Polski rynek wydawniczy nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza dla mniejszych wydawnictw. Przed prowadzącymi takie firmy stoi wiele wyzwań, a promowanie pozycji przy ograniczonym budżecie wymaga sporego nakładu sił. Jak wiecie, staram się prowadzić rozmowy z osobami z literaturą związanymi na sposoby różne i dlatego też o rozmowę poprosiłem Bartosza Zujewskiego, który zajmuje się promocją w wydawnictwie In Rock, którego imprintem jest znany Wam z bloga Vesper.
Gwoli wstępu i formalności dodam jedynie, że wydawnictwo In Rock powstało w 1991 roku i od tamtego czasu wydało ponad 150 książek o tematyce muzycznej. A o Vesper i mym interlokutorze dowiecie się więcej z samej rozmowy.
3… 2… 1… Let’s go!
Zacznę nieco sztampowo: jak to się stało, że zacząłeś pracować dla dość niszowego wydawnictwa i to w dodatku z podpoznańskiego Czerwonaka?
Przypuszczalnie na pracę w bardziej rozpoznawalnym wydawnictwie nie miał bym wówczas szans 🙂 Ale po kolei – ja nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z branżą wydawniczą (poza tym że namiętnie czytałem książki) ani z marketingiem. Odebrałem klasyczne, ogólne, wyższe wykształcenie (czyli skończyłem socjologię na UAM), które nie wyposażyło mnie w żadne praktyczne, ani pożądane na rynku pracy umiejętności. Imałem się więc rozmaitych zajęć: pracowałem m.in. w sklepie z płytami, w agencji zajmującej się badaniami społecznymi (socjolog pracujący w zawodzie – prawdziwa gratka :), liznąłem nieco zawodu resocjalizacji, byłem redaktorem w czasopiśmie zajmującym się zielenią miejską. Pewnego dnia mój kumpel, z porównywalnie mało przydatnym jak ja wykształceniem – Kuba Kozłowski, pochwalił się, że dostał pracę w In Rocku jako sekretarz redakcji. Pomyślałem, że złapał Pana Boga za nogi – nie dość że pracuje w wydawnictwie, to jeszcze wydającym biografie moich ulubionych zespołów – Led Zeppelin, AC/DC, Black Sabbath, Deep Purple – no po prostu kosmos! Nie ukrywając zazdrości wymogłem na nim obietnicę, że jak tylko zwolni się tam jakieś miejsce to ma mi natychmiast dać znać. Rzucam tę Zieleń Miejską w pizdu i lecę. Nie minął rok od tej rozmowy no i Kuba dał znać – zwolniło się miejsce w marketingu. Poczułem straszny dysonans – bo z jednej strony praca w wydawnictwie która do tego czasu stała się moim może nie marzeniem, ale na pewno jednym z priorytetów zawodowych (czyli pracować w czymś co lubię i na czym się znam), a z drugiej strony miała być w marketingu. A szukając co jakiś czas pracy z góry skreślałem trzy zawody: telemarketer, handlowiec i marketingowiec właśnie (a także wszelkie oferty na stanowiska, które nie miały polskiego odpowiednika i były po angielsku ;).
Nie byłem może starym panczurem, ale na pewno w dużej mierze kontestatorem i wszelkie formy medialnych promocji wywoływały u mnie odruchy wymiotne. Nie miałem poza tym, i dalej nie mam, dostatecznie wykształconych umiejętności społecznych, które czyniłyby ze mnie dobrego marketingowca – jestem osobą raczej introwertyczną, cytując Grabaża z Pidżamy Porno „mam gawiedziowstręt, źle się czuję w tłumie”, nie wywieram zbyt korzystnego pierwszego wrażenia, no i niespecjalnie idzie mi wciskanie kitu (choć się staram). I już pomijam kompletne nieprzygotowanie praktyczne i teoretyczne do tego zawodu. No ale kit – mówię sobie – idę się pokazać, drugiej takiej szansy nie będzie. Poszedłem, rozmowa kwalifikacyjna w 90% sprowadzała się do rozmowy o ulubionych kapelach, a że muzyka po książkach to mój drugi konik, poszła dość sprawnie, słuchamy z szefem właściwie tych samych kapel. A przy okazji dowiedziałem się, że poza In Rockiem miałbym zajmować się Vesperem, co mnie nieco zaskoczyło, nie wiedziałem że to jedno i to samo wydawnictwo, na dobrą sprawę właściwie o nim nie słyszałem. W umundurowaniu SS i broni pancernej nie czułem się zbyt mocny, ale jak zobaczyłem te cudne wydania Poego, Lovecrafta, Draculi czy Frankensteina to już byłem pewien, że chcę tu pracować. Parę dni później miałem „dzień próbny” – w Warszawie był koncert Metalliki, gdzie mieliśmy stoisko na którym sprzedawaliśmy książki i to był mój chrzest bojowy. Dwa miesiące później zacząłem pracę w Czerwonaku. To było już prawie 5 lat temu. A Czerwonak? Dla osób z poza Poznania brzmi to może dość przerażająco i tajemniczo – ale Czerwonak to takie miłe miejsce nad Wartą, które do stolicy Wielkopolski jest przylepione. Gorzej, że mieszkam po drugiej stronie miasta i do pracy mam grubo ponad 20 km. Żeby było zabawniej, In Rock przez 20 lat miał różne siedziby w Poznaniu, a ostatnia z nich przed przeprowadzką „na swoje” do Czerwonaka, była na Wieruszowskiej – jakieś 500 metrów od mojego domu. Na szczęście dwójka moich kolegów z pracy mieszka w mojej okolicy (sprowadzili się tam żeby mieć bliżej do pracy 😉 i jeździmy razem jednym samochodem. Jest ekologicznie no i mam dużo czasu na czytanie książek w drodze do pracy.
Niemal się obruszyłem za to wciskanie kitu, ale rozumiem Cię dobrze. Ja sam nabyłem marketingowstrętu, pracując jako tłumacz. Teksty marketingowe, pełne pustosłowia, rozmnożonych na potęgę przymiotników (choć to głównie w języku angielskim) i górnolotnie chwalące zupełnie zwykłe produkty były jednymi z bardziej nieznośnych w tłumaczeniu. Wydaje mi się jednak, że praca marketingowca/speca od promocji w wydawnictwie książkowym – zwłaszcza niemainstreamowym – różni się znacznie od potocznie postrzeganej pracy marketingowca. Ale może Ty widzisz to inaczej?
