W tym tygodniu me wysiłki promocyjne przybierają odcienie kontrastowe. Michał Stanek prowadzący bloga Za okładki płotem to wielki miłośnik powieści amerykańskiej, a ma dzisiejsza interlokutorka, Aleksandra Pasek z Parapetu literackiego, nie ukrywa swej niechęci do kultury amerykańskiej w wydaniu współczesnym. Do tego lubi smutne filmy acz wesołe piosenki, a mnie przekonała do siebie stwierdzeniem, że ma zbyt mało czasu, żeby czytać kiepskie książki. Cieszę się więc, że znalazła czas na rozmowę ze mną.
Tamto stwierdzenie mnie przyciągnęło, a w słuszności decyzji utwierdziły mnie wpisy o niszowych wydawnictwach. O niektórych dowiedziałem się właśnie z tych wpisów. Starczy jednak mych nudnych wstępów – oto i rozmowa.
∗∗∗
Pożeracz: Twój blog świętował niedawno drugie urodziny. Jak się postrzegasz dziś w porównaniu z tymi pierwszymi dniami? Co się zmieniło? Czego się nauczyłaś?
Parapet Literacki: Łatwiej byłoby chyba wymienić co się nie zmieniło, niż co się zmieniło, jeśli zestawimy ze sobą pierwsze i drugie urodziny. Rok temu byłam na tyle słabo zaangażowana w bloga, że te urodziny zwyczajnie przegapiłam. Chyba nie miałam do końca pomysłu na siebie i Parapet, poza tym że chciałam żeby działał i ludzie go czytali. Jednak jakoś nie mogłam zmobilizować się do regularnego pisania. Przez ostatnie miesiące wyklarował mi się jako tako spójny pomysł na bloga (choć ten pomysł cały czas wymaga szlifów i doprecyzowania) oraz zaczęłam traktować blogowanie poniekąd jako projekt biznesowy. Nie zrozum mnie źle, ja tu nic nie sprzedaję. Chodzi o to, że ja z natury jestem leniwa, po prostu. Musiałam narzucić sobie jakieś ramy i oczekiwania w stosunku do siebie, żeby to miejsce ożyło i lepiej funkcjonowało. Musiałam usiąść i się zastanowić kim ja chcę w tej sieci być i jak pokazać swój, moim zdaniem, największy atut, czyli autentyczność.
Wiele osób w ostatnich tygodniach (w tym dziewczyna, która zawodowo zajmuje się audytami biznesowymi) powiedziało mi, że mój blog i wszystkie aktywności wokół niego na social mediach są bardzo spójne. I to jest dla mnie ogromny sukces. Mam poczucie, że w sierpniu 2016 tej spójności nie miałam, ani nie miałam pomysłu na siebie, sposób prowadzenia bloga i social mediów.
Nie zmieniło się to, że chcę dzielić się ze światem dobrymi książkami, które znajduję w zakamarkach literackiego świata.
W pewnym sensie sprzedajesz swojego bloga, po części i siebie, gdyż to osobowość autora skryta między słowami jest w pewnej mierze przyciąga użytkowników. Ja wiem, że na początku za bardzo się starałem. Wynikało to po części z początkowego nadmiaru zapału, a po części z faktu, że wiem, że bez regularności nie będzie Pożeracza. Me wcześniejsze doświadczenia sieciowe pokazują, że nawet krótkie przerwy mogą mieć fatalne skutki. Z czasem zrezygnowałem z tekstów portalowo-wypełniaczowych i zmniejszyłem liczbę tekstów do dwóch.
Ciekawa uwaga z tą spójnością. Wiem, że wiele osób może pomstować na social media i ich znaczącą rolę, ale ich siła i wszechobecność sprawiają, że osoba zaczynająca blogowanie musi być choć nieco w nich biegła. Bez tego nawet dobry blog zginie w tłumie. Smutne to, ale prawdziwe. Masz jakąś złotą zasadę albo podstawową poradę dla początkujących lub nieobytych w mediach społecznościowych?
