Okrutny to paradoks ludzkiej natury, który zmienia moment narodzin dziecka, jeden z tych najważniejszych, w początek cierpienia. Depresja poporodowa często pojawia się bez żadnej oczywistej przyczyny. Czasem jednak bywa wypadkową innych życiowych problemów. Zgiń, kochanie Ariany Harwicz pokazuje dobitnie, że nie dla każdej kobiety macierzyństwo to najwyższe spełnienie, że potrafi być źródłem bólu i frustracji, nawet i bez baby blues.
Przytulny dom na francuskiej wsi potrafi być tak samo pusty i samotny, jak na syberyjskim odludziu. Zwłaszcza dla cudzoziemki nie przepadającym za takim trybem życia. Macierzyństwo może być źródłem frustracji i zagubienia, a nie radości i spełnienia. Zwłaszcza dla niezależnej, silnej kobiety o intensywnej emocjonalności. Seksualność może być pułapką nawet dla świeżo upieczonej matki pragnącej zwierzęcej namiętności. Zwłaszcza gdy rutyna i powtarzalność zatruwają codzienność.
Ariana Harwicz od pierwszych stron nie szczędzi czytelnikowi razów. Główna bohaterka otwarcie i bardzo bezpośrednio dzieli się uczuciami, najmroczniejszymi nawet myślami i żądzami. Nie ma tu tabu, taryfy ulgowej nie ma ni dla dziecka, ni dla męża. Niech za przykład posłuży to zdanie: „Za każdym razem, gdy na niego patrzę, przypomina mi się, jak mój mąż klęczał za mną i już, już miał mi się spuścić na plecy, ale w ostatniej chwili wpadł mu do głowy pomysł, żeby mnie obrócić i wejść.” Język jest właśnie tak bezpośredni, ale bywa i metaforycznie zwierzęcy. Jest to jednak zwierzęcość skręcająca w dzikie strony natury, współgrające z nieokiełznanym charakterem protagonistki. Stanowi ona też odzwierciedlenie tego, że nie tylko życie wymyka się jej spod kontroli, ale i umysł. Czułość przeplata się tu ohydą, perwersja z paniką. Agata Ostrowska spisała się prześwietnie, by oddać to w języku polskim.
Zgiń, kochanie to powieść, która odziera, odbrązawia i odsłania – przede wszystkim kwestie związane ze splotem kobiecości i macierzyństwa z seksualnością i niezależnością. Harwicz pokazuje, jak zagubiona może być kobieta po porodzie, że nie musi automatycznie wyzbywać się wszystkich potrzeb cielesnych ani duchowych. Protagonistka jest uosobieniem niewygodnych (dla niektórych) prawd, że matka wcale nie musi z miejsca bezwarunkowo zakochać się w swoim dziecku, a perwersją i seksualnymi zapędami potrafi przewyższać mężczyzn. Walka o niezależność, prawo do samostanowienia czy w końcu o zdrowie psychiczne są tu ukazane pierwszosobowo, bez ogródek i owijania w bawełnę. Główna bohaterka jest szczera do bólu ze sobą i czytelnikami, co momentami może szokować – zwłaszcza w momentach związanych z fizycznością, ranami i wrogością wobec bliskich. Jednocześnie jest to też, choć na marginesie, opowieść o bezradności faceta niepotrafiącego sobie poradzić z takim charakterem, nie potrafi zapewnić przestrzeni ni spełnienia.
To właśnie ta szczerość i brutalność mogą odrzucić niektórych czytelników od Zgiń, kochanie. Działa to na poziomie językowym, ale chyba nawet bardziej chodzi o przełamywanie pewnych schematów. Nie wszystkim będzie w smak czytanie, jak matka myśli o „obsranym dziecku”, krzyczy do męża „Wyruchaj mnie wreszcie!” ani też bycie świadkiem brutalnych scen. Choć zdecydowanie podkręca to ładunek emocjonalny i dla innych będzie potwierdzeniem prawdziwości prozy Harwicz. Można też odnieść wrażenie, że w niektórych momentach zwierzęca metaforyka wyrwała się autorce spod kontroli. Przez cały czas jest niezwykle emocjonalna, ale w niektórych momentach gubi sens. Innymi słowy: zmienia się w sugestywny obraz, który bardzo trudno zinterpretować.
Zgiń, kochanie to niezwykle silna, sugestywna proza. Ekspresywny, wyrazisty język w połączeniu ze brutalną szczerością narracji i zwierzęcą metaforyką tworzą dzieło zapadające w pamięć. Ja sam pogubiłem się nieco w zwierzęcych metaforach, ale za to mocny, momentami wulgarny, język podkreślał przekaz. Ariana Harwicz zdecydowanie wzbogaciła literacką galerię obrazów kobiecości i macierzyństwa.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję
Zgiń, kochanie zapadło w pamięć i tu:
Powstrzymałam odruch wymiotny tysiąc razy silniejszy niż porażenie prądem, niż skurcz porodowy, tysiąc razy gorszy niż wrzody, zapalenie wyrostka robaczkowego, złe oko. Zmieniłam się w ropuchę i podobnie jak ona wypuszcza strumień trującego moczu, tak ja wyrzygałam z siebie dziesięć lat związku na stół, na krzesło i na sofę.
Ambrose
Czytałem książkę o podobnej tematyce, tj. o depresji poporodowej. „Jak pokochać centra handlowe” autorstwa Natalii Fiedorczuk-Cieślak. Wydaje mi się, że pisarka bardzo ciekawie podeszła do tej kwestii – niektóre przemyślenia też mogą szokować, chociaż nie ma tam tyle epatowania seksualnością, co „Zgiń, kochanie”.
pozeracz
Wydaje mi się, że wystarczy nieco empatii i pomyślunku, żeby odgadnąć, że dla niektórych nawet zdarzenia powszechnie uważane za radosne mogą być źródłem smutku. Kwestia wyobraźni. Ale dobrze, że i takie głosy literackie się pojawiają, by niektórym to uzmysłowić.