Przyznam zupełnie szczerze, że to przekora i prywata kierowały mym doborem. Interlokutorka nie wymaga bowiem promocji z mojej strony, gdyż w blogowym światku książkowym radzi sobie świetnie, ale jest właśnie doskonałym przykładem na to, że można z powodzeniem prowadzić bardzo aktywnego bloga, pisząc nie tylko o nowościach. Olga z Wielkiego Buka stanowi na pewien sposób kontrast dla Zacofanego. Ich blogi są różne, ale oboje trwają konsekwentnie w swym pisaniu i zostali docenieni przez miesięcznik Press. A co z prywatą? To już wyjaśni się w pierwszym pytaniu.
Wywiad jest długi i treściwy, więc nie będę Was tu zbyt długo zatrzymywał. Słowem wstępu dodam tylko, że miło mi było się z Olgą nie zgadzać, a osoby zaczynające przygodę z blogowaniem mogą tu znaleźć dla siebie kilka cennych wskazówek.
∗∗∗
Pożeracz: Nie mogę zacząć rozmowy z Tobą inaczej, jak od pytania o największego z Twoich dużych buków, czyli Tajemną historię Donny Tartt. Bez cienia wątpliwości jest to dla mnie jedna z najlepszych powieści, jakie dane mi było czytać, i na ironię zakrawa, że kupiłem ją niemal przypadkiem w lumpeksie. Chcę jednak Ciebie zapytać – dlaczego własnie ta powieść jest na piedestale?
Olga: Uczestniczyłam jakiś czas temu w rozmowie, w której podniesiono temat klasyków i tego, czy w dzisiejszej, postmodernistycznej literaturze znaleźć możemy autorów, którzy za trzy, cztery dekady uważani będą za naprawdę wielkich. Odpowiedzi było wiele i ― zgodnie z duchem naszych czasów ― były one w większości sprzeczne. Niektóre stały się nawet przyczynkiem do kilku kąśliwych uwag… Ale jedynym nazwiskiem, które spotkało się z uznaniem wszystkich było właśnie nazwisko Donny Tartt.
Wydaje mi się, że jest coś w tym, że spotyka się ona z tak uniwersalnym uznaniem wśród ludzi o odmiennym spojrzeniu na rzeczywistość. Stephen King przyrównywał Szczygła do literatury Dickensa… Przeciwny mu światopoglądowo Andrew Klavan stwierdził, że na miano naprawdę wielkich autorów zasługują ze współczesnych wyłącznie Tom Wolfe i Donna Tartt… I faktycznie, Tajemna Historia dosłownie zapiera dech w piersi. To powieść erudycyjna, prowadząca wymagającego czytelnika po meandrach historii i literatury, pełna metafor, analogii, tropów, które kierują nas tylko dalej i głębiej. Powieść, która łapie nas za nogi i wywleka z jaskini. Wszystkie zresztą powieści Tartt mają w sobie to coś, co odwołuje się bezpośrednio do ludzkiej duszy i coś w niej pobudza. A jeśli nie za to umieszczać na piedestale, to za co?
Zgadzam się w pełni i nie byłem świadom uznania ze strony Kinga i Klavana. W temacie wielkości za dekady, to jestem w stanie zgodzić się z przytaczanym często przez pewnego blogującego Kruka prawem Sturgeona. Mam przekonanie, że jest ono stałe dla większości tworów kulturowych od wielu wieków. Mogę się założyć, że podobne dyskusje miały miejsce w czasach Joyce’a, Dickensa i Shakespeare’a. Zresztą dla mnie Bard był protoplastą tak dziś nośnej „kultury remiksu”, a to postmodernista głosił równo czterdzieści lat temu koniec powieści.
Wracając zaś do wielkich. Kogo Ty postawiłabyś w szeregu obok Donny Tartt?
Ciężko mówić mi tu o „szeregach”, bo wraz z tym terminem wkrada nam się w rozmowę potrzeba klasyfikacji, a wraz z nią listy, tabelki, wielogodzinne dywagacje o tym, że jeśli wymienimy tego autora, to czemu nie tamtego… No, a do tego jeszcze przecież książka książce nierówna… Nieczęsto spotyka się autora czy autorkę, którzy jak Donna Tartt, trzymają równie wysoki poziom przez całą swoją twórczość. To zresztą jeden z powodów, dla których sama szukam Wielkich Buków, a nie Wielkich Bukoskrybów.
No, ale żeby nie było, że wykpiłam się od odpowiedzi: spośród autorów współczesnych niech będzie to Cormac McCarthy. On również nawiązuje do bliskiego mi gotyku amerykańskiego południa, rewelacyjnie operuje symbolami i metaforami, nawiązuje do mrocznej baśniowości… Jego Krwawy Południk to dla mnie majstersztyk.
Rozumiem obawy. Ja mam tak, nawet gdy ktoś pyta o ulubione powieści. Mogę wymienić kilka, ale zawsze przychodzą mi na myśl kolejne i kolejne. Wydaje mi się, że jest to temat lepiej pasujący do dyskusji na żywo.
Zdecydowanie. Ale widzisz, ja już nieco się wyspryciłam, bo jeśli ktoś zapyta o ulubione powieści to mogę odesłać od razu do mojej listy Dużych Buków…
Zaraz, zaraz. Ale ulubionych pisarzy też masz wymienionych na blogu. Zabezpieczona na wszystkich frontach.
W sumie racja, ale to lista zdecydowanie mniej kompletna. To wciąż zaledwie garstka nazwisk, które uznaję za wyjątkowe w moim literackim życiu… I kilku tam jeszcze brakuje. Listę Dużych Buków przygotowuję jednakowoż z większym namaszczeniem, ma ona na blogu stałe, wytłuszczone miejsce.
A dlaczego bliski jest Ci gotyk amerykańskiego południa?
Przemawia do mnie. Gra na tych strunach mojej wyobraźni, na których inna literatura po prostu nie chce rzępolić. Od zawsze uwielbiałam gotyk europejski, z jego obsesją szaleństwa i izolacji, ale dopiero poznanie Flannery O’Connor i zamiana zimnej mgiełki na rozbielone słońce wywołały we mnie prawdziwą fascynację. Pokochałam tę przygnębiającą, miejscami groteskową atmosferę niepokoju… Ten upalny koszmar, który pełen jest przerysowanego zła. Z jakiegoś powodu to zło, które chodzi w pełnym nasłonecznieniu przeraża bardziej.
Groteski i przerysowanego zła zdecydowanie tam nie brakuje. Tak się ciekawie składa, że swą pracę licencjacką poświęciłem kilku opowiadaniom Ambrose’a Bierce’a, który to do gatunku tego zalicza się. Twego bloga przeszukawszy pana Bierce’a dopatrzyłem się tylko w jednym stosie. Chciałem więc spytać fundamentalnie: czytałaś?
Faktycznie wciąż jeszcze nie pisałam o twórczości Bierce’a, a przecież tworzy przepyszne makabreski! Na pewno nie jestem specjalistką w temacie, ale czytałam kilka wybranych opowiadań, w tym kultowe już Przy moście nad Sowim Potokiem, o którym na pewno napiszę w jakąś Bezsenną Środę.
Ciekawe jest to, że to opowiadanie w USA jest jednym z najbardziej znanych opowiadań w ogóle – omawianych w szkołach i tak dalej. Kurt Vonnegut uznał je za najlepsze amerykańskie opowiadanie i powiedział, że każdego, kto go nie przeczytał, uznaje za dupka (twerp w oryginale).
Zresztą polska lista lektur nie lubi się z opowiadaniami, a z tymi amerykańskimi już ogóle. A szkoda, bo wydaje mi się, że wielu przypadkach krótka forma może być dla ucznia bardziej atrakcyjna.
Powiem ci, że co do lektur i kanonu ogółem moje podejście bardzo się w ostatnich latach zmieniło. Zauważyłam, że w temacie kanonu szkolnego ludzie dzielą się na dwie grupy: tych, którzy skupiają się na wygodzie i zainteresowaniu uczniów, i tych, którzy skupiają się na jego roli wychowawczej i społecznej. Pierwsza grupa uważa, że lektury szkolne powinny być świeże, „hip” i przyjemne – po to, żeby zachęcać uczniów do sięgania po książki. Druga grupa traktuje je jako sposób tworzenia więzi kulturowej pomiędzy tymi, których kanon obowiązuje: oto przed wam, Jasiu i Janinko, zestaw podstawowych rzeczy określających naszą wspólną tożsamość. Jesteście różni, indywidualni, ale zawsze, na jakimś poziomie, łączyć będzie was ten oto produkt kulturowy, zawierający te oto określone idee, tematy, znaczenia. Kiedyś należałam do tej pierwszej grupy. Dzisiaj raczej po drodze mi z tą drugą.
Wiem, że to niepopularna opinia, ale… Nie widzę wartości w umieszczaniu popularnych powieści Young Adult na liście lektur, a ostatnio sporo o tym dyskutowano. Po YA sięgnie każdy młodziak, bo to literatura atrakcyjna, sama w sobie pociągająca. Po Lalkę czy Dziady już niekoniecznie, a przecież to lektury ważne dla naszej świadomości, dla zrozumienia naszej sytuacji… Dla kontynuowania międzypokoleniowego dialogu, który nazywamy kulturą. I nie mówię tu tylko o książkach ważnych dla tożsamości polskiej – tożsamość europejska, cywilizacji europejskiej, również posiada bardzo konkretne literackie podwaliny.
Widzisz, rozgadałam się. To, co chciałam powiedzieć to to, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby w kanonie były opowiadania, o ile te opowiadania miałyby konkretną wartość edukacyjną. Jeśli miałyby być to opowiadania dodane tylko dlatego, że są fajne i fajnie się je czyta, nie dodawałabym ich do curriculum. Znajdą swoich odbiorców gdzie indziej i kiedy indziej.
Na początek i na marginesie stwierdzę, że nie znoszę słowa „fajnie”…
Oj tam. Jak powiedział mi kiedyś jeden z moich wykładowców: nie bój się i nie złość się na żadne ze słów, tym bardziej te w powszechnym użytku. Język to narzędzie transmisji idei, znaczeń, ciągle się rozwija i zmienia – i nie ma co się na niego gniewać. Sama wykorzystuję słowo „fajnie”, aby opisywać bezrefleksyjną przyjemność odbioru, coś przyjmowanego z przyjemnością, ale bez większego, głębszego doświadczenia. Wydaje mi się, że pasuje do tej roli idealnie.
Zaraz tam złościć. To po prostu niechęć umiarkowanie intensywna, złoszczę się rzadko bardzo. W przypadku tego słowa wynika z tego, że tak w zasadzie znaczy ono wszystko i nic. Bywa przydatne, gdyż można je wstawić w niemal dowolny kontekst, ale niemal zawsze jest lepsze słowo, by wyrazić to samo. To tak jak z anglojęzycznymi poradami dla piszących, o tym jak zastępować słowo „very”. Ale tylko taki mój „pet peeve” i zawdzięczam go też edukatorom – polonistce z liceum i profesorowi od tłumaczeń.
Czyli wychodzi na to, że wszyscy jesteśmy sumą obsesji i pasji naszych nauczycieli… A przynajmniej pod kątem podejścia do języka. Podejrzewam w takim bądź razie, że czyta nas teraz przynajmniej jedna osoba, która najchętniej okrzyczałaby cię za ten anglojęzyczny „pet peeve”, a mnie za to wcześniejsze „hip”… Jeśli taka osoba się znajdzie to pozdrawiamy.
W przypadku opowiadań chodziło mi o wartość literacką – świetnych, ważnych tekstów nie brakuje. Zwłaszcza właśnie w przypadku literatury amerykańskiej. Ciekawi mnie zresztą, dlaczego krótka forma w Polsce jakoś nie do końca się przyjęła, poza fantastyką.