Zgadzam się z Tobą w 100%. Niestety jeszcze parę lat temu chyba to tak nie wyglądało, teraz jednak bez profilu w social mediach, najlepiej dwóch-trzech, nie masz absolutnie żadnej siły przebicia do czytelnika. Oczywiście pomijam przypadek, że jesteś przy okazji dziennikarzem, krytykiem literackim czy osobą w jakikolwiek inny sposób obecną w publicznym życiu kulturalnym – wtedy czytelnicy pojawiają się z innych źródeł. Zakładając jednak, że mówimy o zwykłych ludziach, takich jak ja, Facebook i Instagram jest pierwszą trampoliną do pozyskania czytelnika. Czy mam jakąś złota poradę? Raczej nie, sama się cały czas uczę. W social mediach trzeba być regularnym, bo inaczej obcinane są nam zasięgi; bardzo fajne są reklamy i przynoszą nam nowych odbiorców, ale Facebook potem wymusza na nas kolejne promowanie postów zmniejszaniem zasięgów postów niepromowanych; pokazywać sporo siebie, a mniejszy nacisk kłaść na udostępnianie treści innych portali, bo to budzi najmniejsze zainteresowanie. Przede wszystkim jednak social media to sposób na pokazanie swojej osobowości i już od nas zależy czy postawimy na autentyczność, czy będziemy się kreować na kogoś kim nie jesteśmy. Moim zdaniem to drugie rozwiązanie działa na jakiś czas, ale w końcu uważny odbiorca wykryje fałsz i niespójność. No przynajmniej ja widzę to często, ale może to przez te moje psychologiczne zboczenie.
Dawno, dawno temu miałem na Onecie angstowego bloga wczesnostudenckiego i wtedy wszystko opierało się po prostu na wędrowaniu po innych blogach. Social media były wtedy w powijakach, ale ruch był jakby większy. Choć na całe szczęście nikt tego bloga już nie znajdzie. Ale tak w zasadzie to zgadzam się – startowa rozpoznawalność, choćby minimalna, to wielki plus. Ja miałem rozpoznawalność niemal zerową, ale choć nieco doświadczenia w recenzowaniu. Mam tu jednak jedno pytanie i jeden komentarz. Zacznę od tego pierwszego: czy Facebook rzeczywiście obniża zasięgi po promowaniu? Mam podobne odczucia, ale ciekawi mnie, czy ktoś to może jakoś nieanegdotycznie sprawdził. Byłby to bardzo przydatny kąsek informacyjny nie tylko dla początkujących.
No właśnie kiedyś tych blogów było dużo, dużo mniej i też łatwiej było sobie zbudować grono czytelników, nawet bez tych kanałów social media i bez posiadania ładnej strony. Tak przy okazji, przecież te starsze blogi kulturalne często miały albo i mają, nadal naprawdę koszmarne szablony, nieczytelne, z małą czcionką, brzydkimi grafikami. Dzisiaj to nie przechodzi. Kiedy powstaje nowy blog to musi się już nieco postarać również o stronę wizualną.
Co do Twojego pytania o Facebooka i obcinanie zasięgów – najprawdziwsza prawda. Nie ma oczywiście takich oficjalnych danych, ale z kim nie rozmawiam to potwierdza to samo co ja zauważyłam na fanpage’u Parapetu – odkąd zaczęłam promować posty spadły mi znacznie zasięgi na posty niepromowane. Facebook w ten sposób wymusza kolejną i kolejną reklamę. Trzeba się zastanowić, każdy sam ze sobą, na ile jest nam to potrzebne i czy nie jesteśmy w stanie wypracować tego samego efektu bez płatnych reklam.
Wtedy blogów też było dużo, ale nie książkowych. Wtedy numerem jeden były różowe blogaski z brokatowymi animacjami i tAkom PisOWniOM. Przypadkowe wejście na takiego blog groziło zapaścią. Ale wracając do Facebooka – podejście do promowania/niepromowania to jedna z ważniejszych decyzji, które podjąć musi początkujący bloger. Szkoda, że od czasu rozpowszechnienia promowania postów i brutalnego ścięcia zasięgów stało się to tak nachalnie wciskane.
Teraz pytanie już bardziej książkowe. Jednym z głównych wyróżników Twojego bloga jest dobór lektur – wybiórczy, precyzyjny i nastawiony raczej na niszę. Jak ukształtowały się w Tobie takie czytelnicze gusta?
Wiesz co trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Faktycznie mój dobór lektur jest specyficzny. Mam wrażenie, że historia wygląda po prostu tak, że w pewnym momencie, jakieś 3 lata temu, może mniej, zorientowałam się że coś jest nie tak, że książki, które lądują na listach bestsellerów wydają mi się do siebie bardzo podobne, że czytanie mnie nie porusza. Nacięłam się kilka razy na polecenia redaktorów, których uważałam za autorytety. Byłam trochę sfrustrowana. Zaczęłam szukać dwutorowo, najpierw w biblioteczce mojej mamy gdzie jest ogrom świetnej literatury i polskiej i obcej, a do której jakoś wcześniej nie sięgałam (nie wiem czemu sama mi ich nie podkładała, muszę zapytać). Potem, jakiś ponad rok temu kiedy już założyłam bloga, pojawiło się u mnie zainteresowanie pt. kto to wydał. Pytanie, którego wcześniej sobie nie zadawałam. No i tak to już poszło. Poznałam wiele małych wydawnictw, zaczęłam o nich pisać, zobaczyłam ile jest obszarów literatury, których nie znam. Mam wrażenie, że obecnie ukształtował mi się jakiś bardzo zgrubny klucz, wg którego dobieram lektury.
