobić, siłą zmusić? Pozostaje praca u podstaw, czekanie na „wymianę kadr”, ale też może na okoliczności, które zmuszą krytykę do sięgania po polską fantastykę, tak jak zostali zmuszeni w przypadku kryminału – kolejne ekranizacje i dominacja na listach bestsellerów skutecznie wyniosły kryminał poza szufladę prozy „gatunkowej”.
Pewnym sprawdzianem będzie reakcja krytyki na nową powieść Radka Raka, która, wedle zapowiedzi, jest bardzo fantastyczna i w niej na tę fantastyczność już nie będzie sposób przymknąć oka. Co zrobi z tym krytyka? Obym się rozczarował, bo czuję, że odbije się milczeniem, jak to było z Marlonem Jamesem i jego Czarnym Lampartem….
Ale właśnie, skoro przywołałem Jamesa, muszę wspomnieć wagę pracy samych wydawców, którzy zaczynają aktywnie poszukiwać prozy ciekawej również wśród półek z fantastyką. Pochwalę imprint Echa Czarnej Owcy, jako przykład serii, gdzie ukazuje się wiele ciekawych tytułów, również fantastycznych. Prawdziwie i cudownie różnorodna seria. Żeby jeszcze krytyka doceniała w niej również fantastyczność.
Trudno mi, niestety, się z Tobą nie zgodzić. Dla mnie ciekawe jest też to, że stygmatem obciążony jest nie tyle sam gatunek, a raczej sama nazwa. Radka Raka próbowano od fantastyki odciągać, Przemysław Czapliński pisze, że dla Anny In w grobowcach świata Olga Tokarczuk wymyśliła osobny gatunek. Mam wrażenie, że krytykom potrzebne jest alibi. Zresztą nie tylko u nas tak jest – Anglosasi mają przecież swoje „speculative fiction”, a Kazuo Ishiguro regularnie wspomina o uprzedzeniach względem literatury fantastycznej. Może więc to to po części element klasizmem pachnącego podziału na kulturę wysoką i niską?
Może zacznę od naprostowania, że z tym Ishiguro to nie tak. On wprawdzie nie uważa się za twórcę gatunkowego, bo nie wyrósł z takiej literatury, ale fantastykę zna i szanuje. Jego przyjacielem jest Alex Garland, Ishiguro od lat śledzi jego przecież w absolutnej większości fantastyczne filmy i jest przez Garlanda edukowany. Ishiguro wziął również udział w fascynującej rozmowie z Neilem Gaimanem na łamach The New Statesman, gdzie panowie rozmawiali właśnie o uprzedzeniach względem prozy gatunkowej.
Tym, który krzywił się na science fiction i w sumie trochę się zbłaźnił swoimi uwagami był Ian McEwan. Przy okazji Maszyn takich jak ja dziennikarze musieli powstrzymywać jego zapędy, gdy ten chwalił się, jak to przełomową jest jego powieść o prawie-że-ludzkiej maszynie, bo McEwan chyba nie czytał fantastyki i uznał, że nikt na to wcześniej nie wpadł.
Ale generalnie fantastyka to faktycznie łatka, która jest dowolnie przyklejana i odklejana. Olga Tokarczuk pisze fantastykę, sama o tym mówi (wywiad dla Nowej Fantastyki, przeprowadzony przez Michała Hernesa), wiem też, że zaczytuje się w fantastyce. No i? Dla krytyki nie jest autorką fantastyki. Co ciekawe, ta łatka fantastyki jako czegoś złego często związana jest z konkretnym wydawcą. Bo jeżeli Powergraph czy Mag coś wydają, to to jest ta niedobra, infantylna i niewarta uwagi fantastyka (dla jasności, ironizuję – to są dwa wspaniałe wydawnictwa!). Ale jak już jakąś fantastykę opublikuje Wydawnictwo Poznańskie czy W.A.B., to już ok, to już „poważni” wydawcy, od nich książki można czytać. Tak to się kręci. W Stanach i Wielkiej Brytanii Michael Chabon i David Mitchell to autorzy podobnego kalibru. W Polsce pierwszy doczekał się takiego opisania w prasie, że gdy niedawno przeprowadziłem z nim wywiad, to nikt nie chciał go drukować, bo mieli już „za dużo o Chabonie”. Drugiego natomiast się ignoruje, bo publikuje go Mag, więc poza lekkim zainteresowaniem Atlasem chmur dla krytyki nie istnieje.
Anglosasi jednak podchodzą do tego inaczej, radykalnie. Ja wręcz im zazdroszczę. O fantastyce pisze się we wszystkich największych mediach, The Washington Post ma specjalną kolumnę prowadzoną przez Laviego Tidhara i Carmen Marię Machado, o fantastyce właśnie, a The New York Times regularnie robi przeglądy typu „najlepsze horrory początku roku”, albo „co słychać w SF”. Tam, mam wrażenie, dobrej literatury fantastycznej się nie przegapia.
Jakieś uprzedzenia pewnie są, zwłaszcza w kręgach „nagrodowych”, ale z drugiej strony taki Booker od lat podsuwa mi ciekawe lektury również fantastyczne.
Można więc? Można. Tylko nie w Polsce.
Nie trzeba prostować, bo przecież nie napisałem, że jest. Ale tworzy też literaturę fantastyce bardzo bliską. Choć rzeczywiście mówi o uprzedzeniach ogólnie, a niekoniecznie w kontekście swoich dzieł. U Anglosasów na pewno jest na pewno dużo lepiej z obecnością fantastyki w największych mediach, ale ze statusem nie zawsze. Gdy zmarł Iain M. Banks niemal żaden artykuł z dostępnych nadal w sieci wspomina o tym, że pisał fantastykę. I to pomimo pisania o jego przyjaźni z Neilem Gaimanem.
Tak dla delikatnego choćby przechylenia szali zapytam: czy dostrzegasz jakieś pozytywne zmiany, oznaki poprawy?
Pewne podziały są silne wszędzie. Np. Salman Rushdie nie będzie określany twórcą fantastyki, mimo iż powieść Dwa lata, osiem miesięcy i 28 dni to list miłosny do komiksów, a osią fabuły jest superbohaterskie starcie między dżinami a ludźmi obdarzonymi mocami. Jak w przypadku Maga czy Powergraphu, wiele wynika nie z tego, co faktycznie jest w książce, ale z łatek, które ci się przykleja.