No tak, ale jeśli mówisz o opowiadaniach amerykańskich, to moje pytanie brzmi właśnie tak, jak to zadane przed chwilą: czy są one nam potrzebne pod kątem kształcenia tożsamości i wspólnego języka kulturowego, czy chcemy je tam dodać tylko dlatego, że je lubimy, doceniamy, uznajemy za świetne opowieści i chcemy nimi zainteresować innych? Nie zrozum mnie źle, jestem zdecydowaną miłośniczką amerykańskiej krótkiej formy. W żaden sposób nie protestuję tutaj przeciwko ich włączeniu per se, przy konkretnych tytułach być może otrzymałbyś moje poparcie – ostrzegam tylko przed rozszerzaniem szkolnego programu o wszystko, w czym odnajdujemy literacką wartość. W roku szkolnym „przerobić” można określoną ilość materiału i jeśli owe opowiadania miałyby konkurować z Wyspiańskim czy Herlingiem-Grudzińskim o miejsce, to wiem co bym wybrała. I nie dlatego, że sięgam po twórczość obu tych autorów częściej niż po opowiadania zza oceanu, bo tak nie jest.
Zgadzam się, ale dodam tylko, że Twoje pytanie można odnieść do każdej z lektur w kanonie i dlatego też komponowanie kanonu jest tak trudne. I nadal będę się trzymał tego, że osoba, która nie czyta wcale nie żadnych szans na ukształtowanie tego języka.
A co do krótkiej formy w Polsce, faktycznie nie jest chyba zbyt wysoko ceniona, a szkoda. Odbywa się u nas Międzynarodowy Festiwal Opowiadania, ale z tego co słyszałam jego trzynasta edycja jest zagrożona, ze względu na brak środków. Symboliczne, prawda? Zobaczymy czy się odbędzie, a w międzyczasie pozostaje nam zawsze powrót do Bruno Schulza i jego Sklepów cynamonowych, czy wspomnianego Herlinga-Grudzińskiego.
Symboliczne, owszem. MFO robi świetną robotę i wydali niezły zbiór opowiadań, który nawet u siebie recenzowałem. Szkoda, że im się nie wiedzie, ale takich rzeczy na siłę się nigdy nie załatwi.
Nie chcę wypowiadać się tu z przesadną pewnością siebie, bo nie znam szczegółów, ale… Być może pokutuje tu też trochę ciągłe uzależnienie naszych instytucji kulturalnych od finansowania państwowego – a tym samym od polityki. Tego typu imprezy finansowane są na zachodzie często przez firmy prywatne. Pamiętam podobną imprezę, której strona główna okraszona była logiem Land Rovera, producenta win i jeszcze jednym, chyba mebli ogrodowych. Nie wiem na ile ta uwaga dotyczy akurat MFO, ale u nas zakładka „sponsorzy” na stronach festiwali nie jest zazwyczaj specjalnie rozrośnięta, szczególnie jeśli odliczymy też spółki państwowe. Choć pewnie istnieją też wyjątki.
Jest to na pewno pewien problem, ale trudno chyba orzec na ile wynikający z decyzji organizatorów, a na ile z nikłej atrakcyjności marketingowej czytelnictwa.
Wracając jednak do kanonu, podział na dwie grupy to chyba pewne uproszczenie. Ja jestem raczej gdzieś po środku. Sam czytałem większość lektury i jestem zdania, że warto je czytać, ale też wydaje mi się, że liceum to za wcześnie na wiele z nich. Zgadzam się, że lektury powinny tworzyć kulturowe więzi, ale nie będę miały na to szansy, jeśli nikt ich nie będzie czytał. Kapitał kulturowy będzie rozwijała mała grupka, a reszta zostanie gdzieś na marginesie. Uważam, że jeśli kogoś zachęci się do czytania, to będzie miał o wiele większe szanse sięgnąć z czasem po ten kanon, niż jeśli narzuci się go przymusem.
Jeśli problemem jest niechęć uczniów do materiału, to może warto powalczyć z tą niechęcią, zamiast z materiałem… A może ze sposobem jego prezentacji? Nagrałam kilka filmików z serii „Na skróty przez kanon„, opowiadającej właśnie o lekturach – i kilka osób pisało do mnie po ich publikacji, że nawet nie wiedzieli, iż o tym właśnie są te książki… Przez łopatologiczne wymienianie bohaterów i opisywanie miejsca akcji w szkole pominęli to, o co w danej lekturze chodziło, jej znaczenie. A więc i rola, o której mówię, nie została wypełniona…
Po latach przemyśleń doszłam do tego, że szkoła to dla mnie instytucja odpowiedzialna za kształtowanie czegoś więcej niż tylko umiejętności czy zainteresowań – i że jej główna rola mieści się właśnie w tym „czymś więcej”, na to postawiłabym akcent. Jako uczeń nie potrafiłam sama tego docenić i sama domagałam się ciągłego odświeżania lektur. Ale wraz z przypływem lat doceniam, że zmuszono mnie do przeczytania właśnie tych, nawet jeśli osoby w wieku szkolnym łapią się po usłyszeniu takiej deklaracji za głowę. Sama też się łapałam.
Jak sam widzisz, temat kanonu cały czas wzbudza emocje, bywa że skrajne. Podział na dwie grupy, jak w przypadku każdego chyba tematu, to faktycznie celowe uproszczenie, ale mające na celu wyciągnięcie na wierzch pewnej prawdy: prędzej czy później w dyskusji na ten temat człowiek zaczyna przechylać się w jedną lub drugą stronę. Widać to też zresztą po naszej rozmowie. Możemy tylko liczyć, że pojawi się kiedyś jakiś genialny Edukator lub Edukatorka – przez duże „E” – i znajdzie sposób by pogodzić wszystkie te cele i zamiary. Na pewno nie jest to proste.
Tak, metody nauczania o lekturach to druga strona medalu. Kiepski nauczyciel i najlepszą lekturę obrzydzić potrafi. Ale tu z kolei wkraczamy na dużo szerszą tematykę statusu nauczyciela. Do walki z niechęcią i innego ukazania lektur wymagani są nauczyciele na odpowiednim poziomie. Nie wymagam nawet pasji, gdyż takich osób nigdy nie będzie dość, ale gdy widziałem jakie osoby zostają nauczycielami angielskiego, to ręce mi opadały. Tu wymagane są zmiany systemowe.
To być może kwestia subiektywnych doświadczeń, ale wśród moich znajomych jest kilkoro nauczycielek i nauczycieli, wszyscy naprawdę na poziomie – podobnie zresztą jak moi rodzice, którzy są nauczycielami angielskiego. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia jak to wygląda w szerszym ujęciu.
Celna uwaga. Opieram się tu na obserwacjach anegdotycznych, które w szerszym ujęciu mogę wyrzucić do kosza.
A co do zmuszania… Lat temu wiele, jeszcze przed wprowadzeniem nowej matury, uczęszczałem do licealnej klasy niemal dwujęzycznej. W tej klasie, o skręcie lekko humanistycznym, lektury czytała można połowa osób, a i to nie wszystkie. Większość ślizgała się na brykach i ściągała na kartkówkach. Przypuszczam, że dziś jest gorzej albo podobnie. Tak że nawet to zmuszanie jest nieskuteczne.
Zauważ, że celowo właśnie nie mówię o „zmuszaniu” – a raczej o próbie walki z tą niechęcią do czytania tych konkretnych dzieł, o zmianie podejścia albo sposobu ich ukazania, bez konieczności porzucania tego, co w nich ważne. Nawet jeśli jest to trudne, nie oznacza to, że trzeba przed tym uciekać. Jeśli wzrasta liczba ściągających uczniów, naszym naturalnym instynktem nie powinno być obniżanie poziomu testów, ani też zamiana ich w gry zespołowe – bo kłóciłoby się to z ich głównym założeniem, z tym, po co w ogóle je wymyślono. Podobnie z kanonem – ma on dla mnie określone znaczenie i cel. Jeśli go zmieniamy, to po to żeby lepiej ten cel wypełniać.
Panaceum, póki co, nie ma. Może jak już nas „zaczipują” i zasadzą nanokomputerki w gałkach ocznych znajdzie się na to jakaś aktualizacja systemu. Firewall dla bryków! Oczywiście żartuję. Ale może i w tym znaleźć można jakiś pomysł: do walki z tą niechęcią zaprzęgnąć można technologię i nowe media, nowe formy prezentacji i analizy tej samej ważnej treści.
W pierwszym pytaniu wspomniałem o piedestale. Twój blog należy do najbardziej popularnych i najlepiej rozpoznawalnych w blogosferze. Po ilości patronatów i bogatej współpracy z wydawnictwami widać też, że świetnie sobie radzić na tym polu. Czy był jakiś moment przełomowy na tej drodze czy może to po prostu stopniowy wzrost?
Było w sumie kilka momentów przełomowych, takich jak wybór na literackiego bloga roku czy wyróżnienie bloga w magazynie Press, ale widzę je raczej jako zwieńczenie ciężkiej, codziennej pracy. Ora et labora, drogi Kubo! Gdyby ktoś jeszcze kilka lat temu powiedział mi ile wysiłku, ile decyzji, ile godzin każdego dnia włożyć należy w prowadzenie bloga, nie uwierzyłabym. A każda taka decyzja, każda godzina pracy ma oczywiście wpływ na przyrost wyświetleń, czytelników, na wszystkie te statystyki, według których mierzymy w blogosferze sukces. Ma również wpływ na rzeczy niepoliczalne: na to, jak podchodzą do ciebie twoi widzowie i czytelnicy, na to, czy ufają twoim tekstom i czy odnajdują w nich jakąś wartość. A to w sumie najważniejsze.
Ora to może niespecjalnie, ale labora zdecydowanie i intensywnie. Zresztą wydaje mi się, że na im wyższy poziom wywinduje się blog, tym więcej pracy trzeba, by go tam utrzymać, a jeszcze więcej by dalej go ulepszać. Czy któraś z blogotwórczych czynności zaskoczyła Cię swa czasochłonnością?
Prowadzenie kont społecznościowych, zdecydowanie. Na tyle, na ile to możliwe, staram się nie zostawiać żadnego komentarza czy zapytania bez odpowiedzi. Zawsze uważałam, że jeśli ktoś poświęcił swój czas i uwagę, by do ciebie napisać, stworzył tym samym między wami relację, w której odpowiedź jest sprawą jak najbardziej naturalną. Nie zawsze są do tego, oczywiście, warunki: a to trafi nam się wyjątkowo ciężki dzień, a to trzeba biec z jamnikiem do weterynarza… Czasem technologia płata figle, bywa że nie dostajemy powiadomień o nowych interakcjach. Ale w miarę możliwości staram się odpowiadać każdemu, regularnie. A te interakcyjne minuty sumują się często potem w godziny.
Zgadzam się z uwagą dotyczącą komentarzy. Choć ja czasem napotykam na blogu (na Facebooku już nie) komentarze ewidentnie napisane przez osobę, która wpisu nie przeczytała i napisała co byle. Wtedy muszę wysilić swą wolę, by nie odpowiedzieć zgryźliwie. Najczęściej mi się udaje.
Zapytam teraz hipotetycznie: jeśli nie blog, to co? Co cię zajmuje pozablogowo?
Prowadzimy z narzeczonym małą agencję multimedialną, zajmującą się produkcją gier komputerowych, głównie drobnostek na zamówienie. Do tego dochodzą jeszcze psy, które są stworzonkami dość wymagającymi, nieustannie domagającymi się atencji. A kiedy wreszcie przyjdzie jakiś wolny moment to wypełniam go albo czytaniem, albo pogrywaniem w gry, albo jedną z dwustu rozrywek na które na co dzień zazwyczaj nie mam czasu. Życie mam wypełnione po brzegi.
Gry komputerowe to temat, który na blogach książkowych nie pojawia się za często, co trochę mnie dziwi, gdyż medium to służy przekazywaniu świetnych opowieści. Czego Ty szukasz w grach i czy branie udziału w tworzniu ich nie zmieniło Ci perspektywy?
Szukam właśnie tego: świetnych, wciągających opowieści i światów, które porywają mnie bez reszty. Czasem są to historie, które sprawdziłyby się także w innym medium, jak choćby The Wolf Among Us od Telltale Games, seria Broken Sword czy inne przygodówki… W zdecydowanej większości gry to jednak narracyjnie zupełnie inna rzecz niż książki – ciężko przecież spodziewać się po takim choćby Skyrimie by opowiedział nam zwartą historię, z konkretnymi „beatami” narracyjnymi. W grach króluje jednak inny typ przedstawiania historii – świetnie opowiadał o tym MrBtongue, przyrównując strukturę Fallouta do Tristrama Shandy’ego. Polecam poszukać go na YouTubie i obejrzeć ten filmik jeśli interesujesz się tematem.