Chyba tak to bywa z gustami i zainteresowaniami literackimi, że kształtują się w ramach procesów, których nie da się kontrolować, gdyż gdy zda sobie człowiek z nich sprawę, to już zdążą się ugruntować. A skoro już o małych wydawnictwach mowa – czy masz jakieś któremu kibicujesz choć nieco mocniej niż pozostałym?
Jeśli chodzi o małe wydawnictwa to myślę, że kibicuję wszystkim, o których pisałam w cyklu o małych wydawcach. Wiem, że tworzą je ludzie z pasją i oddaniem, którzy poniekąd pełnią swego rodzaju misję, bo ustalmy sobie,że na tej działalności kokosów nie zbijają. W czasach masowego wydawania śmieciowych tworów książkopodobnych jeszcze bardziej powinno doceniać się tych, którzy starannie dobierają każdy tytuł do swojej oferty wydawniczej. Oczywiście mam kilka takich wydawców, za które trzymam odrobinę mocniej kciuki: Wydawnictwo Nisza, które jest prowadzone jednoosobowo przez panią Krystynę Bratkowską, a która wydaje świetne tytuły; Claroscuro, Afera, czy troszkę większe, ale wciąż niszowe wydawnictwo Książkowe Klimaty.
To bardzo smutne, że te duże wydawnictwa w zasadzie zupełnie się nie przejmują żadną misją. Pal pies wydawanie literatury w stylu Katarzyny Michalak, ale często decydują się na wydawanie książek po prostu szkodliwych, jak ostatnie dzieło Beaty Pawlikowskiej poświęcone depresji. A może duże wydawnictwa są usprawiedliwione? W końcu ich celem jest zarabianie pieniędzy, a takie „dzieła” na pewno się sprzedadzą?
Dla mnie to żadne usprawiedliwienie, ale ja mam na ten temat dość nierealistyczne spojrzenie. Uważam, że jeśli kogoś celem jest zarabianie pieniędzy to niech zakłada fabrykę listew przypodłogowych albo sklep monopolowy. U podstawy firmy, która wydaje literaturę powinna, moim zdaniem, stać intencja promocji kultury. A ustalmy sobie, te „dzieła”, o których wspominasz są często kultury zaprzeczeniem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nigdy świat nie będzie wyglądał w ten sposób, więc to tylko takie idealistyczne mrzonki. Zawsze będą ci z misją (patrz mali, niszowi wydawcy o których rozmawiamy) i ci nastawieni na zysk. W każdej branży. A że jak wchodzę do księgarni sieciowej i patrzę po półkach to mnie czasem szlag trafia co się wydaje w papierze, to już moja prywatna frustracja.
Literacka fundamentalistka jak się patrzy. Dzielę tę frustrację, ale na kwestie rynkowe nie patrzę tak zdecydowanie. Chyba po prostu na tyle się pogodziłem ze stanem rzeczy, że szkoda mi nerwów. Zresztą uważam też, że nawet przy nastawieniu na zarobek można wydawać i „wydawać”. Wspomniane przeze mnie dzieło Pawlikowskiej jest nawet nie tyle pulpą o marnej wartości, ale jest zwyczajnie szkodliwe, czy wręcz niebezpieczne. Podobnie jak i wszelkie inne pseudonaukowe popłuczyny, przez które ludzie odwiedzają znachorów i leczą się homeopatią.
Ale, ale. Pora na odmianę nastrojów i pytanie pozytywne. Cóż ostatnio najbardziej literacko Cię zachwyciło?
Denerwować, to i ja się już tym nie denerwuję, ale faktycznie zalatuję nieco literackim fundamentalizmem. Oczywiście, że masz rację. Taki Karakter na przykład – jestem pewna, że wydawnictwo na siebie zarabia, a wydają przecież same świetne książki. Wszystko na poziomie, spójne z linią wydawnictwa, rewelacja. Dla mnie to takie wydawnictwo bez żadnej skuchy i przy tym na pograniczu między niszowym, a już większym graczem.