Ale w Polsce za tymi łatkami jednak idzie ignorowanie/przemilczanie. Celebrujemy Rok Lema? No więc które media zainteresowały się wydanymi w tymże roku polskimi powieściami SF, jak Płomień Magdaleny Salik (szalenie ciekawy, właśnie kończę), Doliną niesamowitości Anny Nieznaj czy Gnozą Michała Cetnarowskiego? Ano, nikt. Poza Focusem, matczyną redakcją Salik, żadne duże medium nawet nie spojrzało w stronę tych książek.
Tymczasem gdy jeszcze w „poprzednim świecie” zdarzało mi się buszować po księgarniach w Nowym Jorku czy Londynie i trafiałem na coś ciekawego, na jakąś książkę fantastyczną choćby od niszowego wydawcy, wbijałem tytuł w Google i w odpowiedzi dostawałem recenzje z Boston Globe, The Washington Post, The Walls Street Journal, a przynajmniej Publishers Weekly i Kirkus Reviews. Poza oczywiście Locusem i mediami „branżowymi”. Chodzi o to: ktoś te książki czytał, oceniał nie wpadały w próżnię.
U nas ta próżnia jest tylko większa i większa, i mnie przeraża.
Mam wrażenie, że na lemowej rocznicy każdy chce po prostu zbić jakiś interes – może to być podbicie sprzedaży książki, a może być zwiększenie popularności festiwalu. Zaś teatralne załamywanie rąk nad tym, że nie będzie drugiego Lema to z jednej strony spektakl, a z drugiej niejako rzeczywiście zapewnianie, że go nie będzie, bo w tym wszystkim najmniej ważna jest sama literatura.
Wrócę jednak do porzuconego pytania: czy w tym wszystkim dzieje się w ogóle coś pozytywnego?
Och, interesów do zrobienia z pewnością nie brakuje, przecież Rok Lema równał się z pewnością pulą dotacji do rozdysponowania. Naprawdę wystarczy się przyjrzeć, kto wcześniej interesował się fantastyką czy choćby Lemem, a kto zainteresował się akurat w Rok Lema, by dodać sobie dwa do dwóch.
Ale któż wie, może coś dobrego z tego wyniknie? Może takie świętowanie Roku Lema na tej czy innej imprezie sprawi, że w kolejnych latach będzie więcej tej fantastyki? Wielkich nadziei nie mam, ale może ktoś, coś, gdzieś.
O pozytywnych zmianach, jak współpraca z Literackim Sopotem, czy fantastyczno-naukowy numer Pisma już wspominałem. Poza tym dzieje się, niewiele, od lat. Media takie jak Polityka od lat są otwarte dla polskiej literatury fantastycznej i fantastyki w ogóle, inne niezmiennie ją ignorują, o prozie gatunkowej przypominając sobie tylko wówczas, gdy HBO czy Netflix zrobi na jej bazie serial. To zresztą zabawne, że oczytani krytycy i krytyczki, którzy po serialach Gra o tron i Opowieść podręcznej tak pełni są zachwytu nad tymi tytułami, podczas gdy przez dekady ignorowali te i im podobne książki fantastyczne za sam fakt bycia fantastyką. Opowieść podręcznej jest starsza ode mnie!
Niestety, potwierdza się tylko, że media fantastyki chcą słuchać tylko wówczas, gdy ta mówi im to, co chcą usłyszeć, gdy podpina się/jest podpinana pod aktualny, „mocny” temat. Wówczas jest to proza „poważna”, wówczas wybacza się tę magię czy zielone ludziki. Ale to warunkowo.
Wiem, brzmię gorzko, ale ja w tym już siedzę aktywnie od ponad dekady i aż za dobrze znam te mechanizmy. Te uprzedzenia. Dobre historie wcale nie bronią się same. Najpierw są rozliczane z zawartości smoków czy statków kosmicznych na stronę.
To może spróbuję od nieco innej strony. Jakie książki podrzuciłbyś do czytania osobie, która z bliżej nieokreślonych powodów fantastyki nie czyta, ale ogólnie chciałaby spróbować?
Moją standardową odpowiedzią na to pytanie przez lata były Solaris i Wiedźmin, bo mocno wierzę, że to teksty tak genialne, że porwą każdego, przełamując wszelkie ewentualne uprzedzenia. Przez lata zresztą się to sprawdzało, nigdy nie docierały do mnie reklamacje. Lem i Sapkowski to wielcy pisarze są!
Ostatnimi czasy zauważyłem jednak, że ciekawsze rezultaty daje pytanie o to, co dana osoba już czytała. Niedawno miałem taką rozmowę, dokładnie z tym samym pytaniem – co polecić, bo dotychczas fantastyka to niespecjalnie, ale ktoś chce sprawdzić, dać szansę. Wówczas, po chwili rozmowy nagle, ku zaskoczeniu tejże osoby, wychodzi, że fantastyka nie jest jej obca, ba!, nawet lubi. Bo Pratchett, bo King, bo Gaiman, no Solaris też, w końcu klasyka, a Wiedźmina i Pieśń Lodu i Ognia oraz Opowieść podręcznej również, przecież wszyscy czytali, podobnie Harry’ego Pottera i Igrzyska Śmierci. A Radek Rak? Rak też, bo Nike, więc Baśń o wężowym sercu przeczytana, pokochana. No więc?
Naprawdę trudno znaleźć osobę, która faktycznie ma problem z fantastyką i takie historie do niej nie trafiają. Takie osoby istnieją, i w ich postawie nie ma niczego złego – to kwestia ich preferencji. Jest ich jednak, w moim przekonaniu, mało. O co więc chodzi? O identyfikowanie fantastyki jako fantastyki. Weźmy kino, seriale – lwia część tego, co wszyscy oglądamy to fantastyka! Co, ktoś nie zdzierży fantastycznej książki, ale bingewatchuje Stranger Things i Pozostawionych, a do kina biegnie na Diunę? To jak to działa? Opowieść to opowieść. A jednak takich osób jest wiele, również wśród krytyków i krytyczek literatury.
Może zabrzmię jak zgrana płyta, ale mi to znów pachnie podziałem na wysoką i niską literaturę. Wiem, że to pewne uproszczenie, ale kino i telewizja od długiego czasu postrzegane są jako media w sporej mierze rozrywkowe i dlatego są tam niejako akceptowane. Choć „akceptowane” to chyba nieodpowiednie słowo, gdy np. rzuci się okiem na listę najbardziej kasowych filmów. Literatura natomiast przez pewną grupę ludzi nadal postrzegana jest jako bastion i broniona przez tą niedobrą, nic nie wartą rozrywkową fantastyką. Nie bardzo jednak rozumiem, czemu postępują tak osoby, których zadaniem powinna być krytyczna analiza. Ale może Ty widzisz to inaczej?