Jeśli chodzi o zmianę perspektywy, to… Tak, na pewno patrzymy na gry zupełnie inaczej po tym jak już zajrzymy im „za maskę”. Podkreślam, że nie tworzymy takich dużych, naprawdę dużych tytułów, a raczej pomniejsze gry, często w ujęciu reklamowym – ale i to pozwala docenić jak mozolny jest proces ich kreacji, jak wielki wysiłek wkładany jest w każdą godzinę, każde dziesięć minut gry, w każdą czynność, jaką wykonywać może gracz, przyjmujący ją jako coś absolutnie naturalnego. Widziałam kiedyś porównanie procesu tworzenia gier do procesu zegarmistrzowskiego – i coś w tym chyba jest.
Dzięki za polecenie mrBtongue. Ja się zaś odwdzięczę zachętą do zajrzenia na kanał pana zwanego Super Bunnyhop – recenzje, ale i analityczne podejście do tematu i sporo researchu. Ciekawie opowiadał o Wiedźminie. Gry są o tyle ciekawe, że w nich historie tworzą się same, czasem nawet wbrew grze. Lubię piękne, zajmujące historie, ale też i gry z tzw. „emerging gameplay”, w których można sobie tworzyć opowieści.
A wiesz, że Super Bunnyhopa znam? Nie oglądam go regularnie, ale co jakiś czas obejrzę jeden z jego filmików. Jest to faktycznie godna rekomendacja.
To jeszcze ostatnie pytanie z growego poletka. Gdybyś miała kogoś zachęcić do grania, to jaką grę byś poleciła tej osobie?
Wspomniany The Wolf Among Us to świetne wprowadzenie do świata gier dla kogoś, kto tym światem wcześniej się nie interesował: opiera się na historii i dialogach, sterowanie jest proste i łatwe do opanowania, zagadki nieskomplikowane… Do tego szykuje nam się ponoć wkrótce kontynuacja. Jeśli ktoś szuka bardziej mięsistej rozgrywki to nowe przygody Lary Croft, czyli dwa ostatnie Tomb Raidery, są jak najbardziej godne polecenia – w szczególności ten pierwszy, z 2013 roku. No i wstyd byłoby nie wspomnieć o grze, od której moja przygoda z tematem się zaczęła, czyli Beyond Good & Evil. Gra już dość leciwa, ale dzięki odnowionej wersji ciągle żywa.
W Beyond Good and Evil musiałbym w końcu zagrać, bo wiele dobrego słyszałem. Wracając zaś do blogowania: jak wspominasz początki swojego Wielkiego Buka? Co było najtrudniejsze? Co Cię zaskoczyło?
Początkowo pisałam bardziej „do szuflady”, bo wyświetlenia recenzji policzyć mogłam na palcach jednej ręki. Pamiętam szaloną radość, jaką odczuwałam gdy te jednocyfrowe wyświetlenia zaczynały przemieniać się w dwucyfrowe, a potem w setki i tysiące… Najtrudniejszą rzeczą było chyba wytrwanie w tym właśnie początkowym okresie… U mnie prawie dwuletnim. Gdy prawie nikt nie czyta twoich recenzji ciężko się zmotywować by pisać ich kilka tygodniowo. Jednocześnie jednak ciągnęła mnie ta myśl, że może mam coś do powiedzenia i chcę to powiedzieć – i między tą chęcią a sporą dawką dyscypliny, w końcu dotarłam do momentu, w którym moje teksty znalazły swoich odbiorców… A raczej na odwrót.
A co mnie zaskoczyło? Wiele rzeczy, każdego tygodnia zdarza się coś zaskakującego. Z takich pozytywniejszych zaskoczeń? Z pewnością to, jak sympatyczni są ludzie w polskiej blogosferze. Nie przyglądałam się jej nazbyt dokładnie zanim sama nie zaczęłam pisać i jako osoba introwertyczna dopiero po jakimś czasie zaczęłam zawierać w niej znajomości… Dzisiaj wiele z nich to już przyjaźnie. O książkach piszą u nas naprawdę świetni ludzie.
Widzę, że mam szczęście ze swoim blogowaniem. Co prawda reakcję budzą głównie teksty nie będące recenzjami, ale i tak jestem ze swego bloga zadowolony. Nie wiem, czy bym wytrzymał dwa lata przy przyzerowym zainteresowaniu. Ale Twój przykład pokazuje, że warto być wytrwałym. Zresztą o ile mnie pamięć nie myli, to np. Zwierz popkulturalny miał podobne początki.
Piszesz jednak o introwertyzmie. Nie kłóci się on czasem z vlogowaniem?
Odrobinę, ale wszystko można przeskoczyć. Ray Bradbury powiedział kiedyś, że jeśli będziesz pisać tysiąc słów dziennie, prędzej czy później staniesz się pisarzem. Podobnie ma się rzecz z vlogowaniem: jeśli będziesz regularnie nagrywać kilka filmików w tygodniu, prędzej czy później trema odejdzie w zapomnienie. Regularność i dyscyplina są w stanie wygrać ze wszystkim.
Trzeba jednak zaznaczyć, że początki jakoś specjalnie łatwe nie były. Do vlogowania namówiła mnie Anita z Book Reviews by Anita – a to chyba najbardziej ekstrawertyczna osoba, jaką znam. Na zawsze będę jej za to wdzięczna, bo bez niej najpewniej w ogóle bym się na vlogowanie nie zdecydowała.
Z tą poradą Bradbury’ego zgadza się sporo pisarzy. Śledzę kilku na Twitterze i regularnia wraca taka oto porada dla początkujących: pisać, pisać, pisać. Moje regularność ma co prawda mniejszą częstotliwość od Twojej, ale mam dziwne przekonanie, że bez niej blog szybko by mi podupadł i coraz trudniej byłoby mi się motywować do dalszego pisania.
