"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zimnowojenny angst, czyli „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya

Będąc młodym studentem na rubieżach… Wróć. W programie filologii angielskiej popkulturowe elementy obecne były w ilościach śladowych. Jednak pewnego razu nasz akademicki zakątek zwizytował pewien gość z USA, który to opowiadał o wpływie zimnowojennego klimatu na popkulturę. Skupił się w zasadzie na dwóch filmach – pierwszym był Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę z jego powiązaniami z doktryną MAD. Drugim zaś była Inwazja porywaczy ciał, która w swoich dwóch pierwszych filmowych inkarnacjach stanowiła odbicie paranoi powojennej i antykomunistycznej. Z ciekawością i drobnym sentymentem zareagowałem więc na informację o wznowieniu klasycznej powieści przez wydawnictwo Vesper.

inwazja porywaczy okładka

Miles Bennell prowadzi gabinet lekarski w miasteczku Mill Valley, w hrabstwie Marin. Ta kalifornijska mieścina nie wyróżnia się niczym spośród wielu innych, spokojnych i cichych, amerykańskich miejscowości. Bennell ma kończyć kolejny bezbarwny dzień, gdy niezapowiedzianie odwiedza go przyjaciółka z dawnych lat, Becky Driscoll. Kobieta martwi się o swoją kuzynkę, która przekonana jest, że jej wujek Ira nie jest wcale jej wujkiem. Nowa osoba zachowuje się tak samo, wygląda tak samo, a jedyną różnicą ma być pewna emocjonalna bezbarwność. Miles odwiedza wujka, ale nie jest w stanie dostrzec żadnych różnic i stara się uspokoić kuzynkę oraz Becky. Jednak kilka dni później dochodzi do serii zdarzeń, które sprawiają, że i on zaczyna bardzo poważnie się niepokoić.

Inwazja porywaczy ciał to w dużym skrócie klasyczna powieść science-fiction w jej zwięzłym wydaniu. Jack Finney uprawia ten rodzaj pisania, w którym nie napotka się dłużyzn czy też niepotrzebnych retardacji. Akcja może nie pędzi tu w szaleńczym tempie, ale autor nie poświęca miejsca na rzeczy niezwiązane bezpośrednio z główną osią fabularną. Co prawda pod koniec czytelnik napotka pewną dawkę ekspozycji, ale poza tym autor skupia się na esencji opowieści. W dodatku powieść ta jest zagęszczona pod kątem czasu i miejsca – to, co ważne, wydarza się na przestrzeni kilku dni i na terenie Santa Mira lub w bezpośredniej okolicy. Tej oszczędności podporządkowany jest także styl. Amerykanin nie bawi się w rozbudowane metafory ni piętrowe porównania, ale ta prosta konwencja językowa sprawdza się do tych celów – zwłaszcza do budowania atmosfery napięcia i zagrożenia. Finney potrafi straszyć prostymi środkami.

inwazja porywaczy plakat inwazja porywaczy plakat

Powyższe cechy wiążą się zresztą jedną z silniejszych stron powieści, a mianowicie oddaniem klimatu małego, amerykańskiego miasteczka. To zawężenie pola akcji pozwoliło autorowi tym lepiej oddać zimnowojenną specyfikę tamtych czasów. Gdy bowiem weźmie się pod uwagę moment w historii, w którym napisana została powieść, trudno nie odczytywać Inwazji porywaczy ciał jako politycznego komentarza. Z jednej strony można tu dostrzegać obawy związane z przymykaniem oka na praktyki ery makkartyzmu, a z drugiej pełzająca inwazja wyzbytych emocji obcych łatwo poddaje się interpretacji jako odbicie depersonalizacji charakterystycznej dla bloku sowieckiego. Osoba dobrze znająca realia tamtych czasów pewnie doszuka się i innych nawiązań. Jednak nawet i bez tej warstwy interpretacyjnej powieść Finneya broni się jako pełna napięcia opowieść science-fiction z dawką grozy.

Poczynię tu pewien osoby wyjątek i pierwszoosobowo napiszę już o filmach. Nie mogę co prawda zabawić się w pełnoprawne porównanie między powieścią, a ekranizacjami i między dwoma pierwszymi ekranizacjami, gdyż nie miałem czasu sobie ich przypomnieć, ale kilka słów napiszę. Myślę, że warto, bo nie dość, że oba filmy są warte Waszego czasu, to w dodatku mamy tu do czynienia z jednym z nielicznych przypadków świetnego remake’u. Wersja z 1956 roku była jednym z filmów docenionych po czasie – po premierze krytycy nie zainteresowali się nią niemal wcale, ale z czasem zyskała status klasyka kinowego SF. Warto też wspomnieć o tym, że film miał mieć dużo bardziej pesymistyczne zakończenie niż książkowy oryginał, ale zostało ono wypaczone przez zabiegi producenta. Remake z 1978 (w obsadzie m.in. Donald Sutherland, Leonard Nimoy i Jeff Goldblum) nie cierpiał na brak zainteresowania – znalazły się co prawda głosy krytyczne, ale nie zagroziły one sukcesowi kasowemu. Co ciekawe – tu też zakończenie jest bardzo pesymistyczne. Ekranizacje podejrzewa się raczej o dodawanie hollywoodzkich zakończeń, tu dwie takie niespodzianki.

Inwazja porywaczy ciał to powieść, których we współczesnym science-fiction raczej się nie spotyka. Jednak ograniczona skala i brak oszałamiających technologii nie były jednak potrzebne Finneyowi, który stworzył historię pełną napięcia i dusznego, małomiasteczkowego klimatu. Jest to też książka podatna na różne historyczno-polityczne odczytania, ale świetna i bez tego. W dodatku wydawnictwo Vesper postarało się o atrakcyjne wydanie bogate w stylowe, czarno-białe ilustracje.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu

vesper logo

– A cóż jest ich funkcją? – zapytałem sarkastycznie.
Budlong wzruszył ramionami.
– Funkcja życia zawsze i wszędzie – przerwanie.

Poprzedni

Ezoteryczny Wrocław, czyli „Toń” Marty Kisiel

Następne

Rozdarci przez rodziców, czyli „Nasz chłopak” Daniela Magariela

4 komentarze

  1. rob

    klasyka się kłania to była druga twarz SF czasów złotej ery obok wodotrysków pomysłów taka oszczędna w środkach prawie że mieszcząca się w mainstreamie twórczość 🙂

  2. Science fiction w minimalistycznym wydaniu – brzmi ciekawie 😉 A swoją drogą chwała wydawnictwu Vesper, że już od pewnego czasu konsekwentnie wznawia klasykę gatunku.

    • pozeracz

      O, tak – chwała zdecydowanie. Zwłaszcza, że robią to w dobrym stylu. A teraz jeszcze Grabiński się zbliża.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén