Wszystko zaczęło się od dobrej książki i skiepszczonego tłumaczenia. Jeszcze w trakcie lektury Trylobitów natknąłem się na facebookowej grupie pewnego szalonego wydawnictwa na zwięzłą acz przykładami podpartą i ciętą krytykę fragmentu przekładu Trylobitów autorstwa Macieja Świerkockiego. Pomyślałem sobie wtedy, że autor tego tekstu może być ciekawym rozmówcą. Postanowiłem to sprawdzić i teraz mogę Was zaprosić do lektury wpisu niniejszego. Oto więc Tomasz Gałązka i jego przekładniczy (i nie tylko) świat.
Tomasz S. Gałązka to tłumacz o dorobku bogatym i zróżnicowanym – jeśli macie ochotę możecie sprawdzić sobie wypis dzieł przełożonych na stronie Esensji. Dodam tylko jeszcze z kronikarskiego obowiązku, że jest historykiem i tłumaczył też prace historyczne. Na polu zaś literackim nienaukowym na koncie między innymi Arthura Machena, Neala Stephensona, Hermana Melville’a czy Ernesta Hemingwaya. Zaś za przekład Długiego marszu w połowie meczu Bena Fountaina nominowany był w 2019 roku do Nagrody Odnalezione w tłumaczeniu. Tak osobiście dodam, że – jak przyznaje w kwestionariuszu przygotowanym przez Paulinę Małochleb – „na szczęście niestety nie” utrzymuje się z tłumaczeń i pracuje po godzinach, co tym bardziej czyni go pokrewną, po nocach siedzącą duszą.
Dość jednak osobistych odskoków i faktografii. Ważna w końcu jest jedynie rozmowa…
█ ⚠ █▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓█ ⚠ █
Pożeracz: Nie zacznę od pytania o to, jak zacząłeś pracę przekładniczą, gdyż anegdotę o zdobyciu pierwszej umowy można znaleźć w sieci, ale ciekaw jestem niezmiernie: jak Ci się pracowało nad Zodiakiem Stephensona?
Tomasz Gałązka: TL;DR: wspaniale, plecy nie bolały, zarwane noce też, generalnie 24 lata temu wszystko było jakby łatwiejsze, khy khy.
Pełnymi zdaniami: Och, każdej osobie chcącej zacząć poważnie działać w tłumaczeniach życzyłbym takiego właśnie tekstu na początek. Stephenson z czasów, kiedy umiał zmieścić się w przeciętnych rozmiarów tomie bez uciekania się do mikroskopijnej czcionki i papieru biblijnego – pomysły i dowcipy odpalane seriami, żwawa fabuła, co więcej, nawet z prawdziwym zakończeniem! Bawiłem się przy tej powieści przednio, mam nadzieję, że czytelnicy wersji polskiej też nie tylko zgrzytali zębami. Z aspektów rzadko ostatnio spotykanych, pracowałem z egzemplarzem oryginału w garści, prawdziwym, papierowym, własnym, co dokładało nieco mozołu (bo czasem uparcie się zamykał). Cały czas miałem poczucie, że oto złapałem $DEITY za nogi, że teraz to już będę tłumacz parekselans i w ogóle, co, nie ukrywam, uskrzydlało. Potem życie wypłaciło mi piąchą między te skrzydła, ale chyba jakoś się otrząsnąłem.
P.S. Po redakcji nie dostałem już tekstu Zodiaca do korekty autorskiej (teraz protestowałbym zajadle, wtedy nie miałem pojęcia, jak to wszystko powinno wyglądać). Wypłata, z tego, co pamiętam, przyszła całkiem sprawnie, a uczucie trzymania w rękach po raz pierwszy egzemplarzy autorskich czegoś, co się – przecież – jakoś tam samemu napisało jest NIEZIEMSKIE.
Oby pozwalały się te skrzydła wznosić na przekładu wyżyny. A tak już mniej górnolotnie, to rzeczywiście wygląda to na miły pracy początek. Ale skoro piszesz, że się dobrze bawiłeś, to mam pytanie dwudzielne: czy takie odczucie pomaga w pracy? I czy zdarzyło Ci się pracować nad książkami, które z Twoimi gustami się rozmijały?
Raz jeszcze zacznę od TL;DR: 1. OJEXUTAK, i jak jeszcze 2. Tania prowokacja, ale potwierdzam!
A szerzej – och, właściwie dla tego właśnie poczucia robię w tłumaczeniach, takiego dopaminowego pogilgotania, że coś tam wyszło, zagrało, nadaje się do pokazania ludziom (choć oczywiście na całe szczęście są po drodze osoby redagujące, skutecznie wyprowadzające mnie z niezasłużenie dobrego mniemania o własnych zdolnościach, ale strzał dopaminy jest podczas przekładu, przy obróbce poredakcyjnej satysfakcja jest bardziej cerebralna – kiedy ucieramy zespołowo te teksty na coś nadającego się do konsumpcji, to już nie pora na nagłe przebłyski, tu się, psiachmać, wykonuje zbożny trud).