Nie ma w tym przekonaniu nic dziwnego. Dyscyplina po prostu pomaga w życiu, tak blogowym, jak i poza nim. Dzisiejszy świat wypełniony jest taką ilością odwracaczy uwagi, że bez niej mogłabym przeklikać cały dzień, czytając i oglądając materiały innych, nie znajdując czasu by się wypowiedzieć… A wolałabym jednak dorzucić swoje dwa grosze.
A śledzisz jakieś blogi, vlogi czy też podcasty anglojęzyczne?
Ostatnio dzieje się tyle rzeczy na polskim booktubie, że nie starcza mi czasu by regularnie wyglądać poza nasze granice. Ale staram się od czasu do czasu wpadać do BooksAndQuills, Jesse The Reader, Peruse Project…
Ja próbuję za zabrać za przegląd książkowych podcastów, ale niedoczas zdecydowanie przeszkadza. W pracy mogę sobie słuchać różnych rzeczy w tle, więc pewnie z czasem na blogu się pojawi. Ale tak poza tym to zgadzam się z tym, że ogólnie wszystkie jest za dużo – nawet w książkowym światku. Chciałbym regularnie czytać klasykę, śledzić nowości anglojęzyczne, przeczytać niewydane w Polsce powieści nagrodzone/nominowane do Hugo czy Nebuli, dokończyć niektóre cykle… Trudno Ci było pogodzić się z tym, że nigdy nie przeczytasz absolutnie wszystkiego, co chcesz?
Wybór jest nieodłącznym elementem życia, więc jakoś specjalnie z tego powodu nie rozpaczam. Jest w nas wszystkich jakiś naturalny element chciwości – i chyba trzeba z nim trochę walczyć, bo można przez niego zwariować… Szczególnie w czasach współczesnych, naznaczonych przecież przesytem absolutnie wszystkiego. Dlatego warto stworzyć sobie listę rzeczy, które przeczytać absolutnie trzeba, a do całej reszty podchodzić już mniej rygorystycznie: jak znajdę czas, to przeczytam, jeśli poleca ktoś, komu ufam, to się zainteresuję. Wszystkie swoje lektury staram się weryfikować, porządnie sprawdzać, zanim po nie sięgnę – właśnie po to by unikać marnowania czasu na coś, co okazałoby się „padliną”, albo absolutnie zawiodło moje oczekiwania. Im mniej takich przypadków, tym lepiej… Tym więcej czasu zachowujemy na rzeczy wartościowe, fajne, wzbogacające nas lub umilające nam czas. I tak sobie myślę, chyba właśnie w tym kryje się utylitarna wartość naszej działalności. Chyba właśnie po to blogujemy, prawda? Pomagamy innym w organizacji ich czasu. W ratowaniu cennych godzin i przestawianiu ich tam, gdzie można spożytkować je pozytywnie.
Tak, wydaje mi się, że między innymi po to. Jest to powiązane z inną kwestią, która poruszasz – zaufaniem. Wydaje mi się, że czytelnicy zdają sobie sprawę z tego, że gust ich i recenzenta nie będzie pokrywał się w stu procentach. Nie oczekują bezbłędnych polecanek, a po prostu szczerego wyrażenia swojego zdania. Zresztą bloger też musi ufać swoim czytelnikom.
Absolutnie. Jeśli zabierasz się za blogowanie, żeby powiedzieć wszystkim wokół, że są w błędzie, nie znają się, a ty jeden posiadasz odpowiedzi na wszystkie pytania… Za daleko nie zajdziesz.
Pozwolę sobie płynnie przejść do patronatów. Jesteś blogerką z chyba najbardziej okazałą ich listą. Jak wspominasz pierwszy i jakim kategoriami kierujesz się przy decydowaniu, czy zgodzić się na propozycje wydawcy?
Oj, jest wielu blogerów, których listy patronatów są o wiele bardziej okazałe, uwierz mi. Mój pierwszy patronat, czyli Ostatnia Arystokratka Evžena Bočka wydana przez Starą Szkołę, to było przemiłe zaskoczenie i prawdziwe wyróżnienie, a zabawa z lektury – przednia. Przy wyborze patronatów kieruję się tymi samymi odgórnie przez siebie narzuconymi kategoriami, jak przy wyborze jakiejkolwiek innej lektury. Dokładnie sprawdzam jej treść, zapoznaję się z opiniami o konkretnej pozycji i odpowiadam sobie na najważniejsze pytanie – czy jest to wartościowa książka, która pasuje do Wielkiego Buka, czy któraś z grup moich czytelników i widzów odnajdzie w niej coś dla siebie ważnego. Jeśli odpowiedź jest twierdząca – wtedy z dumą mogę jej patronować.
Mam nadzieję, że nikt, kto doczytał do końca, nie ma teraz wątpliwości względem mego wyboru. Olga okazała się rozmówczynią pełną energii i zdecydowanych poglądów, które momentami mnie zaskoczyły. Ciekaw jednak jestem, co Wy wynieśliście z lektury tej rozmowy.
Piękno to strach. Cokolwiek nazywamy pięknym, boimy się tego.
Donna Tartt, Tajemna historia
Olga z WielkiBuk
Dziękuję raz jeszcze za rozmowę! Tak, zdecydowanie było bardzo godnie zgadzać się i spierać na tak fascynujące dla nas tematy. 🙂
pozeracz
To miła odmiana, gdy spór w sieci jest nie tylko kulturowy, ale i kulturalny.
zacofany.w.lekturze
Ja Was skrzyczę, za psucie języka. A teraz proszę mnie pozdrawiać 😀
Natomiast obojgu, o ile nie znacie, polecę Erskine’a Caldwella, zdaje się, że już kompletnie u nas zapomnianego, a niegdyś wydawanego dość dynamicznie.
zacofany.w.lekturze
Szlag. Ja Was skrzyczę za psucie języka. Tak powinno być 😛
Olga z WielkiBuk
Caldwella znam z pojedynczych opowiadań, na które się natknęłam, ale to bardziej na zasadzie samego kojarzenia nazwiska. Już obczaiłam i widzę, że muszę poznać bliżej – dziękuję za polecenie! 😀
I oczywiście – pozdrawiam! 😀
zacofany.w.lekturze
Ja go wolę w dłuższych formach, masę tego wydano w serii „Koliber”. Taka licealna fascynacja 🙂 Z kolei np. opowiadania Salingera w ogóle do mnie nie przemawiają. A i tak najbardziej kocham „Harfę traw” Capote’a 😀
Dzięki za pozdrowienia!