Obawiam się, że taka interpretacja może być bardzo trafna. Mielibyśmy wówczas do czynienia z dwoma problemami. Pierwszym byłoby postrzeganie książki jako medium „poważnego”, czyli niegodnego błahych historii, tworzonych dla rozrywki. Drugim natomiast byłoby redukowanie fantastyki do literatury rozrywkowej. Fantastyka bywa rozrywkowa, ale nie jest taka z definicji. Albo: potrafi być jednocześnie rozrywkowa, jak i inspirująca i prowokująca do myślenia – przykładami Wiedźmin czy Ex Machina w reżyserii Alexa Garlanda, albo serial Czarne lustro.
To znów sprowadza się do zaniku u dziennikarzy czegoś takiego jak ciekawość. Bo można mieć swoje opinie, czasami nawet podbudowane pewnymi doświadczeniami, ale jako dziennikarz czy krytyk muszę mieć w sobie potrzebę weryfikacji tych uczuć. Stąd, choć nie przepadam za kryminałami, sięgam po zapowiadające się intrygująco tytuły. Czasami faktycznie znajduję w nich to, czego nie cierpię, czyli licytowanie się na brutalność i obrzydliwość, bo zabrakło pomysłu na cokolwiek innego. Czasami jednak czytam coś tak ciekawego jak Wiosna zaginionych Anny Kańtoch, albo Dom na zapomnianej ulicy Catriony Ward. Gdyby nie ciekawość, wciąż twierdził bym, że komedia romantyczna to gatunek pasący się na wtórności i scenariuszowym lenistwie, ale nie byłbym w stanie wskazać przykładów tego, gdy robiona był dobrze, jak I że cię nie opuszczę z Tatumem i McAdams, który to film opowiada autentycznie fascynującą historię.
Lenistwo intelektualne to paskudna przypadłość. Dobra komedia romantyczna nie jest zła, że tak banałem pociągnę. Pozwolę sobie też przeskoczyć na inny temat.
Na Facebooku wspomniałeś ostatnio o NDA, sekretach i innych przeszpiegach. Czy był jakiś (z już ujawnionych oczywiście) news, który chciałeś od razu wykrzyczeć?
Nie, niestety nic nie mogę zdradzić wciąż. Generalnie chodzi o to, że w Polsce przed osobami twórczymi otwiera się coraz więcej i więcej okazji do udziału w różnych projektach. Trochę to przez streamerów, trochę przez rozwój rynku gier, trochę przez audio, gdzie ja sam jestem w środku tego. Wpis zrodził się z tego, że zauważyłem, że na ponad miesiąc odłożyłem Płomień Magdaleny Salik (wczoraj wreszcie skończyłem), który mi się bardzo podobał. Odłożyłem jednak, bo miałem projekt za projektem, czy to taki, gdzie sam brałem udział, czy gdzie np. opiniowałem książki czy scenariusze dla innych.
W tym, wydaje mi się, jest nadzieja: czego nie dostrzega krytyka, coraz wyraźniej widzą inne, większe i bogatsze gałęzie kultury, przez co autorzy i autorki, często fantastyczni, są wciągani w niesamowite projekty. Tu widzę okazję do przebijania się.
Oby było ich jak najwięcej. Nadal dość mało autorek i autorów przekracza literackie granice, ale powolutku ta liczba rośnie. Marcinowi Przybyłkowi udało się z Gamedekiem – gra może sukcesu ogromnego nie osiągnęła, ale opinie zebrała całkiem niezłe. Od siebie dodać mogę, że zasłużenie. Trwają zresztą pracę nad innymi growymi adaptacjami. Tylko świat filmu póki co jest zarezerwowany tylko dla tych największych, ale to chyba głównie kwestia budżetów… Choć i tak mi nieco szkoda, że nasze stacje nie decydują się spróbować sił z jakąś nieco bardziej kameralną adaptacją.
Rynek dopiero się rozpędza. Będzie czy to więcej gier na bazie polskich książek, czy też świat gier będzie chętniej korzystał z pomocy autorów i autorek – jak choćby 11 bit studio, które niedawno ogłosiło antologię tekstów ze świata gry Frostpunk. Podobnie rozpędza się rynek filmowo-serialowy. Jasne, obecnie stawia się przede wszystkim na kryminały, ale wiem, że producenci i reżyserzy rozglądają się również za horrorami czy SF. Tylko to wymaga pracy, szukania, bo adaptacja kryminału jest łatwa, także budżetowo, horror czy SF muszą zaś być odpowiednie, by mogły być zrealizowane w Polsce. Ale na to przyjdzie czas.
Nadeszła chyba pora na zwyczajowe dla mnie pytanie… hipotetyczne. Gdybyś miał pełną swobodę wyboru i (niemal) nieograniczony budżet, co z polskiej fantastyki chciałbyś zekranizować?
Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć w pełni szczerze. Bowiem mam pewne – bardzo dalekosiężne – plany związane z pewną polską książką fantastyczną. To projekt ambitny produkcyjnie, więc najpierw drogę muszą mu utorować inne, bardziej kameralne rzeczy. Ciągle jednak mam go z tyłu głowy i jestem przekonany, że obok Wiedźmina to jedyne takie dzieło, która faktycznie mogłoby zawojować świat. Więcej nie powiem.
Zakładając natomiast brak jakichkolwiek ograniczeń, chciałbym wziąć się za Wody głębokie jak niebo Anny Brzezińskiej. To taka piękna opowieść. Albo za Głową w mur i Dzikiego Mesjasza Rafała W. Orkana, bo wówczas może skończyłby on wreszcie ten wspaniale rozpoczęty cykl. Poza tym jest cudny Meekhan Roberta M. Wegnera, natomiast Puste niebo Radka Raka doskonale nadaje się na animację. Chciałbym również zobaczyć kiedyś dobrze nakręcone Bajki robotów czy Cyberiadę Lema, też pewnie jako animację. Mogę tak długo.
Ładnie, ładnie. Ciekawy jestem bardzo tego projektu i powiedzenia życzę. A niektóre teksty rzeczywiście dużo bardziej nadają się do adaptacji animacyjnej.