I oczywiście, że zdarzało mi się pracować z książkami nie w moim guście. Niektóre jakoś tam się z moimi upodobaniami zazębiały, w mniejszym czy większym stopniu, co czasami pomaga przełknąć niechęć i walczyć dalej, inne były… inne, no. Na przykład pierwszy (i jedyny wydany w Polsce) tom trylogii fantasy, tak dennej, że nie znalazł się nikt, kto by temu dziełu napisał blurba, a jedyną pozytywną recenzję, jaką widziałem, napisał Henryk Tur. Był to wyrób tak starannie doszlifowany, że autor wymyślił tylko sześcioro członków siedmioosobowej drużyny, która brnęła przez kalkowany od innych bieda-wyrobników quest. Zaznaczyłem to dla redakcji, poszło w druku bez zmian, nikt nie zamierzał zużyć na tę książkę ani wata energii ponad niezbędne minimum. Odpukać, obecnie jestem na etapie wybierania sobie zleceń, nie muszę już łapać każdej nadstawionej padliny. Może w życiu trzeba zaliczyć taki staż? Nie wiem, wiem jednak, że czegoś się nauczyłem także przy okazji walk z książkami nienajlepszymi.
Chyba nieco rozumiem to uczucie, bo zdarza mi się nie aż tak rzadko jakbym chciał tłumaczyć teksty użytkowe, które poza sprawdzającym sczytają zapewne tylko boty szperające po całej sieci. No i teraz w dodatku nie zasnę póki nie znajdę tej książki. Ale skoro o odbiorze mowa i gustach: czy były jakieś książki (niekoniecznie tłumaczone przez Ciebie), które przeszły zupełnie bez echa (nawet krytyczno-blogowego) wbrew Twoim oczekiwaniom/przewidywaniom?
Ponieważ znam cenę zarwanych nocy, wykażę się swoiście pojętą życzliwością i zdradzę tytuł i autora tego padła – to Piąty pierścień, jako autor widnieje Mitchell Graham, ale przy okazji przekładu pobawiłem się w guglowe śledztwo i okazało się, że nawet on wstydził się tego utworu i wymyślił pseudonim, równie oryginalny, jak cała jego twórczość: otóż, tadam, zamienił miejscami imię i nazwisko…
Co do Twojego właściwego pytania: cóż, żyjemy w czasach dramatycznej nadprodukcji książek, a co gorsza, przyjdzie czasem taka Rupi Kaur i odwróci uwagę od tytułów faktycznie ciekawych i wartościowych. Ja nie mam już nawet cienia ambicji nadążania za czymkolwiek, choć czytam patologicznie dużo… i może przez to, że czytam za dużo książek, to nie mam już kiedy śledzić blogów, blożków, blożąt, fanpage’ów ani bookstagrama, więc trudno mi ocenić, co tam przechodzi bez echa, jedna Olga Wróbel wiosny nie czyni, nie jest wodowskazem zainteresowań Szerszych Kręgów. W sumie pewne narzędzie daje strona Wydawnictwa Czarne, oni lubią cytować recenzje wydawanych książek (aczkolwiek, oczywiście, nie wszystkie) – i to właśnie w ten sposób skonstatowałem jakiś czas temu, że praktycznie jak kamień w wodę przepadła autobiograficzna książka Harry’ego Crewsa O mułach i ludziach (proponowałem inny tytuł, ale najwyraźniej niedostatecznie dobitnie). A jest to, moim zdaniem, naprawdę mocny obrazek biedniejszych rejonów USA sprzed siedemdziesięciu-osiemdziesięciu lat. A nie u nas, to na przykład wydawca ostatniego zbioru opowiadań Lairda Barrona z dumą ogłosił parę dni temu, że przez półtora miesiąca od premiery sprzedał tej książki pięć tysięcy egzemplarzy. Choć Barron to absolutny król nowszego horroru, laureat worka nagród, żaden tam człowiek znikąd. No i tak.
Piąty pierścień znalazłem za sprawą bazy na stronie Esensji. Powiem więcej: widziałem nawet to dzieło na żywo – w nadmorskiej miejscowości, w namiocie z misz-maszem zwanym „tanią książką”. Skusić się jednak nie dałem. Jeśli zaś chodzi o blogi, to u mnie występuje inny paradoks. Śledzę bowiem ich kilka(naście), ale po nowości sięgam na tyle niespiesznie, że działanie recenzji jest u mnie opóźnione w czasie. Do tego wiele z tych osób pisze niemało o książkach starszych i starych, więc dochodzi i taka komplikacja. Ale widzisz – lubię serię amerykańską od Czarnego, ale O mułach i ludziach też jakoś przegapiłem. Jednak za sprawą Twego polecenia znacząca wzrasta szansa, że się na nią skuszę.
Z tego, co udało mi się wyszperać, to Lairda Barrona ma u nas w przyszłym roku wydać MAG. Ale może do tego czas coś po angielsku jego skubnę. Zresztą rynek amerykański też mocno specyficzny i różnymi przypadłościami trawiony jest. Te wszystkie cyferki jednak nierozerwalnie związane są z czytelnictwem… Jak zapatrujesz się na to nadwiślańskie? Ręce załamujesz? Widzisz szanse poprawy stanu rzeczy?
Jestem z tych degeneratów, co to wchodząc komuś do mieszkania szukają regałów z książkami, niestety. Czytnik na widoku też dodaje w moich oczach punktów prestiżu. Potem, oczywiście, może się okazać, że samo czytelnictwo nie czyni jeszcze istotą ludzką (been there, regretted that), ale taki mam test wstępny. Dlatego informacje o stanie czytelnictwa między Bugiem a Odrą nie są mi miłe, rzecz jasna (nie bez wpływu na ten stan rzeczy jest też oczywiście przełożenie niskich poziomów czytelnictwa na dobrostan tych, którzy płacą mi za tłumaczenia – dość bezlitosne przełożenie, dodam zapewne niepotrzebnie). Tym niemniej nie zamierzam załamywać z tego powodu rąk (dołowanie się cudzymi zachowaniami może być zasadne, ale zdecydowanie jest kontrproduktywne), ale też nie czuję się też w obowiązku nawracać ludzi na czytanie… no dobra, o to, żeby syn czytał coś poza obowiązkowymi lekturami, jednak dbam. Bo gdyby miał poprzestać tylko na lekturach, skończyłby liceum z wdrukowaną, żywiołową nienawiścią do słowa pisanego.
Co do szans poprawy – na pewno nie stanie się to dzięki fanpage’om typu Nie czytasz – nie idę z tobą do łóżka, bo to, jak ponoć mawiają Włosi, cringissimo. Legimi wykonało spektakularny pad na ryj godny Pawła Jumpera, biblioteki działają wyłącznie wtedy, gdy w danej placówce pracuje ktoś chętny do działania, a nie tylko do czekania na wiek emerytalny, o Wielkim Czytaniu Prezydenckim w ogóle wolałbym milczeć… Więc pozostaje wierzyć w jakiś tam, malutki skutek codziennego pozytywizmu (jadę zbiorkomem – to czytam, może ktoś zauważy, że się szczerzę do książki, i uzna, że to jednak fajny sposób na spędzanie tego czasu?), pomagać klubom książki, generalnie pracować nad tym, żeby czytelnictwo nie miało image’u zabawy dla ę ą elit połączonej z krwawym znojem.
Ja w przypadku starszego potomka nie musiałem się nazbyt starać i zazdroszczę mu trochę tego, że na moment przed liceum ma przeczytane już tak dużo. Młodszy za to póki co jeszcze odporny i na namowy, i na czytelniczą osmozę rodzinną. No i zgadzam się zdecydowanie z oceną łóżkowego szantażu czytelniczego czy jak go nie zwać. Jeśli zaś chodzi o samo czytelnictwo, to według mnie problemem jest też pętla, która nie wiem, w którym momencie się zaczęła, ale wygląda tak: czytanie jest mało popularne -> czytelnictwo jest mniej obecne w mediach i przestrzeni publicznej -> czytanie jest jeszcze mniej popularne -> czytanie jest jeszcze mniej… Tylko z wyjściem z niej problem.
Pozwolę sobie jednak połączyć tę kwestię ze wspomnianym dobrostanem wydawców. Czy sądzisz, że szanse na wprowadzenie mają zmiany związane z jednolitą ceną książki i regulacją pozycji dystrybutorów?
Co do tej nieszczęsnej pętli śmierci, pocieszam się jakąś tam, ale chyba rosnącą, obecnością książek w rękach osób zasłużenie popularnych, jak Iga Świątek choćby. (Choć nie sądzę, żeby Ania Lewandowska przeczytała tom, na którym widnieje jako autorka. Od tego ma agentów). I może tak właśnie da się to krążenie wokół odpływu ściekowego zahamować, a potem, kto wie, nawet i odbić w pożądanym kierunku?
W kwestii wspomnianych zmian – patologie rynku książki w Polsce są widoczne gołym okiem, oraz, co najśmieszniejsze, tolerowane przez UOKiK, dzięki czemu żyje się nam (umiarkowanie wesoło) w oligopolu. Być może dzieje się tak dlatego, że rynek ten jest po prostu zbyt mały, by interesować rządzących: przecież cała branża wydawnicza w Polsce łącznie ma obroty mniejsze, niż jedna duża spółdzielnia mleczarska. Nie mówię, że mamy pić mniej mleka, a kupować więcej książek, stąd byłby już tylko krok do goeringowskiego „armaty zamiast masła”, ale to naprawdę wymowne dane. I, tak, fundamentem tej patologii jest pozycja dystrybutorów, którzy gwarantują sobie przychody, i to niebagatelne, bez partycypowania w ryzyku, a często dodatkowo i rozmyślnie utrudniając działalność podmiotom niepowiązanym z nimi kapitałowo. Oligopol, wspomniałem. Nie mam pojęcia, jakie musiałyby nastąpić zmiany w prawie, by tę sytuację poprawić choćby, a co dopiero naprawić, ale trzymam kciuki za skuteczność branżowych zabiegów o uwagę władz. Zdaje się, że idzie dość dobrze (ceterum censeo, jebać EMPiK).
Trudno w zasadzie komentować, gdy ktoś tak dobitnie wykłada coś, z czym się zgadzam. By nieco odwrócić trend i wpuścić nieco światła: co Cię ostatnio zachwyciło? Książkowo, branżowo, ludzko.