Wiesz – ja mam i tak o tyle dobrze, że my przeważnie wydajemy całkiem niezłe książki, niektóre nawet bardzo dobre, a moim skromnym zdaniem zdarzają się nam i wybitne. No i przeważnie staramy się nadać im dodatkowej wartości samą jakością wydania, zwłaszcza jeśli chodzi o beletrystykę. Przywiązujemy dużą uwagę do porządnej, niejednokrotnie podwójnej czy potrójnej korekty, często do naszych książek dodajemy posłowia, ilustracje, staramy się aby okładki też były niebanalne i nie powtarzały schematów. Mam więc „produkt” bardzo dobrej jakości, dlatego w wielu przypadkach niewiele słów zachęty potrzeba, aby przekonać potencjalnych recenzentów do sięgnięcia po nasze książki. Także taka tradycyjna forma reklamy jest łatwiejsza, jeśli dysponujesz atrakcyjnym wizualnie towarem. Choć my dość rzadko się reklamujemy, jesteśmy może nie jakoś zupełnie małym ale mimo wszystko niszowym wydawnictwem, nasze książki poza incydentalnymi przypadkami nie lądują na sprzedażowych „topkach” toteż budżety na promocję książek mam skromne, a często wręcz zerowe. To jest raczej taka mrówcza, organiczna praca – od podstaw, jak to się w Wielkopolsce zwykło mówić. Ja zachęcam blogerów, redaktorów, dziennikarzy oni po przeczytaniu książki zachwalają (przeważnie) swoje audytorium, a jak już książki znajdą się w rękach docelowych czyli entuzjastów literatury – to ci zachęcają swoich znajomych. Typowy efekt kuli śnieżnej – a że jak mówię, mamy naprawdę niezłe i świetnie prezentujące się książki, to to działa. Przeważnie. Zwłaszcza jeśli w odpowiedniej chwili podeprze się te działania reklamami tu i ówdzie. Gorzej jak „na warsztat” trafi mi się tytuł słabszy, bo i takie się zdarzają, książka do której sam nie mam przekonania. A ja, przynajmniej jeśli chodzi o beletrystykę, czytam większość tytułów, które mam później promować. Wtedy właśnie zaczynają się te wygibasy językowe o których mówisz – a w takich jestem zdecydowanie gorszy. I myślę, że osoby które już dłużej ze mną współpracują, wyczuwają to moje wahanie. Całe szczęście, że moja praca polega głównie na pisaniu maili, a nie na spotkaniach z ludźmi twarzą w twarz, bo fatalny ze mnie pokerzysta i od razu by mnie rozpracowali, co do zasady wolę brydża, mam słabe karty to po prostu mówię pas, nie blefuję. Problemy zaczynają się też, gdy wydajmy tytuł spoza naszej „strefy komfortu”. Doskonale wiem co mam robić z książkami muzycznymi, czuje się jak ryba w wodzie, gdy trafi mi się groza albo literatura piękna, także tematy historyczne mam obcykane. Ale jak pojawia coś spoza tej tematyki, to zaczyna się wyzwanie.
Doskonałym tego przykładem może być wydana przez nas w ubiegłym roku Chirurgica w Nepalu Anny Kołodziejskiej. Naprawdę bardzo dobry reportaż podróżniczy, momentami mocny, momentami humorystyczny – no po prostu dobrze wyważony i napisany reportaż. I do tego pięknie nam wyszedł, z ciekawą, przykuwającą wzrok okładką, na kredowym papierze, full kolor, mnóstwo świetnych zdjęć, podobnie wychodzą książki np. Wojciecha Cejrowskiego. Naprawdę perełka, Ale my nigdy wcześniej nie wydawaliśmy tego typu literatury, gdy wysłałem szczerą i entuzjastyczną, naprawdę znamionującą dobrą książkę, zapowiedź do moich stałych współpracowników odzew był znikomy. Przeszukałem więc sieć w poszukiwaniu blogów podróżniczych, wysłałem propozycję współpracy przy tym tytule do kilkudziesięciu takich blogerów – odpowiedziały dwie osoby. Wysłałem egzemplarze recenzenckie wraz z zachęcającym listem do redaktorów właściwie wszystkich czasopism podróżniczych, a także większości periodyków opiniotwórczych oraz redakcji radiowych i telewizyjnych. Właściwie do wszystkich osób które w mediach mają coś wspólnego z reportażem, był to tytuł którego wysłałem najwięcej egzemplarzy recenzenckich spośród wszystkich jakimi się zajmowałem. Gdyby Chirurgicę wydało Czarne, albo Bernardinum i promowało ją swoimi kanałami, zapewne byłby to hicior, ale wydawca taki jak nie kojarzący się większości osób kompletnie z niczym Vesper, a jak już to z czołgami albo Lovecraftem, w tym przypadku nie pomagał. I takie wyzwania dość często mi się przytrafiają i raz się udaje raz nie, przypuszczalnie gdybym dysponował budżetami na poziomie tych mainstreamowych wydawców byłoby łatwiej, zawsze można kogoś przekonać do zaangażowania jakimś przelewem, ale w trybie jakim pracuję to jest w dużej mierze loteria. Ja mam pod opieką de facto trzy wydawnictwa: In Rock, Vesper i Kaktus – a pomysły decydentów na to co może się sprzedać czasami naprawdę zaskakują. A wracając do Twojego pytania czy ta praca jakoś się wyróżnia- ciężko mi powiedzieć, bo jak mówiłem, ja się właściwie na takim typowym marketingu nie znam – wciąż działam trochę intuicyjnie, pomaga mi to że znam się na literaturze (tak mi się wydaje) oraz to, że wydajemy dużo naprawdę dobrych książek. Gdybym miał się przenieść na analogiczne stanowisko w innej branży zapewne dość szybko byłbym zmuszony szukać sobie innej pracy, ale w książkach sobie poradzę.