A skoro wspomniany został Orkan, to zapytam tak: czy są jakieś autorki/jacyś autorzy których literackiego zamilknięcia wyjątkowo żałujesz?
Cormac McCarthy. Od lat mówi się o jego nowej powieści, jakiś czas temu na jednym ze spotkań autorskich chyba nawet czytano fragment. I nic. Bardzo chciałbym również przeczytać nową powieść Alexa Garlanda, tu jednak szanse zerowe – miałem okazję go o to zapytać – bo on pisze już tylko filmy i seriale.
Z polskich piór, czekałbym na nowe powieści Marka Baranieckiego, Marka S. Huberatha czy Andrzeja Sapkowskiego.
Poza tym trzeba by zdefiniować „zamilknięcie”. Bo Anna Kańtoch przecież tworzy, i to dużo. Ale od fantastycznej Niepełni minęło już parę lat. Podobnie mam nadzieję, że na nową książkę Erin Morgenstern nie będę musiał czekać dekady.
Ja bym chciał kiedyś mieć możliwość przeczytania Kosmodramu na Machu Picchu, lecz z roku na rok nadzieje mam coraz mniejsze. Chciałbym też, żeby częściej wydawali np. Tartt czy Myśliwski, ale z drugiej strony jest coś wyjątkowego w obcowaniu z tak wyczekiwanymi dziełami.
Zmieniając medium, lecz od literatury nie odchodząc: na czym polega Twoja praca w Storytel?
Zamykając jeszcze temat wyczekiwania – oczywiście, z perspektywy mnie jako czytelnika chciałbym, by moi ulubieńcy publikowali często. Ale czasami warto czekać. Między Cyrkiem nocy a Bezgwiezdnym morzem Erin Morgenstern minęło 8 lat – i to oczekiwanie było warte każdego dnia, bo nowa powieść jest doskonała. Podobnie po Czasomierzach i Slade House Davida Mitchella trzeba było trochę czekać na Utopia Avenue, ale podobnie było warto, bo Mitchell znów dostarczył coś niezwykłego.
Nie poganiam więc.
Przechodząc natomiast do Storytel. Jestem szefem Storytel Original, odpowiadam więc za oryginalne produkcje platformy, bazujące na tekstach zamawianych i opracowywanych przez nas. Inni w Storytel nagrywają więc audiobooki na bazie opublikowanych książek, a ja z autorami i autorkami pracuję nad nowymi fabułami, jak Random Nataszy Parzymies i Alicji Sokół, Robin Hood i Szmaragdowy Król Jakuba Ćwieka, czy zaraz nowy serial audio Pawła Matuszka. Pełnię rolę de facto producenta wykonawczego, co oznacza, że w projektem związany jestem od momentu poczęcia, poprzez kształtowanie historii na etapie synopsisu, aż po powstawanie samego tekstu. Przy serialach audio redakcyjnie wspiera mnie Michał Cetnarowski. Nasze słuchowiska redaguję natomiast sam.
O, a możesz powiedzieć coś więcej o tym serialu Pawła Matuszka?
Nie chcę zdradzać zbyt wiele, by nie odbierać przyjemności chwalenia się tym dziełem samemu Pawłowi. Powiem więc tylko, że Parabella to 120% Pawła Matuszka w Pawle Matuszku, że zamówiłem ten serial właśnie po to, by Paweł dał mi swoją unikatowość. I dał. Jest w tym szaleństwo, jest w tym cudowność.
Ech, muszę w końcu Omikronos gdzieś upolować.
Ostatnio czytam nieco książek, które po anglosasku zwane są „novella”, a u nas ponoć nazywać je można mikropowieścami. Nomenklaturę jednak chciałbym na bok odłożyć (choć o różnych między formami warto znać) i przejść do sedna. Hugo i Nebula mają osobne kategorie „novella” i „novelette”, a u nas rzeczonych mikropowieści wydaje się bardzo mało. Czasem trafi do nas coś z zagranicy, ale rodzime osoby piszący bardzo rzadko taką formę wybierają. Jak myślisz, dlaczego tak jest?
Kwestia rynku. Gdzie publikować mikropowieść? W Stanach i Wielkiej Brytanii ta forma w ostatnich latach kwitnie, zarówno ilościowo, jak i jakościowo, ale to dlatego, że nie brakuje miejsc do publikacji. Wiele dla mikropowieści zrobiły Subterranean Press i Tor, które zaczęły wydawać takie teksty w formie książek. Piękna sprawa. Wiele z moich ulubionych tekstów z ostatniej dekady pochodzi właśnie z tych tytułów, choćby Six-Gun Snow White Catherynne M. Valente.
W Polsce rynku dla mikropowieści nie ma. Ostatnim bastionem była Fantastyka Wydanie Specjalne, stworzone właśnie z myślą o tej długiej formie, ale nie cieszyło się wystarczającym zainteresowaniem, by wydawca utrzymał tytuł. Rynek książki z kolei na chwilę obecną jest dosyć sztywny, zwłaszcza fantastyczny, i najlepiej sprzedają się opasłe tomiszcza. W tym względzie rynek prozy realistycznej zmienia się szybciej, bo w ostatnich latach faktycznie zapanowała wręcz moda na skromne objętościowo, ale wspaniałe jakościowo wydawnictwa, jak Tam Nataszy Goerke czy Bezmatek Miry Marcinów.
W sumie to racja, choć nikt chyba nie określa ich mikropowieściami. Może z czasem przyjdzie i pora na fantastykę. A Six-Gun Snow White dodaję sobie do listy do przeczytania.
Trzymając się strony organizacyjnej świata wydawniczego, mam pytanie o agentów literackich. Czy myślisz, że jest szansa na pójście w kierunku amerykańskim i przejęcie przez nich roli pośrednika na linii autor-wydawnictwo?
Agenci literaccy w Polsce już działają. Tyle że reprezentują oni autorów, którzy generują już jakiś „obrót”, czyli wydają mało, ale sprzedają dużo, albo wydają dużo, a sprzedają przynajmniej sporo. Stan gry zmienił się również wraz ze wzrostem wśród producentów filmowych i serialowych polskich książek – ktoś zaczął kupować prawa do adaptacji, ktoś więc musiał zacząć specjalizować się w ich sprzedaży.
