Nie tak dawno temu pisałem na blogu o zbiorze wywiadów z tłumaczami przeprowadzonych przez Adama Pluszkę i w podsumowaniu wspomniałem, że wyciągnięcie tłumaczek i tłumaczy na wierzch to główna zaleta tej książki. Na oku mam też Przejęzyczenie Zofii Zaleskiej, czyli kolejny zbiór rozmów. Poczynię tu generalizację, ale wydaje mi się, że tłumacze sami z siebie niezbyt chętnie wychodzą przed szereg. Charakter pracy oraz domyślna pozycja „za autorem” spychają ich niejako na drugi plan. Dlatego też ze sporą dozą ciekawości oczekiwałem na Pięć razy o przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz.
W świecie idealnym dla parających się przekładem niżej podpisany Pożeracz wiedziałby od dawna, kim jest Małgorzata Łukasiewicz i nie musiałby przedstawiać jej dorobku. Zakładam jednak, że większość z Was nie zna literacko-tłumaczeniowego światka od podszewki, więc sobie w paru słowach streścić jej imponujący dorobek. Ta absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego specjalizuje się w tłumaczeniu niemieckojęzycznej literatury pięknej i filozoficznej, a na liście autorów przez nią tłumaczonych można znaleźć między innymi Jürgen Habermasa, Hermana Hessego, Ryszarda Wagnera, Patricka Süskind czy Fryderyk Nietzschego. Za swą pracę była wielokrotnie nagradzana nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Jakby tego było mało, jest też dwukrotną nominantką nagrody Nike za eseje okołoliterackie (Rubryka pod różą i Jak być artystą. Na przykładzie Thomasa Manna). Działała też w opozycji demokratycznej, a po wprowadzeniu stanu wojennego była internowana. Pięć razy o przekładzie to zaś zbiór esejów, lecz skupiających się na różnych aspektach sztuki przekładu – od sensu samego przekładu, przez metafory z nim związane aż po jego wpływ na literaturę.
Przyznam od razu, że po przeczytaniu Pięć razy o przekładzie wcale się nie dziwię nominacjom do Nike. Małgorzata Łukasiewicz pisze o tłumaczeniu i literaturze w ogóle w sposób przystępny, inteligentny i z humorem. W połączeniu z ogromną wiedzą tworzy to fantastyczną mieszankę. Od pierwszych stron czuć, że autorka żyje przekładem. O ile liczne nagrody są dowodem na kunszt translatorski, to ten zbiór pokazuje jak szerokie kręgi zataczają teoretyczne zainteresowania tłumaczki. Od rozważań na temat Psałterza Dawidów przez tłumaczeniowe doświadczenia Goethego po samoprzekłady Nabokova, różne gatunki i różne języki – z przyjemnością obcuje się z taki doświadczeniem i pasją. Ciekawe jest też podejście interdyscyplinarne. Przekład jest tu bowiem rozpatrywany nie tylko (acz głównie) w kontekście literackim, ale też komunikacyjnym, filozoficznym oraz kulturowym w ogóle. Całe mnóstwo tu smakowitych kąsków i refleksji dla każdego, kto przekładem się interesuje. Czy tłumaczenie musi być albo wierne, albo piękne? Jak pod kątem translatorskim interpretować opowieść o wieży Babel? Czemu przekładać Harry’ego Pottera na łacinę? Z pomocą Małgorzaty Łukasiewicz będziecie mogli odpowiadać na te pytania z dużo lepszym zapleczem intelektualnym.
W tym miejscu mógłbym w zasadzie skończyć – wszak książka ma niecałe 150 stron, lecz ma niespełniona tłumaczeniowo w zakresie literackim dusza nie pozwala mi zostawić Was bez paru słów o tym, co mnie zainspirowało najbardziej. Nikogo chyba nie zaskoczy wskazanie na esej najbliższy samej literaturze. Chodzi mianowicie o ten ostatni, zatytułowany „Literatura z perspektywy przekładu”, który skupia się na wpływie myślenia o przekładzie na myślenie o literaturze. Tekst ten uświadamia, że przekład danego dzieła lub dzieł to nie tylko okazja dla nieznających języka źródłowego, ale też siłą przekształcającą daną scenę literacką. W latach sześćdziesiątych poezję na Wyspach Brytyjskich odnowiły przekłady poezji z Europy Wschodniej, między innymi Herberta i Miłosza. Na początku lat dziewięćdziesiątych w polskiej poezji ważnym nurtem był tzw. O’Haryzm, w którym to (za amerykańskim poetą, Frankiem O’Harą) potoczność i codzienność doświadczeń stanowi punkt wyjścia literatury. Świetny był tu zaś przykład Marka Hłaski, u którego doszukiwano się wpływów Hemingwaya zanim w ogóle miał szansę go przeczytać. Pobudzające były też liczne fragmenty poświęcone rozważaniom nad rolą tłumacza i jego relacji z oryginałem czy też podkreślenie podobieństw i wskazanie różnic między przekładem, a pisaniem oryginału. Podobało mi się stwierdzenie, że w pewnym sensie tłumacz ponosi większą odpowiedzialność niż sam autor, a jednocześnie z podobną drobiazgowością musi podchodzić do doboru każdego niemal słowa.