Bardzo ciekawa ta historia z Chirurgicą w Nepalu. Niby dobra książka obronić się sama powinna, ale bardzo dużo zależy od tego, kto i jak wydaje. Bo przecież czasem bywa tak, że duże wydawnictwa skupiają się na tych najgłośniejszych tytułach, a niektóre wychodzą niejako cichaczem. Ale wracając do Waszych książek – mi się wydaje, że wysokiej jakości wydania klasycznych powieści stały się znakiem rozpoznawczym Vesper. Gdy ktoś pisze o Waszych książkach, zawsze wraca właśnie kwestia jakości wydania. I chwała Wam za to. Tylko ciekaw jestem – czy to się opłaca? I pytanie powiązane: czy według Ciebie blogowe głosy mają wymierny wpływ na sprzedaż? Wiem, że nie ma na to żadnych miarodajnych badań, ale ciekaw jestem Twojego zdania.
Hmm… odpowiem tak. Pierwszą książką, którą wydaliśmy „na bogato” były opowiadania Edgara Allana Poe, czyli nasze słynne Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze – w tym roku mija 10 lat od tej premiery. Byliśmy wówczas na etapie poszukiwania kierunku rozwoju wydawnictwa. Wydawaliśmy naprawdę dziwaczne rzeczy. Podówczas opowiadania Poego nie zalewały może półek księgarń, ale były ogólnie dostępne – tak w księgarniach jak i w drugim obiegu. Jak ktoś chciał poczytać Poego to za parę złotych mógł dostać ten czy inny tom jego opowiadań. Aby zachęcić do wyboru właśnie naszego musieliśmy dać czytelnikom coś ekstra. Opcje były dwie – albo wydajemy to jak najtaniej, po to żeby nie opłacało się szukać innych wydań, albo wydajmy w wersji ekskluzywnej, licząc na to że Polacy mają jednak w sobie bibliofilską żyłkę kolekcjonera. Postawiliśmy na to drugie, Maciej Płaza dokonał starannej selekcji najlepszych opowiadań w najlepszych tłumaczeniach, napisał świetne posłowie, dodaliśmy do tego klasyczne ilustracje Harry’ego Clarke’a, nie szczędziliśmy na papierze i kosztach druku. Wyszło ostatecznie dość drogo, ale kto trzymał ten tom w ręku wie, że wart jest swojej ceny. Doskonała treść zyskała godną siebie oprawę. I się udało, Opowieści… wciąż się świetnie sprzedają i do dziś są jednym z koni pociągowych ciągnących cały vesperowy wagonik z napisem beletrystyka. A skoro wyszło raz, dlaczego nie miałoby wyjść z innymi tytułami. Postanowiliśmy wznawiać klasyki grozy i nadawać im formę wydań bibliofilskich. Nad każdym tytułem pracujemy indywidualnie, nie mamy jednolitej szaty graficznej, nie jest to formalnie seria, ale i tak utarło się tak mówić o wydawanych przez nas klasykach. Czasem patrzymy wstecz, reaktywujemy zapomnianych ilustratorów, czasem szukamy nowych. Pod każdy tytuł staramy się dopasować eksperta, który mógłby coś o nim więcej powiedzieć w posłowiu. Gdy postanowiliśmy wydawać też trochę nowsze rzeczy (choć wisiało to w pewnym momencie na włosku, którym był Egzorcysta) uznaliśmy że utrzymamy tę formułę. No i to też zdało egzamin – sam zauważyłeś, że większość recenzji podkreśla jakość naszych wydań. To też przekłada się na ich oceny – nawet jeśli jakiś tytuł nieco trąci już myszką, to piękne wydanie zawsze dodaje trochę do ostatecznego werdyktu. Nasze książki po prostu pięknie prezentują się na półach, są to przeważnie bardzo dobre literacko tytuły w pięknych wydaniach. Także odpowiadając na Twoje pytanie – tak, opłaca się włożyć więcej pracy, trudu i czasu w prace redakcyjne nad książką, z czystszym nieco sumieniem możemy wtedy podwyższyć ciut jej cenę, ale w zamian za to oddajemy w ręce czytelników produkt najwyższej jakości. I to procentuje. Jesteśmy już coraz bardziej rozpoznawalną marką, z raczej pozytywnymi konotacjami. I nasi fani dają temu wyraz, na facebooku, instargamie czy na żywo na targach – nie raz pod naszym adresem wystosowywane są pochwały i choćby dla tych miłych słów (a czasem nawet konkretnych gestów) warto się czasem trochę poświęcić.
A o co jeszcze pytałeś? Aha o to czy warto dawać blogerom książki do recenzji. No cóż… żyjemy w ciekawych czasach jak głosi pewne mądre powiedzonko unieśmiertelnione przez Terry’ego Pratchetta. Rokrocznie w Polsce wychodzi kilkadziesiąt tysięcy tytułów, cała masa książek z czego większość to totalna chała. Chłam, na który naprawdę szkoda czasu. Wśród tej ciżby przypuszczalnie kilkaset jest wartościowych, rozłożonych na kilkanaście gatunków literackich. Nawet ograniczając się do jednego – dwóch ulubionych, dalej mamy kilkadziesiąt tytułów które powinny trafić w nasz gust. Ale powiedzmy sobie szczerze – mimo tych (trochę kontrowersyjnych) wyzwań typu 52 książki w 52 tygodnie, nie ma wielu osób, które jest w stanie przeczytać więcej jak 30 – 40 książek rocznie, a jeszcze mniej jest takich które tyle kupią. Ale tak czy inaczej aby wybrać dla siebie książkę, należy dokonać jakiejś rozsądnej selekcji. Gros osób zdaje się na reklamy, modę czy trendy (czyli i tak reklamę), popularne nazwisko na okładce (Nosowska i Wojewódzki na szczycie list bestsellerów). Ale jest też wielu, które swoją decyzję podbudowuje staranną selekcją, zanim po jakiś tytuł sięgną robią wywiad środowiskowy. Pytają znajomych (coraz rzadziej), sprzedawcę w księgarni (ale o znajomości literatury wśród pracowników empiku, to mogłaby być osobna pogadanka) – ale to raczej osoby starsze. Młodsi (no dobra – uogólniam), tacy do pięćdziesiątki – nie lubią wchodzić w tradycyjne interakcje. Przecież nie po to mamy smartfony, żeby z nich dzwonić do znajomych, którzy się literaturą interesują i mogą nam coś podpowiedzieć. To się zdarza incydentalnie. Wszak dużo łatwiej poszukać informacji o książce w internecie. I dlatego warto, żeby po wpisaniu w google’a tytułu naszej książki pojawiło się kilka linków do blogów z recenzjami. I dlatego warto wysyłać książki blogerom do recenzji, tym bardziej że znakomita większość z nich to oceny pozytywne. I dlatego ja książki blogerom wysyłam. Nie wszystkim którzy o to poproszą, ale wysyłam. Tu oczywiście od razu rodzi się pytanie o wiarygodność blogerów, którzy za recenzje biorą pieniądze, choć zdarzają się i tacy którzy brak obiektywności posądzają blogerów piszących w zamian za egzemplarz. No ale dyskusje na ten temat co jakiś czas w sieci i nie tylko wybuchają i chyba wciąż nie ma konsensusu w tej kwestii. Po prostu blogi też trzeba umieć sobie wyselekcjonować. Tak jak nasi fani chwalą nas za naszą pracę, tak jak muszę złożyć mi ukłon za przemyślne decyzje i umiejętność wychwycenia, w tej masie wątpliwej jakościowo literatury, paru perełek z naszym logotypem na okładce.
W tych wydawniczo niepewnych czasach dobrze słyszeć, że dbałość i wysiłek się opłacają. A posłowia to w ogóle dla mnie cud i miód. Dyskusja o kwestii płacenia za recenzje rzeczywiście wraca regularnie. Mogę jedynie powtórzyć swoje zdanie – nie mam zupełnie nic przeciwko braniu kasy za promowanie książek (odpowiednio oznaczone, oczywiście), ale nigdy nie wziąłbym pieniędzy za recenzję prosto od wydawcy. A co do barteru… To mi się wydaje, że poważniejszym problem jest niewidoczna dla większość sieć zależności firmowo-wydawniczo-osobistych.
Mimo wszystko myślę, że opłacanie recenzji jednak zaszkodziło książkowej blogosferze. Ja rozumiem argumenty, że napisanie recenzji to poświęcenie czasu, a czasem i środków, że jest to dla wydawcy reklama i w związku z tym należy się im wynagrodzenie. No i tu padło słowo klucz – reklama. Przypuszczam, że mało który bloger, a już zwłaszcza z tej generacji weteranów blogowania, zaczynał dzielić się opiniami, często krytycznymi z myślą o tym, że będzie w ten sposób kiedyś zarobkował. Blogi recenzenckie w założeniu miały być taką platformą wymiany opinii o książkach. Wiem, że dziś już tak to za bardzo nie funkcjonuje, i mało komu pod wpisem na bogu udaje się rozpocząć jakąś merytoryczną dyskusję, częściej udaje się to w socjal-mediach, ale i tak skala tego zjawiska (rozmawiania o książkach w sieci) znacznie się zmniejszyła. Raczej się czyta, ew. z rzadka komentuje, ale te komentarze są przeważnie zdawkowe, kurtuazyjne, nie stają się przyczynkiem do rzeczowej dyskusji o danej książce czy autorze.
No ale do meritum – ja od blogów oczekuję subiektywnej opinii, bezpardonowej opinii, z wypunktowaniem słabych elementów, ale też mocnych w danym tytule. Dziś coraz rzadziej takie można znaleźć, przeważnie są to przestrzenie, gdzie zamiast opinii mamy pełne superlatyw teksty reklamowe, z rzadka poprzetykane takimi szczerymi, od serca recenzjami. Blogerom brakuje czasu na czytanie książek na które faktycznie mają ochotę, mają bowiem mnóstwo zobowiązań wobec wydawców, którzy nawet jak nie płacą w gotówce, to uznają egzemplarz książki za wynagrodzenie i narzucają im terminy, wymagania, a jak bloger się spóźni albo nie daj Boże, wystawi niepochlebną recenzję to się obrażają i w nieprzyjemnej atmosferze zrywają współpracę. Cierpi na tym sam bloger, bo czyta nie to co by chciał i na co ma ochotę, poza tym cierpi jego reputacja, obserwatorzy jak wychwycą ten niecny proceder często się od niego odwracają. Cierpią czytelnicy szukający opinii o książce bo trafiają na mało wiarygodne recenzje, a poza tym wszędzie niemalże powtarzają się te same tytuły. Ja sam gdy interesuje mnie jakiś tytuł, a „zaufani” blogerzy nic o nim nie pisali, to posiłkuję się bardziej opiniami na lubimyczytac.pl niż czytam randomowe blogi. Ale jest to wina wydawców bowiem takie oczekiwana w blogerach rozbudzili, no i całą tą ideę blogowania wypatrzyli, a i ja dorzuciłem do tego swoje 3 grosze, przyznaję bez bicia. Choć na obronę zaznaczę, że ja zważywszy na minimalne budżety promocyjne za opinie nie płacę zbyt często, ale za to nie daję żadnych deadline’ów, nie mam pretensji o negatywne recenzje, cenię opinie takie jakie sam – jako czytelnik – chciałbym przeczytać.
Zaraz, zaraz. Ja z tym złym wpływem płacenia za recenzję się zgadzam. Nie mam nic przeciwko promowaniu – np. post na Instagramie, baner, cokolwiek – ale pisanie recenzji jako reklamy to dla mnie nieporozumienie. Zwłaszcza, że mało kto w ogóle zaznacza fakt otrzymania takiego wynagrodzenia, ale może po prostu odwiedzam nie te blogi. W USA takie praktyki są już mocno regulowane przez prawo, a u nas pozostaje etyka. A jeśli chodzi o stronę wydawnictw… Mam przemożne wrażenie, że wielu chodzi po prostu o obecność w Google, pozycjonowanie i inne takie. Tytuł ma się pojawiać gdzie się da, ile się da i tyle. Stąd na przykład wymaganie prócz opublikowania recenzji wrzucenia jeszcze tekstu na LubimyCzytać, Empiku, Merlinie itp., itd.