Instytucja agenta czy agentki to coś zupełnie naturalnego w momencie, gdy rynek książki faktycznie staje się biznesem, gdy wydaje się dużo, w dużych ilościach, gdy sprzedaje się również inne prawa. Wówczas agent jest w zasadzie nieodzowny.
Ja też jednak widziałbym agenta w innej roli, mianowicie takiego pierwszego redaktora. Kogoś, kto pomaga pisarzowi kształtować karierę, kto rozmawia z twórcą na etapie selekcji i kształtowania pomysłów. To coś bardzo wartościowego.
Zdecydowanie się zgadzam. I to chyba brak takich osób jest jednym z powodów popularności vanity publishingu. Taki początkujący autor wysyła pewnie do iluś tam wydawnictw swoją książkę, dostaje odmowę zdawkową albo (co bardziej prawdopodobne) odpowiedzi żadnej. Znajomi nadziei pozbawiać go nie chcą i potem kończy się dziełami, które czasem do mnie trafiają, więc do Ciebie na pewno trafia ich mnóstwo. Jak Ty to widzisz?
Vanity publishing kwitnie, bo piszący nie są w stanie pogodzić się z faktem, że ich tekst nie nadaje się do publikacji. To nie kwestia braku odmowy czy też zbyt krótkiej/ogólnej wiadomości. Sam zawsze odpisuję na propozycje wydawnicze, i nie raz, nie dwa, gdy odmawiałem, dostawałem odpowiedzi, że „dobrze, że się nie spodobało, bo jest pan głupi”. Albo „czy ktoś inny w wydawnictwie może ocenić?”. Ludzie piszą teksty, a następnie są z nimi tak emocjonalnie związani, że nie potrafią się odciąć, choćby wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły im, że powinni. Vanity na tym żeruje, podsyca przekonanie, że wydawcy to mafia, która publikuje znajomych, że nawet jak publikują, to żerują na autorach, a tak w ogóle to Rowling była odrzucana. No była. Ale nie dlatego, że wydawcy uznawali, że jej książka jest słaba, ale ponieważ była to książka dla dzieci młodzieży, a wówczas ta grupa nie czytała. Rowling musiała dosłownie zbudować swoją książką rynek. Tak jak Sapkowski i jego Wiedźmin – wówczas nikt nie wydawał polskiej fantastyki, nie dziw więc, że publikacja jego opowiadań była ryzykiem. SuperNowa trzęsła portkami, Maciuś Parowski wspominał, że Mirek Kowalski bał się panicznie, że to wtopi. Nie wtopiło. Podobnie 50 twarzy Greya zebrało mnóstwo odmów od wydawców w Polsce. Bo kto mógł przewidzieć, że tzw. porno dla mamusiek nagle stanie się tak popularne! Mówimy tu o książkach, które zmieniły rynek, budowały go. Tymczasem tymi historiami karmi się autorów trzymających w rękach kolejną sagę fantasy albo „nowatorski” kryminał, w którym seryjny morderca wyróżnia się tym, że zabija obieraczką do kartofli. Ryzykiem wydawniczym to była Baśń o wężowym sercu Radka Raka, bo Rak szuka własnej, oryginalnej ścieżki. Jeżeli ktoś pisze w gatunkach popularnych, pisze historię podobną do tych ze szczytów list bestsellerów, a mimo to wydawcy masowo odrzucają tekst, najwyższy czas zrozumieć, co chcą mu tym przekazać.
Tylko na takie emocjonalne przywiązanie nie ma żadnego (nie mówiąc już o prostym) sposobu. Logika tu od początku wysiada, gdyż w przeciwnym przypadku taki osobnik zdałby sobie sprawę, że żaden wydawca by nie przetrwał na rynku, gdyby odmawiał wydawania dobrych książek z jakichś tajemniczych powodów.
Inna sprawa, że w obecnym natłoku wydawniczym publikacja to dopiero początek. Wiele wartościowych książek przechodzi bez echa, a i reszta ma żywot chwilowo-nowościowy. Zdarza Ci się na profilu wspominać właśnie o książkach przegapionych – jakie z ostatnich kilku lat najbardziej chciałbyś świadomości czytelniczej przywrócić?
Zbyt wiele wydaje się w Polsce książek, zbyt szybko – mnóstwo tytułów, które czytam, zyskałoby na porządnej, gruntownej pracy z redaktorem/redaktorką. Tymczasem zazwyczaj jest tak, że tekst spływa, jest przyjęty, szlifowany i puszczany dalej – bo może się sprzeda. Najgorzej mają ci więksi, bo z nimi to już w ogóle nikt nie pracuje, i gdy tylko oddają skończoną książkę, wydawca umawia termin w drukarni. A że tekst wymagałby miesięcy pracy, by naprawdę osiągnąć swój potencjał? Pech. Często to obserwuję. (To też efekt polityki wydawców względem redaktorów, gdzie płaci się za przerobiony arkusz, a nie realnie za projekt, więc w interesie redaktora jest naklejać plastry i pędzić do przodu, by zamknąć jedno zlecenie i brać się za kolejne.)
W tym hałasie giną zaś właśnie tytuły wartościowe. Jakim cudem Anatomia pęknięcia Michała Protasiuka nie stała się hitem w społeczeństwie wielbiącym Black Mirror i Harariego – przekracza moje pojęcie. Dlaczego Cudze słowa czy wcześniejsze Poniewczasie Wita Szostaka nie zostały obsypane deszczem nagród? Nie wiem. Niezwykle ciekawy był również dopiero co skończony przeze mnie Płomień Magdaleny Salik. Sam również dopiero w tym roku nadrobiłem świetną Czarownicę znad kałuży Artura Olchowego. Dziwię się również, że w zasadzie nikt nie podchwycił doskonałej Wizyty Helen Phillips, Pomiędzy Pawła Radziszewskiego również narobiło dużo mniej szumu, niż się spodziewałem. Ale co się dziwić, jeżeli takie perełki jak Nic tu po was Kevina Wilsona spotykają się z niemalże milczeniem prasy kulturalnej, podobnie Bezgwiezdne morze Erin Morgenstern czy Piranesi Susanny Clarke.
Nie ma w Polsce tytułów, które byłby prawdziwymi przewodnikami po naszym czytelniczym krajobrazie. Te ciekawe mają zwykle mało miejsca (Polityka), a te z dużą ilością miejsca zbytnio ograniczają się programowo i zamykają w bańkach, przegapiając zbrodniczo wiele (Książki, Dwutygodnik).