Olga z WielkiBuk
Całego Capote’a uwielbiam, ale za „Letnią przeprawą” i „Harfą traw” również przepadam najbardziej! <3
Caldwella już zdobyłam opowiadania i "Trouble in July" – jestem ogromnie ciekawa. 🙂
zacofany.w.lekturze
Ja się obracam w kręgu: Z zimną krwią, Śniadanie u Tiffany’ego (swoją drogą, to jest przereklamowany utwór) i właśnie Harfa. Chyba się boję rozczarować resztą twórczości TC.
Caldwella mam jeszcze kilka nieczytanych, chyba sobie wyciągnę, może znajdę chwilę.
pozeracz
I tak to jest. Przyjdzie taki, poleca i już trzeba listę „do przeczytania” rozbudowywać.
Ambrose
Potwierdzam, że Caldwell to interesujące nazwisko. Ze swojej strony mogę zarekomendować „Ostatnią noc lata” oraz „Sługę Bożego”. Świętnie oddany klimat Głębokiego Południa.
naia
To jeszcze ja, jeszcze ja! 🙂 dorzucę Caldwella „Ziemię tragiczną” – chyba najbardziej tragikomiczna rzecz, jaką czytałam.
pozeracz
„Ziemia tragiczna” zapowiada się bardzo ciekawie. Sprawdziłem też sobie notkę biograficzną Caldwella i widzę, że materiał do obserwacji miał przebogaty.
Bookiecik
Odnośnie słowa „fajny”. „Fajne to są smerfy”, mawia mój przyjaciel. I się z nim w pełni zgadzam. Słowo to oznacza wszystko i nic. Zdecydowanie bardziej wolę dobór bardziej precyzyjnej nomenklatury. Ubogaca ona język. Dbajmy o niego, jest piękny.
Olga z WielkiBuk
Dokładnie – „fajny” i „fajnie” to słowo, które idealnie oddaje element bezrefleksyjnej rozrywki bez głębszego znaczenia, które nie pozostawia po sobie nic więcej, poza chwilową emocją. Smerfy są tego idealnym przykładem.
Pozdrawiam!
Bookiecik
Prawda, aczkolwiek życie miałoby większego pazura, gdyby nawet ta chwilowa emocja miała konkretniejsze i bardziej barwne określenie. Byłoby ciekawiej 😉
pozeracz
Smerfy fajne? Toż to przecież doskonały przykład opresyjności patriarchatu… Dobra, dobra. Żartuję sobie trochę, ale tak szczerze, to społeczność tych niebieskich ludków zawsze wydawała mi się mocno podejrzana.
zacofany.w.lekturze
O pardą, w najnowszym filmie Smerfy odkrywają społeczność matriarchalną oraz, zdaje się, w finale idą w równouprawnienie 🙂
pozeracz
Ech, widać w smerfologii to ja jestem zacofany 😉
zacofany.w.lekturze
Moje córki wymusiły wizytę w kinie na najnowszej części, stąd ta wiedza 🙂
Bazyl
Jeśli chodzi o słowo fajny, to przypomniało mi się, że czytałem kiedyś chłopakom „Dawniej, czyli drzewiej” pani Strzałkowskiej i tam jest dwie strony fajny…, tfu!, wystrzałowych synonimów tego słówka 😛 Zajrzyjcie na Rymsa i powiększcie sobie ostatni obrazek, żeby zobaczyć jak fajn…, tfu!, nieszablonowo graficznie zostały pokazane.
PS. Przepraszam za plucie w miejscu publicznym i w kurtularnym towarzystwie 😛
PPS. Zwierz to jest popkulturalny, a nie popkulturowy 😀
pozeracz
Nie słyszałem o „Dawniej, czyli drzewiej”. Co prawda na razie do książka zdecydowanie bardziej dla mnie niż dla 6-latka i 3-latka, ale nic nie szkodzi na przeszkodzie, by kupić im na zapas 😉
A Zwierza skorektoruję.
Bazyl
Dla 6latka jak najbardziej! A ja odesłałem do Rymsa, a nie dałem linka. Prosz – http://ryms.pl/ksiazka_szczegoly/2285/dawniej-czyli-drzewiej.html 🙂 Zapasy książkowe dla dzieci, to jest coś w czym celuję. Niestety, trzeba brać pod uwagę, że brak czasu może spowodować zdewaluowanie zgromadzonych woluminów. A po chłopsku – dzieci potrafią wyrosnąć, zanim zdążymy im zbiory przeczytać 😛
PS. To może jeszcze zamiast: „Także nawet to zmuszanie jest nieskuteczne.”, poproszę „Tak że nawet to zmuszanie jest nieskuteczne.” 😀
pozeracz
Wyrosną, to wyrosną. Co sobie popodziwiam, to już moje. Choć u nas nieczytane to są tylko jakieś masowe spady podarowane. Ale dzięki za polecenie i potwierdzenie.
Czepiam się książek
Czytałam kilka tygodni temu inny wywiad z Olgą, ale ten zdecydowanie ciekawszy i bardziej inspirujący 🙂 Na liście lektur „do przeczytania” kolejne tytuły i nazwiska, których nie znałam, a z tego co mówicie, warto. Tylko do jednego się przyczepię – tytuł powieści Tartt… W tekście raz jest „Tajemna historia”, raz „Sekretna historia”, nie jestem pewna, czy te tytuły można stosować zamiennie 😉
pozeracz
To moja wina, to wszystko przez mnie ;-( Jestem skażony oryginalnym tytułem powieści i nie potrafię od niego uciec.
A tak poza tym, to cieszę się, że wywiad przypadł do gustu i nawet ciekawiej od innego wypadł. Merci.