Literacko mnie zachwyciło kilka tytułów, ale wszystko w zasadzie „już było”, bo żaden z nich nie należy do nowości. Z pewnością Wilk stepowy, którym się zachwycam gdzie się tylko da i o którym z resztą rozmawialiśmy u mnie na blogu. Powieść, która jeśli trafi do Ciebie w odpowiednim czasie potrafi nieźle namieszać w głowie i zmienić sposób postrzegania siebie i tego co w życiu ważne. Do mnie trafiła w takim właśnie momencie.
Poza tym Jazz Toni Morrison, czyli moje pierwsze spotkanie z afroamerykańską Noblistką. Spotkanie bardzo udane, trafił do mnie sposób narracji, wzruszyły prawdziwe postaci z krwi i kości. Niesamowity talent do snucia opowieści, z pewnością niedługo sięgnę po coś kolejnego tej autorki.
Zachwyciłam się totalnie również krótką, acz treściwą historią w książce Jak się ma Twój ból Pascala Garniera. Urzekająca historia w klimacie noir, ale z wciąż pojawiającymi się iskrami czarnego humoru. Świetne – lekkie, a jednocześnie mówiące o sprawach najważniejszych. Dobijające natomiast jest to, że Garnier jest autorem ponad czterdziestu książek, a w Polsce wydaliśmy…jedną.
Obecnie zachwycam się natomiast Thomasem Bernhardem i jego Wymazywaniem, do którego wróciłam po kilkumiesięcznej przerwie. Ten Bernhard to był jednak mistrz, nikt już tak nie pisze, nikt.
Gdy patrzę na te rozbicia ceny książki na poszczególne elementy składowe, to nie jestem aż tak pewny względem zarabiania. Choć mam nadzieję, że Karakter rzeczywiście na siebie zarabia i zarabiał będzie jeszcze długo.
O Wilku stepowym rzeczywiście rozmawialiśmy i zgadzam się w pełni: powieść Hessego potrafi w odpowiednim momencie powywracać nieco zwoje i emocje. Piszesz o Garnierze, a przecież i Hesse bardzo długo czekał na wyjście ze statusu dostępności tylko na Allegro w horrendalnych cenach. Polski rynek wydawniczy ma wiele takich dziur. Jako fan fantastyki mam to szczęście, że nie mam problemów z czytaniem po angielsku, bo inaczej cierpiałbym katusze powodowane przerywanie wydawania serii po jednym lub dwóch tomach. Przychodzą Ci jeszcze na myśl jakieś takie dziury wydawnicze?
To prawda, na tego Wilka stepowego to już kiedyś polowałam ale cena mnie zbijała z nóg.
Oj myślę, że, jak to określiłeś, dziur wydawniczych mamy co nie miara. Ja obserwuje je zwłaszcza w obszarze literatury może bardziej egzotycznej – arabskiej, afrykańskiej. Wydajemy jakiś ułameczek tego co się ukazuje, za to na tony tłumaczymy książek amerykańskich. I to chyba niekoniecznie chodzi o samą dostępność tłumaczy, bo np. wielu pisarzy afrykańskich pisze po francusku, a to przecież nie jest język, w którym trudno o przekład.
Mam poza tym cała listę książek pod hasłem – nie do zdobycia i są tam tytuły zaskakujące. Na przykład Dziewczyna z poczty Stefana Zweiga czy Pałac snów Ismaila Kadare. Ten ostatni przypomina mi, że z tytułami z Bałkan też u nas nie najlepiej. No co powiedzieć, zalewa nas literatura anglojęzyczna, ale z resztą póki co, jest dość słabo.
Gdy wspomniałaś o literaturze arabskiej, to od razu przyszło mi na myśl, że w sumie wystarczy czytać np. „Literaturę na świecie”, by zobaczyć te braki na własne oczy. Z tą anglosaską dominacją to, niestety, prawda. Chyba dlatego tak rzuciłem się na rewers od Książkowych klimatów i z ciekawością spoglądam na ich ofertę.
Powoli zmierzając ku zwieńczeniu tej rozmowy, zapytam: jakie masz plany czytelniczo-blogowe na nadchodzący czas a może nawet i rok przyszły?
Myślę nad jakąś błyskotliwą odpowiedzią na Twoje pytanie o plany. W zasadzie nie robię jakiś konkretnych założeń. Blogowe plany na kolejny rok opisałam z grubsza we wpisie urodzinowym – chcę skupiać się nadal na niszy wydawniczej, promować ciekawe małe wydawnictwa i mniej znanych autorów. Poza tym chcę wiecej miejsca poświęcić na wpisy około książkowe i lifestylowe.