Może i jestem pan maruda, ale na szczęście dużo jest rzeczy, które wciąż przynoszą mi radochę, a czasem i wprawiają w zachwyt, tak (kryję się z tym, wizerunek należy pielęgnować!). Z lektur ostatnio zachwycili mnie Arkady Martine, Oliver Lovrenski (Karolina Drozdowska zrobiła z jego książki rzecz po polsku wspaniałą), Brian Evenson, Najgorsze baśnie braci Grim Sepulvedy i Delgado Aparaina to jest coś absolutnie fenomenalnego, a na Allegro chodzi za psi grosz. W branży cieszy mnie (a okazjonalnie zachwyca kreatywnością) opór przed AI czy LLM, jak zwał tak zwał, i to, że po latach przerwy najwyraźniej powolutku wracamy do merytorycznej krytyki przekładów złych (wolny rynek jakoś nie chciał tego weryfikować, dowodząc, że prawo Kopernika-Greshama jest zasadniczo słuszne). Ludzko – och, mam zaszczyt cieszyć się przyjaźnią wielu wspaniałych osób, dalece nie wszystkie są do tego zmuszone pokrewieństwem czy innym powinowactwem, i jest to przemiłe.
AAAAA, z książek zapomniałem dodać Kelby’ego Losacka!
Całkiem sporo tych źródeł… Ale nim przejdę do kwestii AI i krytyki przekładu, to jeszcze nie mogę nie poprosić o choć jedno rozwinięcie. Cóż tak zachwyciło w Najgorszych baśniach…?
Najgorsze baśnie braci Grim to, yyy, powieść epistolarna?… powiedzmy, w której dwóch słusznie nieznanych światu naukowców uzupełnia w klasycznie przyczynkarskim stylu historię południowoamerykańskiej muzyki rozrywkowej, głównie przez pryzmat działalności estradowej (DUŻE słowo) tytułowych braci Grim, objazdowych szansonistów sprzed stulecia. Połowa postaci nosi hispanizowane nazwiska hollywoodzkich gwiazdorów sprzed lat, listonosze doręczają przesyłki z narażeniem życia, a na pewno zdrowia fizycznego i psychicznego (w wodach okolic Ziemi Ognistej morsy są najwyraźniej bardzo namiętne, za to orki wręcz przeciwnie), jest wspaniały wiersz o geografii Chile i dużo wstawek kulinarnych, no, naprawdę, gar bigosu dla zuchwałych. Wyborna rzecz.
Mam jakąś słabość do listów jako formy literackiej, tak fikcyjnej, jak i faktycznej. Nie przepadam za biografiami, ale na przykład żadnych listów od/do Lema nie odpuszczę.
Teraz zaś pora na clou, gwóźdź i mięsko. Jak oceniasz pozycję tłumacza w światku wydawniczym? Czy uległa ona poprawie w ostatnich latach?
Guść? Guść żelazny? A skąd tu guść?… A względem tematu, to, proszę pana, zupełnie jak z tłumaczeniem – zależnie od kontekstu. Są w tej branży osoby o statusie półboskim (status półboski jest, o ile mi wiadomo, dożywotni, z tego rowerka nie da się spaść, choćby rdza go zeżarła z kościami, ale kryteriami dopuszczenia i składem gremiów dopuszczających nie zaprzątam sobie głowy), ale też legion tych, co mogą o tym tylko pomarzyć. Oczywiście rozłożony na jakiejś tam skali, od nowo wchodzących na scenę po tych, co do półbogów mają ot, tyle co nic, nieprzekraczalną otchłań szeroką na centymetr. Są też wydawnictwa traktujące tych, co dla nich tłumaczą, priorytetowo, i takie, które traktują ich w najlepszym razie przedmiotowo, jako wymienny zasób ludzki (oraz wszelkie możliwe stany pomiędzy, tak, można sobie tworzyć takie matryce i dostosowywać do nich strategie rozwoju kariery, zawsze warto pamiętać, gdzie człowieka mają za szmatę). Przypomnę też – jestem (nie tylko) w tym względzie nużący – że jednym z osiągnięć transformacji ustrojowej w Polsce pozostaje niemal stuprocentowe zarżnięcie krytyki przekładu, wskutek czego znaczna część nominacji i nagród „za przekład” przyznawana jest w istocie za renomę tekstu oryginalnego, a nie za to, co ukazało się po polsku. Jednak Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, którego członkiem mam przyjemność być, toczy na różnych polach boje o poprawę tego stanu rzeczy – uświadamia, jakie stawki są godziwe, jakie sercu miłe, a które to te rażąco, haniebnie niskie, foruje widzialność osób tłumaczących, lobbuje u władz o uwzględnianie potrzeb tłumaczy (bynajmniej nie tylko zrzeszonych w STL) przy projektach ustaw dotyczących statusu artysty czy praw autorskich, no, masa pracy (zob. też Konwencja Krakowska), ale są korzyści, i to wymierne. Zgoda, zdarzają się wydawnictwa pancerne, traktujące tłumaczy z buta, bo tak się tam robiło zawsze, ale wtedy przynajmniej środowiskowo upowszechniamy wiedzę, że nie do każdych drzwi warto pukać (nie możemy za to np. grupowo domagać się podniesienia stawek za wykonywaną pracę – otóż UOKiK traktuje takie próby jak zmowę cenową, wolno się śmiać).