Kuba – ale tak niestety jest. Ty tego zjawiska nie widzisz, czytasz pewno kilku – kilkunastu blogerów, ja z racji mojej pracy „rzuciłem okiem” na profile kilkuset. I nie ma dnia, żeby nie zgłaszali się kolejni (przy okazji przepraszam tych wszystkich, którym na maila w żaden sposób nie odpowiedziałem, ale mam pod opieką 3 wydawnictwa i czasem po prostu nie wyrabiam). I wierz mi, że z niektórych aż kapie lukrem sponsoringu. A jak wydawca płaci (gotówką) albo w swoim mniemaniu płaci (egzemplarzem książki) to wymaga aby ta recenzja była jednak pozytywna. Zauważ ciekawą zależność, że recenzje przedpremierowe zazwyczaj są bardzo pozytywne, sypią się też potem same wysokie oceny na lubimyczytac.pl. Tak zwany hype się nakręca. A potem przychodzi premiera, czytelnicy dostają książkę do ręki i co obserwujemy? Średnia na rzeczonym lubimycztac.pl zaczyna spadać, czasem nawet gwałtownie, a nowe opinie już takim entuzjazmem nie tryskają. No to z jakim mamy do czynienia zjawiskiem? Profesjonalni czy na wpół profesjonalni recenzenci (a za takich pragną wszak blogerzy książkowi uchodzić) są w swych opiniach mniej krytyczni od „nieprofesjonalnych” czytelników? Czy też może na opinię tych pierwszych wpływały pewne czynniki takie jak zobowiązania względem wydawców? Albo wspomniane przez Ciebie ukryte sieci zależności. Co właściwie wychodzi na jedno. Ja nie mówię, że takie zjawisko dotyczy każdego blogera, jest cała masa blogerów których lubię, których czytam, którzy są dla mnie inspiracją do literackich poszukiwań. Których po prostu szanuję za to co robią, bo potrafią się wznieść ponad to wszystko i zmieszać z błotem książkę, która im się nie podoba. Nawet jeśli jest to książka, którą otrzymali ode mnie. Są tacy i mam to szczęście, że z większością z nich współpracuje.
No tak, Ty siłą rzeczy masz dużo szerszy przegląd blogosfery. No i nie zazdroszczę wysiłku potrzebnego na przesianie takich ilości, a do tego konieczności wyboru tych odpowiednich. Na Lubimy Czytać wpadam sporadycznie i ocen nie śledzę, regularnie bywam na Goodreads, a tam z kolei dostrzegłem problem z uśrednieniem pięciogwiazdkowej skali – w zasadzie wszystkie oceny zamykają się przedziale od ok. 3,5 do 4,1 gwiazdki. Ale bardzo chętnie dorwałbym się do takich konkretnych danych historycznych, bo ten trend, o którym piszesz jest dość ciekawy. Choć, grając advocatus diaboli, mógłbym próbować argumentować, że wydawnictwo mogą wybierać tych, którym książka ma większe szanse się spodobać. Ale sam bardziej przychylam się ku mechanizmom ludzkiej psychiki – każdy „prezent” tworzy podświadome zobowiązanie odwzajemnienia. Tak się wpływa na ludzi.
Ale, ale… Nie mogę się nie wrócić pewnego fragmentu. Wspomniałeś o dziwacznych rzeczach – co było najbardziej dziwaczne? Tudzież: najbardziej zabawne?
No tutaj nie ma się co chwalić, po prostu jak formuła In Rocka (czyli muzycznych biografii) się wyczerpała, i właściciel wydawnictwa szukał nowych kierunków rozwoju, czego wyrazem był pierwszy nasz imprint czyli Vesper, pojawiły się pytania o to w którą stronę zmierzać. A konkretnie – co by tu wydać, aby się sprzedało. Pomysły były różne, była taka seria „Z trąbką” – bardzo dobrej, choć niszowej współczesnej literatury z całego świata, były np. kryminały Tary Moss, wydaliśmy Czterech pancernych i psa i wiele innych strzałów w kierunku współczesnej prozy, ale skończyło się to tak, że gdy pojawiłem się w Vesperze jedną z pryncypialnych zasad było „nie wydajemy beletrystyki, bo nie umiemy jej sprzedawać”. Sprzedawały się za to takie różne serie pseudoliterackie jak np. książki oparte na serialu CSI. Kryminalne zagadki... , poradniki typu Jak sobie radzić z menopauzą, Jak to wypić, wszelakie antologie np. erotyki czy humoru żydowskiego. Hitami były współprace z portalem JoeMonster.org, na tony sprzedawaliśmy np. dowcipy o Chucku Norrisie – Z półobrotu. Były i Demotywatory były i Obrazy z Biblii Gustawa Doré. Dalej zdarzają nam się takie dziwaczne pomysły na potencjalny bestseller, ale już zdecydowanie okrzepliśmy i mamy w Vesperze trzy główne osie wydawnicze – historia, poradniki i literatura klasyczna.
Och, losie. Przypomniałeś mi mroczne czasy dowcipów o Chucku Norrisie. Wracając jeszcze do klasyki: ciekaw jestem, czy miałeś swój udział w ponownym wydaniu Na południe od Brazos?
Na południe od Brazos … tu się mocno czerwienię i uszy mi płoną, ale tak – nieskromnie przyznam, że maczałem palce w tym wznowieniu. To takie moje ukochane, vesperowe dziecko. A było to tak: jak już wspominałem ja mam to szczęście, że pracuję w branży na której się znam, a przynajmniej wydaje mi się że znam, ale z całą pewnością w branży którą lubię. Bo ja po prostu dużo czytam, ale rzadko ostatnio trafiam na książki, które mnie zachwycają, może zgnuśniałem, może zdziadziałem i stałem się bardziej krytyczny, albo zwyczajnie coraz gorzej wybieram sobie lektury. Tak czy inaczej w ich wyborze częstokroć posługuję się opiniami innych, w tym – o czym także wspominałem – czytam blogi. I tak się złożyło, że moją uwagę przykuły zachwyty Agnieszki Kolano (gorąco pozdrawiam przy okazji) z bloga Dowolnik nad rzeczonym tytułem. Zaintrygowany poczytałem opinie na lubimyczytac.pl i tu też same peany. Dalej sceptyczny (western kurde? jak można się tak zachwycać westernem?) trafiłem (bo kto szuka informacji o Na południe od Brazos musi trafić) na blog Za okładki płotem Michała Stanka, który w dużej mierze tylko o tym tytule traktuje. No i już nie było innej możliwości – musiałem to przeczytać, zawładnęła mną czytelnicza obsesja, pewno niejeden z nas to zna – takie muszęmuszęmuszemuszę to przeczytać.
Zdobyć nie było łatwo, co tylko podsycało mą fiksację, ale w końcu, niemałym kosztem zdobyłem. No i czytam. No i czytam. Nuda. Nic się nie dzieje. 250 stron za mną, nic się nie dzieje. No ja pierdzielę – myślę sobie i dumam czy to Ci wszyscy ludzie powariowali czy ja? Ale czytam dalej i jednak czuję, że zaczynam wsiąkać, powoli powieść zasysa mi myśli aż w końcu przepadam w niej, nie mogę się oderwać. Zarywam noc, a że nie ma dla mnie przyjemności większej niż sen, to tylko wybitnie kuszące perspektywy potrafią mnie od spania odwieść. I to się udaje McMurtry’emu. Wzruszam się, ronię nie raz nie dwa łzę. Ja! A ja przecież nie płakałem nawet jak umierał Mustafa w Królu Lwie, no nie do pomyślenia. Po prostu kosmos, wybitna książka, doskonała. Nie mam pytań. A właściwie mam – czemu tak cholernie dobra książka jest w Polsce praktycznie nie do dostania? Lecę do szefa i mówię mu – mam pomysł na książkę, jest taki western… tu szef mi przerywa i mówi „Western…? western…? czy ty się słyszysz. Po pierwsze my nie wydajemy beletrystyki bo nie umiemy jej sprzedawać, po drugie to jest western, kto kupi western? kto czyta dziś westerny”? To tłumaczę, wspinam się na wyżyny retoryki, zachwalam, przekonuję, rękę daję sobie uciąć, że się sprzeda. Koniec końców szef się zgadza, ale chyba dla świętego spokoju. Zwraca uwagę na fakt, iż faktycznie na przestrzeni ostatnich dwóch lat (a działo się to w wakacje roku 2016) poczyniłem kilka trafnych spostrzeżeń na temat rynku książki w Polsce i może faktycznie się znam, a że raz na jakiś czas pozwala niektórym pracownikom rzucić pomysł na propozycję wydawniczą to i może ja zasługuję na szansę. Potem już poszło, choć nie było ani łatwo ani tanio, ale udało się nabyć prawa, także pan Kłobukowski dał się przekonać do udostępnienia nam swego wybitnego tłumaczenia (które przy okazji trochę poprawił). Michał Stanek dla którego wznowienie tej powieści było jednym z życiowych priorytetów miał kilka fantastycznych pomysłów jak wzbogacić nasze wydanie. To dzięki niemu znalazła się w nim wkładka ze zdjęciami z epoki i serialu, on też napisał obszerne posłowie. Całości dopełniła fantastyczna okładka zaprojektowana przez mojego brata. Wyszła z tego prawdziwa edytorska perełka, która jednak była tylko dopełnieniem do doskonałej treści. Ale też było to prawdziwe wyzwanie jeśli chodzi o promocję. Cena okładkowa – 79,90 – przerażała, gabaryty książki – przerażały, gatunek – przerażał. Nie było łatwo, zwłaszcza że także i w tym przypadku nie miałem specjalnie środków na promocję, bowiem dalej „góra” patrzyła sceptycznie na ten pomysł. Ale jakoś to poszło, włożyłem w to kupę serca i pracy ale ostatecznie trochę szumu o Na południe od Brazos udało się zrobić. No bo niemal każdy kto zdecydował się tę książkę przeczytać przepadał w niej jak ja. I polecał ją innym z równym entuzjazmem. Książka jako tako się sprzedawała, po kilku miesiącach robiliśmy dodruk i szef musiał przyznać, że jednak umiemy sprzedawać beletrystykę.
No ładnie, ładnie. Podoba mi się bardzo ta historia z powieścią McMurtry’ego. W dodatku podwójnie blogowo inicjowana. Ode mnie zaś szczere podziękowania dla Ciebie za upór i dla szefa Twego za zgodę, bo jest to jedna z najlepszych powieści, jakie dane mi było czytać. I pomyśleć, że też podchodziłem jak pies do jeża. To pokazuje zresztą doskonale, że gatunek to tylko szafaż, które pisarz może wykorzystać zgodnie ze swoim talentem. Ale pozostając w podobnych klimatach: pamiętasz może jakieś inne literackie zaskoczenia? Niekoniecznie u Ciebie wydane.
Dziękuję, też się cieszę że ten projekt udało mi się zrealizować i to z takim rozmachem. To są takie momenty w których działalność stricte komercyjna przecina się z tzw. „misją”. Slogan „wydajemy książki, które sami chcielibyśmy czytać w wydaniach na jaskie zasługują” w różnych wariacjach przyświeca chyba każdemu wydawcy, ale w praktyce to jednak jest biznes. Wydaje się to co ma się szanse sprzedać, także i w Vesperze to obowiązuje. Mimo to i tak całkiem sporo książek wydajemy właśnie w taki sposób – jako artefakty, które sami z dumą stawiamy na półkach. A co do tych pozytywnych zaskoczeń. Pamiętam, oczywiście że pamiętam takie tytuły. Od kiedy bowiem mój tryb życia się ustabilizował i z nocno-imprezowego stał się dzienno-roboczo-rodzinny czasu na czytanie mam zdecydowanie mniej. Czytam głównie przed zaśnięciem, te parę chwil zanim sen mnie zmorzy. I dlatego od paru lat najważniejszym wyznacznikiem jakości książki jest jej moc odpędzania snu. I tak właśnie miałem w pewnym momencie przy okazji Na południe od Brazos.
Wcześniej podobne doświadczenie miałem z Terrorem Simmonsa. Na długo zanim trafiłem do Vepsera. Czytałem to pierwsze wydanie, Rzeczypospolitej bodajże, takie granatowe, kupione w antykwariacie. Tu nie było jak z Brazos, że w lekturę musiałem się mozolnie wgryzać, zanim to ona pożarła mnie. Terror wciągnął mnie od pierwszej strony, zachwycił właściwie każdym elementem literackiego rzemiosła, pochłonąłem go w dwa czy trzy dni i od razu wskoczył do mojego książkowego panteonu, gdzie dumnie stoi po dziś dzień. Wyobraź sobie moje zdumienie jak kilka tygodni po rozpoczęciu pracy w Vesperze, pamiętam dokładnie, bo jechaliśmy wtedy na Targi Książki do Frankfurtu, dowiedziałem się, że od dwóch lat kisimy licencję na Terror i nikt nie ma za bardzo przekonania do wydania go z wiadomych przyczyn. Po prostu szczęka mi opadła. Szok i niedowierzanie, ale zarazem jedna z przyjemniejszych chwil, takich w których myśli się o czekającym cię zadaniu w kategorii wyzwania, a nie obowiązku.