Im więcej słyszy się o praktykach wydawniczych, tym mniej wesoło to wszystko wygląda. Mnie najbardziej zaskoczyła ta uwaga o znanych – wydawać by się mogło, że im poświęcona będzie specjalna uwaga. Ale widać, że specjalny jest głównie marketing. Wydaje mi się też, że o ile w „głównym nurcie” jest miejsce dla mniejszych wydawnictw o ambitniejszych celach, to w nisza fantastyczna już sama składa się z mniejszych podmiotów. Te większe interesują się incydentalnie lub na boku. Jak Ty to widzisz?
W przypadku „dużych nazwisk” najwięcej zależy od samych rzeczonych „nazwisk”. Są tacy, którzy w procesie redakcji faktycznie przepracowują swój tekst. Są tacy jak Kuba Małecki, który swoją poprzednią książkę zaczął pisać od nowa, mając już sporo tekstu, bo wpadł na lepszy pomysł na narrację. Są też jednak i tacy – a tych sporo – których książki trafiają do księgarń na miesiąc-dwa po oddaniu tekstu. Szkoda, wiele dobrych pomysłów jest w ten sposób marnowanych.
Odnośnie mniejszych i większych wydawnictw i fantastycznej niszy, tu znów wracamy do murów otaczających fantastyczną enklawę, „broniących” krytyków i krytyczki przed tymi dziwnymi fantastami. Bo zwłaszcza w ostatnich latach przybyło nam sporo mniejszych wydawców głównonurtowych, którzy już na początku działalności zyskali przychylność prasy – Cyranka, Pauza, Filtry. Ci wydawcy mogą przebijać się do świadomości szerszego grona odbiorców, bo krytycy i krytyczki czytają ich książki, recenzują. Z fantastyką tak nie jest – Powergraph czy Wydawnictwo IX są ignorowane, więc tkwią w niszy.
Ciekawe, czy to tylko kwestia tego głównego nurtu, znajomości w literackim „światku”, czy może obu i jeszcze innych kwestii. Mam jednak chyba już ostatnie pytanie w tym niszowym wątku: czy uważasz, że – patrząc chociażby po rozroście segmentu młodzieżowego – stan ten może się zmienić wraz ze zmianą pokoleń?
Te mityczne „znajomości” są, cóż, mityczne. Wydawać komuś złą książkę, bo się go zna? No, tak można, ale chyba tylko w przypadku celebrytów i ich para-książek. W innym przypadku jaki to ma cel? Wydawnictwo to nie działalność charytatywna, książka powinna się sprzedawać, więc drukowanie czegoś, w co samemu się nie wierzy to czysta głupota. Nikt tak nie robi. Oraz nikt – przynajmniej z osób poważnych i profesjonalnych – nie obraża się, gdy nie kupisz od niego książki jako wydawca, czy skrytykujesz jakąś jako dziennikarz. Ja nie mam takich nieprzyjemności. Trzeba być szczerym. Kubę Małeckiego uważam za przyjaciela, znamy się od lat – i mu pierwszemu, po lekturze jego nowej książki, piszę, czy mi się podobała, czy nie. Kuba wie, że nie jestem fanem Nikt nie idzie. Ale już Horyzont czy nowe Święto ognia uważam za bardzo dobre. Rafał Kosik, którego znam jeszcze dłużej, w mojej recenzji Kameleona mógł przeczytać, że książka jest według mnie słaba. I jakoś nam to nie przeszkadza w dalszej znajomości.
Znajomości może gdzieś tam się liczą, słyszy się o takich przypadkach. Ale to margines. W większości kwestia choćby uprzedzeń do fantastyki wynika z osobistych preferencji – ktoś fantastyki nie czyta, bo nie, bo wbił sobie do głowy, że to coś niepoważnego, a skoro nie czyta, to nie recenzuje i nie bierze pod uwagę, gdy układa spis treści nowego numeru swojego pisma. Ot, cała tajemnica.
Czy to się zmieni? Nie wiem. Nie wydaje mi się, by to była kwestia wymiany pokoleń itp, bo te uprzedzenia widać i u wiekowych krytyków, i u osób młodych. To nieumiejętność/niechęć wyjścia poza własne preferencje. W moich oczach to jeden z podstawowych dziennikarskich grzechów, czyli brak ciekawości – bo większość osób nie wie, czy fantastyka jest dobra, czy zła, ale oni uważają, że jest zła. I zdania nie zmienią. Nawet jeżeli w kinie zachwyca ich Kształt wody, z seriali wielbią Black Mirror, Expanse i Grę o tron, zdania nie zmienią.
Ech, znów me nazbyt ogólnikowe stwierdzenie sprostowanie wymaga. Na pohybel skrótom myślowym. Nie chodziło mi o znajomości w trybie kolesiowskim, a bardziej takie ułatwiające zaistnienie. Nie chodzi mi o napisanie przychylnej recenzji marnej książki, a raczej wybranie właśnie tej do zrecenzowania czy też o wiedzę, kto może być pozytywnie nastawiony do napisania o naszej premierze, autorze czy też samym wydawnictwie.
Tak by od pesymistycznych rozważań o niszowości odbić się nieco na koniec rozmowy, zapytam jeszcze o wywiady przez Ciebie przeprowadzane. Miałeś okazję rozmawiać z wieloma niezwykle ciekawymi (i znanymi) rozmówczyniami i rozmówcami, także dla Ciebie ważnymi. Która z rozmów najbardziej zapadła Ci w pamięć? Kto okazał się osobą najbardziej zaskakującą?