Punktów poruszonych wiele zasadnych, ale najpierw złapię za kij z mrowiska sterczący: jaki to nominowany/nagrodzony przekład zdecydowanie odstawał jakością od choćby renomy tekstu oryginalnego?
A co do kija, to chyba chwyciłeś za jakiś inny, bo nie wspomniałem nic o tym, jakoby nominacje czy nagrody dostawały przekłady… ułomne, powiedzmy. Za to, no cóż, nie wiem, co musiałoby się stać, żeby nagrodę, na przykład, imienia Boya-Żeleńskiego za całokształt twórczości dostał Robert Ginalski, a nie Ireneusz Kania. Albo żeby cokolwiek miało szanse w rywalizacji o statuetki i czeki z nowymi przekładami Prousta. Jak to ujmował Kochanowski, „barzo nierówno pany podzielono”, niestety.
Nastąpiła nadinterpretacja, przepraszam najmocniej. By szkodę usunąć, przyznam Ci władzę na wirtualną nagrodą dla tłumaczek i tłumaczy pomijanych i zapytam: komu przyznałbyś nagrodę? I czemu?
Jedną?! Nienienie, jestem roszczeniowym boomerem i sypnę szerzej (tak 1d6, powiedzmy): Karolinie Drozdowskiej, albowiem #drozdoskajestboska (niedowierzającym proponuję zapoznanie się z rzeczami Johana Harstada czy Olivera Lovrenskiego w jej przekładach) i na dodatek słynie z tego, że każdy tekst oddaje przed terminem, Martynie Tomczak, za ogromny i śmiało demonstrowany talent i skrupulatność i poczucie humoru, Rafałowi Lisowskiemu nie tyle za same przekłady, co za heroiczną i niezmordowaną walkę o poprawę statusu tłumaczących i ich warunków materialnych, Krzyśkowi Cieślikowi, Joannie Bernat i Julii Różewicz za to, że są tłumaczami i wydawcami jednocześnie i w obu postaciach pokazują, jak to robić DOBRZE. Może być?
Jak najbardziej, a może nawet i bardziej. Choć nie wszystkich przekłady czytałem, to grono zdecydowanie doborowe. Może to zabrzmi nieco dziwnie, ale siebie doceniać też trzeba: za który przekład mógłbyś pochwalić sam siebie? Takie niemałe wyzwanie, na które spoglądasz z ukontentowaniem?
Będę niekonwencjonalny i poklepię się po pleckach za tekst, nad którym jeszcze nawet nie zacząłem pracować, ale przynajmniej – sięgnąwszy do zasobów odziedziczonej po ojcu kurpiowskiej zawziętości – znalazłem wydawcę, który zaryzykował podpisanie umowy z autorem. Co o tyle odważne, że rzeczony autor w biogramie do ostatniej książki pochwalił się, że pięć lat temu unieważniono ostatni wydany na niego nakaz aresztowania 😀 Kelby Losack jest młody, nieprzytomnie zdolny, pisze głównie historie o amerykańskim małomiasteczkowym marginesie (w tym chyba najwspanialszy kawałek o juggalos, jaki w życiu czytałem), ale często wkłada w to elementy fantastyczne, a czasem nachodzi go wena np. na coś w stylu skrzyżowania Gene’a Wolfe’a z Tetsuo gdzieś na postapokaliptycznych pustkowiach, i wtedy w ogóle nie ma hamulców. Letting out the Devils (na to jesteśmy obecnie umówieni) to czysty… tzn. brudny, bardzo brudny realizm, ale mam nadzieję, że znajdzie u nas tylu zainteresowanych odbiorców, że sięgniemy i po te fantastyczniejsze utwory. Jest w czym wybierać.
Ja przepraszam, ale tu padło słowo klucz, którego zdecydowanie bym się nie spodziewał w takim wywiadzie. Ale w sumie nie wiem, dlaczego… Jednak spowoduje ono wykolejenie wywiadu, bo inaczej być nie może. Jak to się stało, że obejrzałeś Tetsuo i w jakim stanie Cię to pozostawiło? 😉
Haha, tak coś czułem 😀 Otóż, niespodzianka, w życiu nie obejrzałem Tetsuo poza randomowymi urywkami gdzieś, i raczej nie obejrzę, bo na filmowy horror reaguję nieco zbyt wisceralnie. Natomiast Losack sam się przyznaje do takich inspiracji, no to co będę chłopaka konspirował.
Co prawda Tetsuo to horror mocno niekonwencjonalny, ale sam po jednym jedynym i to bardzo dawnym seansie chyba bym odradzał w przypadku takich doznań. Mi ten jeden seans też wystarczył, by wyryć się w pamięci na długie lata. Ale skoro skoczyłem już transmedialnie, to zapytam tak: przy tłumaczeniu cisza czy jednak jakiś akompaniament? Jeśli tak, to jaki?
O, to mocno zależy od nastroju, i od książki też – przy Krauzem musiały chodzić rapsy, przecież inaczej by się nie dało, przy Guthriem z kolei Hiob Dylan na przykład pasował kongenialnie. Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło pograć coś ze stonerów, Fu Manchu na przykład, czy solowo Brant Bjork, no, takie tam, że Aga Zano może sobie ze mnie śmieszkować, że stary dziad we flanelach SŁUCHA ROCKA. A ja milczę, bo przecież nie będę się kłócił z faktami.