Pamiętam też doskonale Drogę Cormaca McCarthy’ego. Całkiem przypadkiem trafiła w moje ręce, kładłem się do łóżka z zamiarem przeczytania paru stron i błogiego odpłynięcia w objęcia Morfeusza, a skończyło się tak, że nie odłożyłem książki zanim nie doczytałem do ostatniej strony. Szczęściem nie była zbyt długa bo bym się pewno posikał do łóżka. Noc zarwana, nie mogłem już potem zasnąć, następnego dnia w pracy wypiłem chyba wiadro Red Bulla, ale McCarthy tak ma – wykańcza psychicznie i fizycznie, wybitny pisarz. Inną książką, która nie dała mi spać, był Marsjanin Andy’ego Weira, a nie łatwe miał zadanie, bo w czasie gdy go czytałem moja córka miała kilka tygodni i bynajmniej nie narzekałem wówczas na nadmiar czasu na odpoczynek. To może nie jest literatura (nomen omen) wysokich lotów, ale przygody głównego bohatera po prostu wciągnęły mnie bez reszty, wróciły słodkie chwile dzieciństwa i młodości gdy książki tak właśnie na mnie działały – dawały namiastkę uczestnictwa w niesamowitej przygodzie, którą śledziło się z wypiekami na twarzy. Marsjanin miał też w sobie to co bardzo cenię w literaturze, nazwijmy ją dla uogólnienia – fantastycznej – dużą dozę prawdopodobieństwa. Po prostu ekscytuje mnie gdy pisarze potrafią wpleść w narrację aktualną wiedzę naukową i robią to w nienachalny i przystępny sposób. Nawet jeśli czasem za mocno fantazjują. Dlatego duże wrażenie wywarły na mnie książki Neala Stephensona, zwłaszcza Cryptonomicon i Peanatema. Dlatego w liceum zarywałem noce z Lemem zamiast z Reymontem, a wcześniej z Juliuszem Verne’m. Pamiętam też wrażenie jakie na mnie wywarła „Rzeźnia numer pięć” Vonneguta, pamiętam pierwszą książkę Pratchetta jaka wpadła mi w ręce, pamiętam wstrząsający reportaż Dzisiaj narysujemy śmierć Tochmana, pamiętam przyjemność jaką czerpałem z Mistrza i Małgorzaty, pamiętam satysfakcję z jaką miałem na maturze z polskiego, gdy udało mi się pisać o trylogii Tolkiena zamiast Sienkiewicza, pamiętam jak brakowało mi Myśli nieuczesanych Leca, gdy zaginął mój ukochany egzemplarz. O ulubionych książkach mógłbym tu gadać i gadać. Temat rzeka.
No to płyńmy – w końcu to blog o książkach. Zapytam konkretnie i z ciekawości. Czy Drogę czytałeś już rodzicem będąc? I czy masz też na koncie nowsze Stephensony?
Nie, Drogę czytałem jakoś wkrótce po polskiej premierze, nie było jeszcze filmowej okładki tylko taka niebieska z drzewami. Do zostania ojcem brakowało mi kilku lat, po prawdzie to w ogóle wtedy o tym nie myślałem, nie widziałem się w tej roli. Nie mogłem wówczas zrozumieć fenomenu miłości jaką darzy się swoje własne dziecko. Wydaje się zresztą, że nikt, zwłaszcza facet, nie jest w stanie wyobrazić sobie takiego uczucia, dopóki jego pierworodne dziecko nie znajdzie się po raz pierwszy w jego ramionach. Po prostu trzeba to przeżyć. Dlatego też wówczas ten wątek relacji ojca z synem mnie trochę drażnił. Ja sam wychowałem się praktycznie bez udziału ojca i taka bezgraniczna, granicząca z obsesją miłość i troska jaką główny bohater Drogi darzył swego syna wydawała mi się jego słabością i była trochę irracjonalna. I tak było, ale to był piękny pokaz humanizmu w najczystszej postaci. Dziś dla mnie zachowanie absolutnie zrozumiałe, wówczas jednak nie to wywarło na mnie największe wrażenie w tej powieści. To brutalny realizm świata przedstawionego, sposób narracji i ten mityczny „klimat” powieści wbiły mnie w fotel, a konkretnie to w łóżko. Ale domyślam się do czego zmierzasz tym pytaniem. Dziś pewno ponowna lektura Drogi niosła by ze sobą dodatkowy ładunek emocjonalny, książka nabrałaby nowego znaczenia w związku z dodatkowym kontekstem jaki nabyłem.
I tak jest z większością lektur. Wraz z wiekiem, z nabywaniem dodatkowych doświadczeń zmienia się percepcja danej powieści, książki odczytuje się na innych płaszczyznach, zyskują nowe znaczenia, odkrywamy je właściwie na nowo, nagle rozumiemy te wszystkie metafory i alegorie które kiedyś były dla nas niejasne, albo w ogóle ich nie zauważyliśmy, bowiem tekst zdawał nam się być dość dosłowny. Ale to też działa w drugą stronę i książki, które za młodu uważaliśmy za genialne, po ponownej lekturze po kilkunastu latach wywołują u nas uczucie zażenowania. Chyba każdy z nas ma takie doświadczenia. Sztandarowym przykładem jest tu Mały książę, ale ja na przykład coraz więcej odkrywam w twórczości Stanisława Lema, którego uważam za absolutny nr 1 jeśli chodzi o polskich pisarzy. Z drugiej strony przeczytałem ostatnio też ponownie dwie powieści Grahama Mastertona i nie mogę się nadziwić, że 20 lat temu był to dla mnie przez pewien czas jeden z najlepszych twórców i to nie tylko grozy. Aż boję się niszczyć inne wspomnienia z dzieciństwa. A co do Stephensona – oprócz wspomnianych czytałem też monumentalny cykl barokowy, który także bardzo miło wspominam (mimo wielu dłużyzn) oraz powieści Zamieć i Zodiak. Na półce czekają te nowsze opasłe tomiszcza Readme, 7EW i D.O.D.O, kupuję na bieżąco bowiem MAG ma niebezpieczną tendencję do nie robienia dodruków wielu ze swoich powieści i dość szybko ich nakład ulega wyczerpaniu. Ale przeczytać ich nie miałem jeszcze okazji, choć kuszą mnie bardzo. Ja mam już potwornie wielką „kupkę” wstydu, która zamiast maleć wciąż mi rośnie. Czytam „nasze” książki, nadsyłane do nas propozycje wydawnicze, książki które rozważamy jako wznowienia – a czasu na czytanie dla przyjemności mam coraz mniej.