Zamieniłbym słowa „pozytywnie nastawiony” na „zainteresowany”. Bo tak jak czekam na nowe książki Petera Wattsa, Paola Bacigalupiego, Davida Mitchella czy Erin Morgenstern, tak samo wyglądam tego, co wydadzą Powergraph, Wydawnictwo Poznańskie, Czarne czy ostatnio imprint Echa, albo MAG w serii Uczta Wyobraźni. Część z tych wydawców, redaktorów czy PRowców faktycznie znam od lat, z niektórymi się przyjaźnię, ale koniec końców chodzi o to, że przekonali mnie tym, co wydają. Tak samo sprawa ma się z autorami czy autorkami – w fandomie fantastycznym jestem od lat, nie jedno, nie dwa piwa wypiłem z osobami piszącymi, na ich książki czekam więc na pewno po części „towarzysko”. Ale też: gdyby pisali źle, to bym ich nie czytał, bo po co? Nie chciałoby mi się. Przy czym takich towarzyskich ciągot trzeba być świadomym i je równoważyć, inaczej przestaje się być otwartym na nowe. Stąd sam chyba nawet zbyt często (zważywszy na moje moce przerobowe) daję szansę nowym nazwiskom. Ostatnio Salik i jej Płomień, wcześniej Joanna Łańcucka i ciekawa Stara Słaboniowa…, średnio udany Pełnik Anny Lewickiej, w końcu nadrobiona Czarownica znad kałuży Artura Olchowego, Czarnolas Jago Słowińskiej czy Pomiędzy Pawła Radziszewskiego. O części takich lektur zresztą niekoniecznie potem piszę, bo choć daję szansę, to nie kończę, są zbyt słabe. Mam u siebie stosy książek debiutantów i debiutantek, albo po prostu osób młodych pisarskim stażem – czekają, chętnie każdą taką pozycję bym sprawdził, ale o to ciężko.
Przechodząc natomiast do wywiadów, mam pewną trudność w selekcji, bo trochę ich zrobiłem. Obecnie rzeczywistość dziennikarska wygląda inaczej, wywiady przeprowadza się online czy telefonicznie, więc to w ogóle inne doświadczenie. Świetnie wspominam Charlize Theron, z którą rozmawiałem o postrzeganiu kobiet jako bohaterek kina akcji, szalenie interesujący był Neil De Grasse Tyson, bardzo imponowała mi inteligencją i znajomością tematów AI Gemma Chan, a wrażenie robił rzecz jasna Michio Kaku. W tym zalewie wywiadów wyróżniają się więc te dla mnie najważniejsze osobiście, czy z perspektywy fana, czy ze względu na okoliczności spotkań. Tu musiałbym wymienić cudownego, otwartego i szalenie pozytywnego Guillermo del Toro, Toma Kinga czy wygadanego Todda McFarlanae’a. Henry Cavill bardzo imponował mi oczytaniem jeżeli chodzi o fantasy, ale również tym, ile przemyśleń wkłada w kreację Geralta. Bardzo lubię również rozmowy z Lauren Hissrich, bo z nią można długo i szczegółowo rozmawiać o Wiedźminie, podobnie zresztą z Tomkiem Bagińskim. Najzabawniejszy był z pewnością wywiad z Kevinem Smithem. Ale na pierwszym miejscu tego wszystkiego muszę wymienić Andrzeja Sapkowskiego – wiele rozmów na przestrzeni lat, i mój ogromny szacunek dla kogoś, kogo książki budowały mnie jako czytelnika i do dziś mi imponują. Wokół pana Andrzeja narosło wiele mitów o jego gburowatości czy pazerności, co ja miałem okazję wiele, wiele, wiele razy skonfrontować z rzeczywistością (oprócz wywiadów angażowałem ASa w kilka innych wspólnych projektów), i nie znalazłem potwierdzenia dla niczego z tych powielanych bredni. Otwarty, życzliwy człowiek, witający z entuzjazmem każdy interesujący pomysł.
A jak myślisz: skąd się wzięły te mity? Czy to standardowe przykrość, która przytrafia się sławnym, fandomowa fama czy może coś jeszcze innego?
Trudno mi operować tu pewnikami, bo wiele z tego początki swe ma w czasach, gdy ja byłem za młody na takie imprezy. Wydaje mi się, że to też kwestia bycia na świeczniku, bycia tym najpopularniejszym. Na wiele pewnie sam Sapkowski zasłużył, bo nie raz, nie dwa powiedział za dużo. Przy czym, przebijając się ostatnio w ramach researchu przez zapisy wywiadów z nim i jego spotkań z fanami, czy czatów, dostrzegłem ten mechanizm, gdzie Sapkowski bardzo ewidentnie żartował (ktoś go zapytał o brak mapy w Wiedźminie, on odpowiedział, że to dlatego, że nie lubi fanów), a prasa potem rozdmuchiwała to jako przyczynek do skandalu („Powiedział pan, że nie cierpi fanów”). Trochę taki głuchy telefon.
Wiele z tego to natomiast po prostu brednie. W temacie antologii Szpony i kły, którą ja wymyśliłem i redagowałem, naczytałem się mnóstwo o tym, jak to Sapkowski skasował worek pieniędzy za zgodę i rekomendację, jak to sprzedał nazwisko. Ale to ja wiem najlepiej, jak było: Andrzej Sapkowski na tej antologii nie zarobił ani grosza, nigdy nie prosił o żadne wynagrodzenie. Najpierw był konkurs w NF na 30-lecie publikacji opowiadania Wiedźmin, na który AS dał zgodę, a potem, gdy stwierdziliśmy, że te opowiadania się udały, zaproponowałem publikację antologii. Tyle. Andrzej Sapkowski podesłane mu teksty przeczytał, do gustu przypadło mu zwłaszcza opowiadanie Jacka Wróbla.
Podobnie w komentarzach pod opublikowanym niedawno na YT wywiadem Tomka Bagińskiego z Sapkowskim mnóstwo jest analiz tego jak to pisarz „nieomal się popłakał”, gdy zapraszał widzów do obejrzenia pierwszego odcinka 2. sezonu Wiedźmina. Ponoć ze wstydu. No bzdura wierutna! Wiem, bo stałem za kamerą, gdy ten wywiad był nagrywany!
W Andrzeju Sapkowskim bardzo wiele osób widzi tylko to, co chce w nim widzieć.
Jest ta słynna historia z „pieniędzmi z góry” od CDP za prawa do Wiedźmina. I że Sapkowski sam sobie winien, że mógł pracować z CDPem, że dlaczego po latach ciągał ich po sądach o kasę. Tymczasem aby zrozumieć postawę ASa, należy wykonać pewną pracę odnośnie faktów. Ja wykonałem, i go rozumiem. Raz, że Sapkowski nigdy i przy żadnym projekcie nie był zainteresowany pracami przy adaptacjach swojej prozy. Spróbował na poważnie przy komiksach, z Maćkiem Parowskim i Bogusiem Polchem, i stwierdził, że to nie dla niego. CDP nie był więc wyjątkiem, ale regułą. Dwa, że teraz to każdy mądry i mówi, że no jasne, AS mógł postawić na tych młodych ludzi, uwierzyć w nich. Serio? Po tym, jak poprzedni ambitni, którzy chcieli stworzyć grę Wiedźmin polegli i prawa wróciły do ASa? W czasach, gdy Polska absolutnie nie była znana jako potęga rynku gier? Po tym, co stało się z Wiedźminem przy okazji serialo-filmu z Żebrowskim, gdy nawet potężny jak na tamte czasy budżet nie uratował tej produkcji przed byciem potworkiem? W co Sapkowski miał uwierzyć? Jakie miał podstawy? Takie kwestie trzeba rozważać z poszanowaniem logiki, a nie w roku 2022 spoglądać wstecz i mówić „no ja bym przewidział sukces CDP”. Ja nie przewidziałem. Inaczej kupiłbym pakiet ich akcji w chwili debiutu na giełdzie, spieniężyłbym je kilka lat temu i pisałbym teraz do ciebie z miejsca ze znacznie przyjemniejszym klimatem, niż Warszawa w styczniu.