Pięć razy o przekładzie to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto choć nieco interesuje się przekładem. Będzie też wartościową lekturą dla czytelników, którzy do książek podchodzą nie tylko rozrywkowo. Liczba stron wskazywać by mogła, że treść nie ma wiele, ale jest to mylące wrażenie. Ta niewielka książeczka nie dość, że kipi od inteligentnych treści, to jeszcze w sam raz nadaje się do powrotów do poszczególnych esejów. Natychmiastowo dodaję też pozostałe zbiory do listy „do szybkiego przeczytania”.
Za udostępnienie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu
Od tego obłędu leksykalnego, od tej roboty, tego dłubania, rzeźbienia, tańczenia i ugniatania przybywa nam języka.
parapet literacki
Bardzo, bardzo podoba mi się ta tendencja wyciągania tłumaczy z przedpokoju na salony literackie. Zawsze uważałam, że rola tłumacza jest niedoceniana, choć moim zdaniem zawsze pisze on tłumaczoną historię w pewnym sensie na nowo, filtrując ją przez swoją osobowość. Drażni mnie kiedy osoby medialne (bez nazwisk ;)) wyskakują z opiniami, że tłumacz jest przeźroczysty, że powinien ograniczyć się do „wiernego przełożenia tekstu”. A cóż to do groma znaczy „wiernego”. Tłumaczenie to zawsze będzie wybór między jednym słowem, a drugim, wybór między dwoma znaczeniami, poszukiwanie metafor i ukrytych sensów, które jeden tłumacz \zinterpretuje tak, a drugi inaczej.
Ja jestem wciąż w trakcie lektury „Wte i wewte” i jestem oczarowana. Podkreślam sobie, zaznaczam, zaginam rogi. 🙂
Z pewnością sięgnę po „Pięć razy o przekładzie”
pozeracz
Zgadzam się w pełni i mam podobne zdanie. Samo zdefiniowanie „wierności” tłumaczenia nastręczyłoby problemów. Już na samym początku trzeba zdecydować – tłumaczenie ma być wierne słowom czy przekazowi? Wspomniałem pokrótce o tym w recenzji, ale Łukasiewcz podaje tu przykład Nabokova (i nie tylko), który sam tłumaczył swoje dzieła i zmieniał w nich wiele, bo rozumiał nieprzkładalność niektórych elementów. Podobały mi się też uwagi o tym, jak trudne jest przekładnie tekstów filozoficznych, czyli czyjejś idei wyłożonej bardzo konkretnie w danym języku – tu drobna różnica między językami może wypaczać sensy.
Ambrose
Ja do przekładów i tłumaczy przywiązuję wagę od momentu rozpoczęcia mojej przygody z literaturą japońską. Ponadto odkąd czytam pozycje japońskie w j. angielskim przekonałem się jak trudnym zajęciem jest translacja – i stąd jeszcze większy szacunek, jakim zacząłem obdarzać tłumaczy (oczywiście nie tylko japonistów). Na dobrą sprawę przekład niesie ze sobą tyle samo wymagań (albo i więcej), co pisarstwo – oprócz umiejętności operowania słowem trzeba znać jeszcze kontekst kulturowy danej pozycji.
pozeracz
Im kultura bardziej obca, tym wyzwanie większe. Tłumacz z danego języka powinien być świetnie w tej kulturze obyty, gdyż inaczej spłyci na pewno tekst. W świecie tłumaczeń technicznych powszechne jest przekonanie, że najlepszym tłumaczem jest specjalista w danym polu o niekoniecznie perfekcyjnej znajomości danego języka. Tak samo sporo osób chcących zacząć pracę w tym zawodzie zapomina o konieczności świetnego władania językiem polskim. W tłumaczeniach literackich jest inaczej, ale do pewnego stopnia te problemy są też ważne. A co do różnic – wymagań jest więcej, ale te autorskie są innego rzędu.