Fakty tego nie lubią, zdecydowanie. Ale skoro wymieniona została współprzekładaczka, to skorzystam z okazji. Praca tłumacza kojarzy się z samotną pracą i (obecnie) ślęczeniem długimi godzinami przy komputerze. Ale jak ciekawi mnie, jak ważne dla tłumacza literackiego jest, excusez le mot, obcowanie z innymi tłumaczami i tłumaczkami?
Tłumaczenie literackie to zabawa, do której garną się raczej osoby usposobione introwertycznie – nie będę tu nawet próbował analizować przyczyn tego stanu rzeczy, nie mam papierów na psychologa, ale taki mamy image i nie wziął się on znikąd, zob. przypadek Słomczyńskiego, człowieka, który w czasie pracy nad tekstem komunikował się z rodziną tylko za pomocą liścików i kazał sobie zostawiać posiłki przy drzwiach gabinetu (nic dziwnego, że kryminały Joe Alexa czyta się boleśnie). Teraz jednak czasy są trochę inne, social media, o dziwo, mają tę zaletę, że jednak choćby naskórkową socjalizację ułatwiają, i okazuje się, że tłumaczki i tłumacze to w lwiej części wspaniała kompania, ludzie ciepli, serdeczni, zawsze skłonni do pomocy, a do tego inteligentne bestie, zawsze z palcem na cynglu miotacza bon motów (ale też żartów niezrównanej płaskości, jakoś trzeba tę orkę na ugorach thrillerów klasy C i pornoromansów odreagować). Co do pomocy – nie zliczę, ile już razy w desperacji pytałem na forum tłumackim o jakiś nagle potrzebny cytat z książki wydanej jeszcze przed moim urodzeniem, i okazuje się, że półtysięczne grono dysponuje łącznie biblioteką porównywalną z Narodową, parę godzin i cyk, cytat jest. BEZ-CEN-NE. Podobnie z kolektywnym obmyślaniem sposobów na wybrnięcie z jakichś srogich autorskich pomysłów, szybki improwizowany warsztat, burza mózgów, i często znajduje się rozwiązanie. Jest to naprawdę fenomenalne zjawisko, aż trudno wyobrazić sobie coś o podobnej skali w środowisku literackim czy muzycznym.
Zresztą, można się o tym przekonać naocznie – wystarczy być w Gdyni na spotkaniach towarzyszących corocznemu przyznawaniu Nagrody Literackiej. Jakkolwiek interesujące mogą być te z nominowanymi w kategoriach poezji, prozy i eseju, to jednak bezwzględnie najatrakcyjniejsze, najbardziej żywe i dowcipne zawsze jest spotkanie z szortlistą tłumaczy. It is what it is.
Od siebie mogę dodać, że do tłumaczeń nieliterackich też podobne typy i typiary się pchają. Gdy pracowałem jeszcze w sporej firmie tłumaczeniowej, to mimo bytności w jednym pomieszczeniu kilkunastu osób, przez 95% czasu panowała cisza. Słuchawki na uszach i skupienie. Ale to też było świetne „środowisko” na porady, zapytania i tym podobne. Ale przypomniawszy sobie tamte klimaty, zapytam tak: jakie najdziwniejsze kwerendy tłumaczeniowe pamiętasz?
Bezpośrednio tłumaczeniowe? Otrzymywanie zapytań o terminologię dotyczącą wind pasażerskich, bo mam stosowne uprawnienia z UDT (to długa historia). Polskie słownictwo techniczne jest fajne! Wspaniałą zabawą było też pomaganie Maćkowi Studenckiemu przy tłumaczeniu powieści Steve’a Berry’ego, który postanowił ulokować jeden ze swoich thrillerów w PRLu. Cośmy się uśmiali, to nasze.
Z racji miejsca pracy i zawodu wyuczonego oraz wykonywanego (nie, nie mam wykształcenia translatorskiego ani nie robię tego zawodowo) staram się z kolei pomagać przy poszukiwaniach właścicieli praw autorskich do przekładów, bądź ich spadkobierców, i wtedy też bywa zabawnie – bo trudno nie zareagować wytrzeszczem i uśmiechokształtnym grymasem, kiedy na karcie rejestracyjnej z archiwów MSW dotyczącej takiej osoby widnieje np. zapis „żona rumuńskiego faszysty”.
No proszę, będę teraz wiedział do kogo pisać w sprawach windziarskich, gdy mi w zleceniu jakimś wyskoczą. W ramach ciekawostki jedną własną, a drugą w firmie krążącą. Ta druga dotyczy kanadyjskich (a pewnie i nie tylko) drwali: okazało się bowiem, że w Kanadzie mają kilka(naście) osobnych określeń na różne specjalizacje w tym zawodzie. Ja sam zaś kiedyś srogo namęczyłem z krótkim a pilnym (a jakże) zestawieniem dla firmy sprzedającej materiały biurowe – w życiu bym się nie spodziewał, że jest tyle podtypów segregatorów i tym podobnych. Pół biura nad tym biedowało.