Tak a propos CDPR, Anglosasi mają na ładne słowo bez ładnego polskiego odpowiednika: hindsight. Zresztą oni w ogóle przeszli ciekawą drogę – od pierwszego Wiedźmina po premierę Cyberpunka. Ale to już branża growa, która „na górze” jest zepsuta od wydawniczej.
A skoro już zeszło w te strony… Zostaje Ci czas na gry? Masz jakieś ulubione historie z tego medium?
Czas na gry… Tak, słyszałem, że takie coś istnieje. Niestety, od ponad roku, odkąd zostałem ojcem po raz trzeci, nie grywam już. Nie ma kiedy. Oczywiście, to nie wszystko „wina” Kajtka, ale w dużej mierze różnych projektów, które mnie wciągnęły.
Gdy natomiast jeszcze mogłem sobie na to pozwolić, zagrywałem się w Days Gone. Wspaniała gra. Chwilę się rozkręca, ale podobało mi się, że była trudna (należy brać pod uwagę to, jak rzadko grywam), że trzeba było kombinować, by przetrwać w świecie po zombieapokalipsie, że taktyka huzia-na-wikinga nic nie dawała. No i hordy – walka z hordami zombie to było coś absolutnie cudownego/przerażającego. Doceniałem również opowieść.
Obecnie tęsknie spoglądam na Wiedźmina 3 oraz Red Dead Redemption 2.
Ech, nawet dzieci masz więcej ode mnie. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Ja z podobnych powodów Wiedźmina 3 przechodziłem po kawałeczku przez grubo ponad rok. Teraz równie powoli dreptam przez Horizon: Zero Dawn.
Na sam koniec zapytam właśnie o potomstwo. Jak bardzo przechodzą na nie Twoje zainteresowania?
Moje córki mają po 9 i 5 lat, a synek ledwie ponad roczek, więc trudno chyba mówić już o przechodzeniu zainteresowań, poza tym, że dom jest pełen książek i komiksów i doskonale zdają sobie sprawę, co tata robi. Mnie cieszy, że lubią książki, lubią czytać. Są fankami Harry’ego Pottera, choć obecnie bardziej z filmów i z przeglądania pięknych wydań ilustrowanych. Na powieści jeszcze zbyt wcześnie (filmów również wszystkich nie oglądały).
Co udało się mi i żonie, to fakt, że obie córki uwielbiają Przyjaciół, jak my, więc ten serial to coś, co regularnie oglądamy rodzinnie. Nawet mały Kajtek, gdy słyszy muzykę z czołówki, to tańczy – ewidentnie wpadła mu w ucho.
Czyli jednak osmoza zachodzi. U mnie starszy potomek (lat 12) czyta momentami aż za dużo… Albo inaczej: czyta, gdy powinien robić inne rzeczy. Ale to po prostu dowód na to, że w życiu ze wszystkim można przesadzić, nawet z czytaniem. Niestety.
I na pożegnanie jeszcze muszę zapytać: ile razy dzwoniłeś już do Davida Mitchella?
Jeszcze ani razu. Oszczędzam się na wywiad. Złą taktyką jest „wygadanie się” przed nagrywaną rozmową.
┕━━━━━━━━━✃━━━━━━━━━┙
Zawsze mam problem z pisaniem tych powywiadowczych podsumowań, ale tym razem przyszła mi na myśl, że Marcin Zwierzchowski w sam raz wpasował się w me cele związane z prowadzeniem takich rozmów. Staram się bowiem dobierać interlokutorki/ów tak, by z różnych stron książkowym (i ogólnokulturowym) sprawom przyjrzeć się z perspektyw różnych. Mój rozmówca zaś dostarczył kilku takich spojrzeń w jednej rozmowie. I standardowo: jeśli macie do niego jakieś pytania, piszcie śmiało.
Myślę, że najlepsze historie sprawiają wrażenie, jakby toczyły się nadal, gdzieś indziej, poza przestrzenią opowieści.
[Erin Morgenstern, Bezgwiezdne Morze]
Moreni
Świetny wywiad <3 ja mam pytanie: który to ten fantastyczny numer Pisma, bo chętnie przeczytam
hsn
Fantastyczny wywiad!
pozeracz
Dzięki piękne!
Marcin Zwierzchowski
Ten numer „Pisma” nazywa się „Wokół jutra”.
Piotr
Konkretny wywiad! Już z sobie polecane odpiusuję 😉
pozeracz
Ja też sobie zapisałem 😉
Magda
Muszę przyznać, że nigdy nie słyszałam o Panu Marcinie, ale ten wywiad był na prawdę bardzo ciekawy! Gratuluję przeprowadzenia tak intrygującego wywiadu, bo to też wymaga sporych umiejętności.
pozeracz
Dziękuję pięknie i polecam się na przyszłość.
Ambrose
Dzięki Panowie za tę konwersację. Umiliła mi oczekiwanie w dość przerażającym miejscu, tj. w gabinecie dentystycznym.
A z tą krytyką literacką kijem nie tykającą niczego z łatką „fantastyka” to ciekawa sprawa. Choć jak się tak chwilę zastanowić to po pierwsze mało kto, szczególnie z młodszego pokolenia, czyta gazety czy dzienniki. Dwa, sporo Polaków nie czyta w ogóle. Czyż nie jest więc tak, że krytyka literacka w naszym kraju to zamknięte kółko wzajemnej adoracji, które kiedyś ubzdurało sobie, że fantastyka jest faux pas i do dziś się tego trzyma, bo nikt nie ma odwagi się wyłamać?