Jeśli chodzi natomiast o plany czytelnicze to tak myślę siebie że jakieś małe jednak mam : chcę kontynuować akcję „Czytamy klasykę” z koleżankami blogerkami. Co mniej więcej dwa miesiące wybieramy tytuł z klasyki literatury i namawiamy do wspólnego czytania. Poza tym planuję kilka tytułów z rejonów Bliskiego Wschodu i Afryki, inspirowana między innymi przez niezastąpione Niespodziegadki. No i jeszcze chcę przeczytać Z zimną krwią Capote w oryginale i porównać z tłumaczeniem w ramach projektu #Przekładnia.
No i tak, jednak trochę planów się zebrało widzisz.
Na koniec oddaję inicjatywę w Wasze ręce, Wielce Szanowni Goście. Może Wy chcecie zapytać o coś Aleksandrę? A może podzielicie się Waszymi doświadczeniami z facebookowym promowaniem postów? Jak Wy podchodzicie do swego czytelniczego czas? No i co z tymi Amerykanami? I pamiętajcie: już niedługo Pożeracz może zapukać do Waszej skrzynki mailowej.
Samotność jest niezależnością, życzyłem jej sobie i zdobyłem ją po długich latach. Była ona zimna, o tak, ale była też cicha, prawdziwie cicha i wielka, podobnie jak zimne, ciche przestworza, po których wędrują gwiazdy.
[Hermann Hesse, Wilk stepowy]
Matka Polka Czytająca
Ola ma rację, jeśli chodzi o brak czasu na marną lekturę, zbyt mało go mamy, żeby katować się pseudoliteraturą, więc zgadzam się z nią absolutnie. Poza tym jestem w trakcie lektury wspomnianej książki Garniera i muszę przyznać, że to niezwykłe doświadczenie. Ale byłabym hipokrytką, gdybym stwierdziła, że nie interesują mnie nowości, które pojawiają się w dużych wydawnictwach i które potem można znaleźć na moim blogu. Ale ze wszystkich sił staram się prezentować wartościową literaturę, książki, które zostają ze mną na dłużej i o których nie zapominam chwilę po przewróceniu ostatniej kartki. Poza tym od początku blogowania postawiłam twarde warunki, a mianowicie niczego nie piszę pod dyktando wydawcy! Pozdrawiam serdecznie, Dominika 🙂
pozeracz
Ja w tym zakresie jestem zwolennikiem angielskiego powiedzenie „to each their own”, czyli w wolnym tłumaczeniu „co kto lubi”. Zgadzam się zdecydowanie z tym, że czas zbyt wartościowy jest by go marnować, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko osobom, które podchodzą do literatury podchodzą też rozrywkowo i szukają zwyczajnej frajdy. Niemal każdy ma przecież swoje „guilty pleasures”.
Ambrose
Witamy w kapitalizmie 🙂 Dopóki książka będzie postrzegana jako produkt, nie ma opcji, by w skali masowej, pośród wydawców, istniało coś takiego jak „poczucie misji”, „zaangażowanie w tworzenie kultury”, itd. Liczy się dobra reklama, a potem zysk, pieniądz.
pozeracz
I tak, i nie. Zgadzam się z tym, że wiele problemów wynika z takiego postrzegania, ale też uważam, że nawet i przy takim postrzeganiu możliwe byłoby postępowanie bardziej etyczne. Od kapitalizmu nie uciekniemy i uważam, że nie ma szans na zmianę obecnego stanu rzeczy, jeśli chodzi o to postrzeganie, ale naszym zadaniem, jako tych wymagających czytelników, jest wspomaganie tych mniejszych.
Ambrose
Ha, ja sam przyznaję się bez bicia, że moje wsparcie jest b. skromne. Książki nabywam jedynie po promocji albo w Taniej Książce – nie stać mnie na kupowanie po cenach okładkowych, które uważam za stanowczo zbyt wysokie.
pozeracz
Wspomagać można na różne sposoby. Samo promowanie tej ambitniejszej literatury to już duża rzecz.
Ola Dob.
Blog Aleksandry odkryłam przypadkiem. Gdzieś, we wspomnianych social mediach trafiłam na zdjęcie wykonane niedaleko mojego miejsca zamieszkania i tak okazało się, że obie oddane jesteśmy literaturze i piszemy o niej z tego samego miejsca.
Bardzo ciekawa rozmowa, przeczytałam ją z przyjemnością. Ponadto równie intensywnie wyznaje zasadę, że nie mam czasu na czytanie czegoś, co jest według mnie słabe.
Pozdrawiam serdecznie!
pozeracz
O, no proszę, czyli sąsiadki. Ale mam nadzieję, że choć kilka osób odkryje bloga Aleksandry i inne promowane przeze mnie rozmowami i banerami blogi. Wartościowe treści warto promować.