„Żona rumuńskiego faszysty” brzmi niemal jak cytat jakiejś piosenki Kazika. Ale nie mogę przejść też obok tego thrillera osadzonego w PRLu – poproszę o wyimek lub dwa.
W materii thrillera, problem podstawowy był w tym, że Berry’ego pokonała polskość Polski. Fun fact – Służba Bezpieczeństwa nie miała umocowania ustawowego. Istniała, ludzie w niej służyli, pobierali pensje, ale zasadniczo wynikało to z… niczego. Nie miała też żadnych własnych odznak, insygniów, czy osobnego (nie-milicyjnego) umundurowania. Legitymacja SB stanowiła, że jej właściciel ma prawo do zniżki na PKP, i właściwie tyle. A u Berry’ego na ścianie gabinetu jednego ze złoli była plakieta z esbeckimi insygniami, ktoś tam zdradził się, bo pod wojskowym mundurem miał esbecką koszulę… aż chciało się spytać, „Which part of SECRET POLICE you don’t get?„
Polskość Polski pokonała już wielu. To zmaganie nieustające. A tak powolutku ku końcowi zmierzając, mam pytanie o świeżynkę: jak Ci się pracowało nad Królem w Żółci?
Khy, khy, kochanieńki, ażeś świeżynkę wykopał, dwie i pół książki temu robioną (taśma w fabryce robi brrrrr, niestety). Jak się pracowało? Długo i (bo) wielopłaszczyznowo, w sensie, że przecież najpierw miał Króla tłumaczyć kto inny, ja byłem umówiony tylko na końcową obróbkę, ale wyszło inaczej, albowiem życie. Chambers miał w sobie dwa wilki, szalonego wizjonera (ten moment, kiedy wieże Carcosy wystają ZZA księżyca, robi w głowę jak mało co) i konwencjonalnego do bólu wierszówkarza, i chyba jednak to temu drugiemu bardziej luzował smycz. Zapakować do opowiadania z niewiarygodnym narratorem i wątkiem tajemnej historii telenowelowy układ miłosny? Tylko tu! W dość przecież banalny romans z czasów wojny francusko-pruskiej wbić rewelacyjną scenę batalistyczną? Tylko on! Trudno przy tych tekstach zachować równowagę, widać, że to dziełka z czasów poprzedzających skostnienie konwencji, czasem są przez to wciąż jakoś tam świeże, kiedy indziej widzi się jednak koślawości, u późniejszych autorów nieobecne, bo czegoś nauczyli się na błędach poprzedników.
Podzielę się jeszcze konceptem, który przyszedł mi do głowy zdecydowanie za późno: otóż rekomenduję kolejność czytania dokładnie odwrotną, niż ta zamyślona przez autora – przynajmniej ludziom, którzy liczą na GROZĘ. W ten sposób, owszem, na dzień dobry zmierzą się z porcją romkomów, ale za to finisz będzie mocny, a to chyba lepiej, niż zacząć od dreszczy, a skończyć walentynkowo?
O, dziękuję za tą rekomendację, bo Króla w Żółci na pewno będę chciał przeczytać. Lubię zaglądać w te przeróżne zakątki grozy mniejszej i większej, a licencjat pisałem o opowiadaniach Ambrose’a Bierce’a. Niedawno zaś pozytywnie bardzo zaskoczył mnie howardowski Conan, który miał bardzo wiele elementów w te eldritch obszary skręcających. Wiem, że to nie za bardzo to samo, ale cóż…
Ma nie aż tak wielkie matematyczne umiejętności podpowiadają mi, że teraz jesteś w połowie tłumaczenia jakiejś książki. Jakiej? I przy okazji: na ile do przodu masz już rozplanowaną pracę tej taśmy fabrycznej?
Klasyczny howardowski Conan to jest niemal samo dobro, Czerwone ćwieki, ’nuff said. A w zeszłym roku nawet Laird Barron popełnił opowiadanie o Conanie i jest to bardzo udany pastisz, poleca się.
Co do zadań bieżących, to podśmiewam się, że wkroczyłem w rok wietnamski, powinienem słuchać chyba tylko Hendrixa i Creedence Clearwater Revival, bo dwa różne wydawnictwa zaproponowały mi zupełnie niezależnie od siebie zrobienie nowych przekładów dwóch DUŻYCH rzeczy o tej podłej wojnie. Pierwsza, nad którą właśnie siedzę, jest objętościowo skromna, ale jakościowo czysty uran – The Things They Carried Tima O’Briena. Jeszcze się nie zdecydowałem na swoją wersję tytułu, mamy już nad Wisłą dwie, więc czemu nie trzy? Druga, która pewnie zajmie mi większą część roku, jeszcze nie została oficjalnie ogłoszona, więc póki co, cicho sza (ale to jest faktycznie DUŻE BYDLĘ). Przed Dużym Bydlęciem wspomniany już wcześniej Kelby Losack, po – cholera, zaczynam rozpoznawać wzorzec – jeszcze jeden nowy przekład dzieła już po polsku znanego, i tak wygląda mój kalendarz do końca maja przyszłego roku. Jestem tymi perspektywami zajarany, tak, znaczy, bez fajerwerków, po pięćdziesiątce ekscytacja zaczyna wyrażać się lekką zmianą krzywizny brwi, ale wewnątrz trwa niewidoczne dla postronnych zacieranie rączek.