Olga z WielkiBuk
Ogromna radość, że nasza rozmowa Ci się spodobała. 🙂 Sama też nałapałam czytelniczych inspiracji. 🙂
pozeracz
Ależ! Zorientowałem się, że zapomniałem wspomnieć o „S.”! Ależ wtopa. Jesteś chyba jedyną osobą, która to recenzowała w naszej blogosferze…
Olga z WielkiBuk
„S” jest rewelacyjne – polecam do zgłębiania kolejnych poziomów tej niesamowitej powieści, bo jest tam co odkrywać. 🙂 Mniam!
pozeracz
Zgłębiałem, śledziłem nawet to, co działo się w „realu”. Ciągle zresztą rzeczy w tym temacie się dzieją.
Rozkminy Hadyny
Olga o Beyond Good & Evil – okej, to chyba był argument ostateczny. Będę grać. Moja ukochana Ryba będzie wniebowzięta.
W ogóle nie podejrzewałam twarzy Wielkiego Buka o granie w gry! Z jakiegoś powodu po prostu nie leżało to w ogólnym wizerunku i chyba nigdy nie dogrzebałam się do tej informacji. Zresztą, za rzadko odwiedzam i niezbyt często oglądam, ale to swoją drogą. Bardzo miło słyszeć. Czuję się jeszcze bardziej zmotywowana, żeby w Beyond Good & Evil zagrać.
A ta poza tym, też przychylam się do listy lektur, która otwiera oczy, a nie tylko wyrabia nawyk czytania. Szczerze mówiąc, to funkcję zachęcania do czytania rzeczy nowych i przyjemnych, pokazywanie radości czytania, powinny spełniać biblioteki szkolne i to w klasach podstawowych.
A do tego, Pożeraczu drogi, bardzo trafny wybór kolejnego rozmówcy i sympatyczny, ciekawy wywiad. Aż miło poczytać, nawet nie wiesz, jak się ucieszyłam, jak zobaczyłam tytuł wpisu!:)
Olga z WielkiBuk
„Beyond Good & Evil” jest tak dobre i tak oryginalne, że po prostu musisz zagrać – świetna historia! Ostatnio znowu wróciłam do tego tytułu i nie traci nic ze swojej pyszności.
To bardzo ciekawy argument z bibliotekami – pamiętam sama jak w pierwszej klasie odkryłam bibliotekę z naszą panią wychowawczynią. Ten szok i niedowierzanie, że jest JESZCZE WIĘCEJ książek i czekają na wyciągnięcie ręki. 🙂
I ogromnie się cieszę, że nasza rozmowa Ci się spodobała!
Rozkminy Hadyny
Patrzyłam ostatnio przez ramię jak sobie tę grę odświeża mój luby i choć grafika faktycznie się trochę podstarzała, to muzyka raczej nigdy nie straci na świeżości. Mam taki plan, żeby jeszcze dziś sobie odpalić… 😉
Co do bibliotek, to ja z kołem pamiętam lekcje biblioteczne, gdy pani bibliotekarka przychodziła do klasy z naręczem książek dla dzieciaków w naszym wieku i można było pożyczać w klasie. W starszych klasach z kolei miałam już własny pakt z panią z biblioteki, że mogłam wchodzić do strefy zakazanej i buszować wśród regałów. To było przeżycie!
pozeracz
Czekam na wrażenia z Beyond Good & Evil. Muszę też zapytać – cóż to za biblioteczna strefa zakazana? Loch dla nieoddających? Bicze na zaginających rogi?
zacofany.w.lekturze
No jak to, w szkolnych bibliotekach nie było wstępu między regały, dlatego kółko biblioteczne to była taka fucha dla moli i zapewniała wstęp do sanktuarium 😀
pozeracz
Ach, w szkole podstawowej w bibliotece bywałem rzadko, a w liceum to nawet nie pamiętam, jak było. Na pewno nie było żadnego kółka bibliotecznego ni cztelniczego.
Rozkminy Hadyny
No i Piotr mnie rozumie! Dokładnie o to chodzi, zwykłym śmiertelnikom nie wolno było wchodzić między regały. I dlatego chody u pani bibliotekarki to była podstawa.
Wiecie co? Na wspominki mi się aż zebrało. Będzie z tego wpis!
zacofany.w.lekturze
Jedziesz z wpisem 🙂 Rany, pamiętam, jaką byliśmy dumną gromadką. Gdybym nie był taki leniwy, znaczy eee… zapracowany, to też bym popełnił wpis 😀
pozeracz
Też ciekaw jestem. Zwłaszcza, że dla mnie biblioteką byli koledzy z klasy, którzy mieli bogate zasoby fantastyki. A do tego rodzinnie też było ciekawie – jedna ciocia dziennikarka z wujkiem miłośnikiem fantasty obdarzyli mnie częścią zbioru, a druga ciocia bibliotekarką była.
Bazyl
W przygodówki grywam akurat rzadko, ale mam słabość do RPG. I jak kiedyś były to wciągające fabuły, tak teraz wszystko zmierza do ograniczonej narracji i typowego h&s. Cóż, znak czasów. Taki Planescape Torment zamęczyłby dziś młodego gracza, bo gdzie to tyle czytać, miast tłuc w przyciski joypada 😛
pozeracz
Jest trochę gier w starym stylu, choć to i tak nie do końca to samo. „Pillars of Eternity” czytania jest cała fura, ale zbyt często czytanie to mało porywającym jest.
Gandalf
Przemiło było nam przeczytać ten wywiad, gdzie jeden z najciekawiej piszących Blogerów książkowych rozmawia z jedną z naszych ulubionych Blogerek, na której bloga uwielbiamy powracać z każdym nowym postem. Chcielibyśmy tylko dodać, że ta rozmowa mogłaby być kontynuowana w kilku(nastu najlepiej) odcinkach w przyszłości! 🙂
Olga z WielkiBuk
Ooo! Jesteście przekochani – dziękuję za przemiłe słowa! 🙂 I możliwe, że kiedyś będziemy kontynuować, bo jak się okazało zapomnieliśmy poruszyć kilku wątków, które wyszły już po rozmowie. 😉
pozeracz
Przyłączam się do podziękowań. Bardzo miłe słowa. Ja nie mam nic przeciwko kolejny rozmowom, choć wydaje mi się, że nawet my po kilkunastu rozmowach stalibyście przeraźliwie nudni dla otoczenia.