Nie mogę się powstrzymać i nie zapytać: czy pisałeś już do Krzysztofa Majera z jakimś pytaniem? 😉
Gdybym otrzymał propozycję tłumaczenia Depesz, to bym jej po prostu nie przyjął, ależ! Aczkolwiek trochę już sobie z Krzysztofem pogadaliśmy względem tego, co będę przekładać, bo to dzieło pisarza, który nas łączy, że tak powiem.
Chyba że chodzi Ci o same kwestie „wietnamskie”, rozumiane ogólnie? Cóż, każdy ma „swój Wietnam”, w końcu nawet Kuba Ćwiek czy Ziemkiewicz popełnili teksty o tej wojnie…
Chodziło mi właśnie o potencjalne konsultacje tematyczne. A tak powoli do końca się zbliżając… Piszesz, że Depesz byś nie przyjął, a jaki przekład byś chętnie komuś podebrał?
Ha! Powiem tak – zupełnie nie wiem, jak wyszedł Michałowi Jakuszewskiemu przekład Pamięci zwanej Imperium Arkady Martine, ale jest to rzecz tak wspaniała, że sam chętnie bym się z nią spróbował. Nie byłoby lekko, nie wątpię, słychać byłoby zgrzyt zębów i trzask łamanych zaimków, ale czasem trzeba, czasem postęp wymaga ofiar. Niestety, nie za bardzo mam czas i wolne moce na zabawy z tłumaczeniem do szuflady, dla frajdy… Na marginesie – o ile mi wiadomo, raz wygrałem z cudzym przekładem w bezpośredniej rywalizacji. Byłem ustnie umówiony na tłumaczenie pewnej nowelki dla Nowej Fantastyki – kiedy ją odesłałem, okazało się, że SFinks (tak, to zamierzchłe czasy) zagrał według reguł i zakupił już od agencji autorskiej prawa do tekstu, zamiast, jak NF, iść opłotkami, i mieli też formalną umowę z tłumaczem, a może i przekład. Ale to mój tekst ukazał się w druku, ha. Tyle wygrać! (Dzięki temu mam w portfolio i GRRMa, a jakże).
Duologia Martine to rzeczywiście świetna rzecz, ale przekładu też nie ocenię, bo czytałem obie części w oryginale. A jako wredny polecacz i promotor od siedmiu boleści podrzucę Ci inną perełkę. Polecam Ci bowiem rzucić okiem na cykl nowelek Singing Hills autorstwa Nghi Vo. Pisałem o nich na blogu – są to zwięzłe, ale bardzo treściwe opowieści w klimatach fantasy, ale zabarwione azjatycko (jest nawet część będąca hołdem dla kina wuxia). Przez nie (między innymi) żałuję, że ta forma w Polsce jest tak mało popularna.
Na sam koniec mam zaś pytanie luźne: z jakim (żyjącą lub nie) osobą piszącą wybrałbyś się na piwo/wino/wódkę (trunek dostosować do osoby)?
Parę tekstów Nghi Vo już czytałem, zauważam ewolucję ku lepszemu, więc chętnie spojrzę na Singing Hills, dzięki!
Co do wyjścia na piwo i szoty, chyba trudno byłoby o lepszego kompana, niż Joe R. Lansdale, król teksańskiego kryminału i horroru i czego tylko chcecie. Miałem już okazję słuchać jego gawęd, bawiłem się przednio, bo Joe ma o czym opowiadać i umie to robić jak mistrz. Należy tylko uważać, żeby mu nie podpaść, wystarczy spojrzeć, co robił zięciowi (uwielbiam ten filmik, jest w nim jakieś 123% Lansdale’a w Lansdale’u).
█ ⚠ █▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓▓█ ⚠ █
I to by było na tyle. Oszczędzę Wam banałów podsumowujących i zachęcę tylko do komentowania oraz podrzucania ewentualnych pytań do mego rozmówcy. Śmiało, śmiało. Ja zaś znikam polować na kolejną osobę do odpytania.
Najbardziej dobija ta pieprzona przypadkowość, to, że różnica między życiem a śmiercią czy potwornym kalectwem sprowadza się czasem tylko do tego, że ktoś, idąc po żarcie, schylił się, by zawiązać sznurówkę, albo wybrał trzeci kibel w rzędzie, a nie czwarty, obrócił głowę w lewo, a nie w prawo. Przypadek. To strasznie ryje łeb.
[Ben Fountain, Długi marsz w połowie meczu]
Luiza
„cóż, żyjemy w czasach dramatycznej nadprodukcji książek” – niestety tak.
Teraz większość osób jest w stanie opublikować albo w papierze, albo w wersji elektronicznej swoje opowieści i w dodatku doczekać się nie tylko dużej promocji, ale i wielu przekładów w inne języki. No ale to już pytania o literaturę masową – m.in. jej cele, jej konstruktorów/wytwórców, jej dystrybutorów, jej realny wpływ na odbiorców.
Z bibliotekami jest ten problem, że dużo bibliotekarzy nie lubi czytać. Sporo sięga po bestsellery, rekomendowane przez wielkich graczy książkowego świat(k)a, czyli wpływowych dystrybutorów.