Przejrzałeś mnie w temacie Drogi. Ja czytałem to samo wydanie, ale przy tym właśnie pierwszym czytaniu byłem już tatą. I przyznam szczerze, że w pewnym momencie musiałem się emocjonalnie odciąć. Zbyt trudno było mi czytać. Ładunek był zbyt duży. Ja jestem do przodu o Reamde, ale nie czytałem Zodiaka. D.O.D.O czeka na półce. Uwielbiam Peanatemę i Cykl Barokowy, ale Reamde nawet mnie nieco zmęczyło.
Nie tylko Ty straszysz mnie tą nijakością Reamde, ale tym bardziej pójdzie na pierwszy ogień w celu weryfikacji. Cóż – nie ma zbyt wielu autorów, którzy piszą same doskonałe książki, zawsze któraś musi być z tego czy innego powodu słabsza, zwłaszcza jeśli ma się ich w dorobku kilkanaście. Ale wątpię aby Stephenson napisał naprawdę słabą powieść, co najwyżej słabą jak na niego. Droga jest jedną z tych powieści do których na pewno jeszcze wrócę, na stare lata i jestem przekonany, że wywrze na mnie jeszcze większe wrażenie. W ogóle to zazdroszczę ludziom, którzy mają czas wracać do ulubionych powieści. Jak choćby legendarny Christopher Lee, który podobno co roku odświeżał sobie Władcę Pierścieni – ja też miałem taki okres z Tolkienem, ale trwało to 3 lata, pomiędzy 14 a 16 rokiem życia. Choć marzy mi się, że za dwa – trzy lata będę mógł zacząć moim szkrabom go czytać. Póki co preferują mniej wyszukane lektury.
W każdym razie, już w liceum stwierdziłem, że jest tyle nieprzeczytanych jeszcze przeze mnie książek, że trochę szkoda mi czasu na powtórki i teraz zdarza mi się to naprawdę incydentalnie, zazwyczaj przy okazji nowego wydania. Dość regularnie uzupełniam w o nie domową biblioteczkę – kupuję książki, które kiedyś czytałem i mi się spodobały, ale były albo pożyczone od znajomych albo z biblioteki. I czasem nawet je wówczas czytam, choć nie wszystkie. Taka mania kolekcjonowania. Ja po prostu lubię mieć ulubione powieści, nie wspominając już o tym że nie znam lepszego sposobu na dekorację pokoju, jak półki uginające się pod ciężarem książek, płyt i gier. Na wiosnę czeka mnie nie lada wyzwanie ciesielsko-inżynieryjne, bowiem rozbudowa systemu regałów stała się u mnie naglącą koniecznością. Kiedyś być może będę żałował takiej akurat lokaty kapitału, ale póki co zabezpieczam sobie źródło rozrywki na czas emerytury, kiedy na dobra kultury mnie nie będzie stać.
Wspominasz jednak o braku dodruków… Czy są jakieś inne praktyki i przypadłości wydawnicze, które działają Ci na nerwy?
Hmm… Tu się jakoś specjalnie wyróżniać nie będę – nie przepadam za okładkami filmowymi, choć jako pracownik wydawnictwa i to z działu marketingu, nie mogę nie doceniać ich wpływu na sprzedaż. Choć z drugiej strony to jest dość ciężko weryfikowalne – czy dany tytuł sprzedawał by się przy okazji premiery filmowej równie dobrze, gdyby okładką z nią nie korespondował? Taki delikatny eksperyment w tym zakresie trochę bezwiednie wykonaliśmy przy okazji pojawienia się serialu Terror. Już nie chcę tu wchodzić w historię tej naszej okładki serialowej, dość wspomnieć, że jej pojawienie się wywołało zdecydowanie największy kryzys PR-owy w mojej karierze, ale tak się złożyło, że w czasie gdy serial wszedł na antenę, a wersja z serialową okładką trafiła do księgarń były w nich całkiem spore zapasy „starego” wydania. No i te wcale nie małe resztki dosłownie zniknęły w przeciągu paru dni, podobnie jak nasze zapasy, a „nowa” wersja tak sobie radziła. Dopiero jak rynek został wyczyszczony , to ruszyła sprzedaż wersji „filmowej”. Inna rzecz, że poza grafiką okładkową, ta filmowa miała twardą oprawę, a „stara” miękką co przekładało się na cenę. Tak czy inaczej myślę, że w takim globalnym ujęciu, brak filmowych okładek nie zaszkodziłby specjalnie ekranizowanym powieściom.
Co jeszcze mnie wkurza? Ostatnio poczułem się oszukany przez skądinąd cenione przeze mnie wydawnictwo Albatros. Chodzi mi o nowelkę Uniesienie Kinga, króciutkie to to było, marginesy olbrzymie, pełno pustych stron, jakieś badziewne rysunki, a koniec końców tego pompowania wyszło im 170 stron, bardzo przeciętnego, nie dorastającego do pięt najlepszym w dorobku tego lubianego bardzo przeze mnie autora. I to za 22 zł bo tyle wydałem na tę książeczkę. Zazwyczaj nie żałuję pieniędzy na książki, nawet jak są w moim odczuciu słabe – chciałem mieć, kupiłem, okazało się niesatysfakcjonujące – trudno. W restauracjach też nie zawsze wiesz czego się spodziewać. Ale tu poczułem się po prostu naciągnięty – ten tekst znaleźć się powinien w jakimś zbiorze opowiadań. Podobne odczucie naciągania mam gdy ewidentnie widać, że wydawca poskąpił na redakcję i korektę. Jeszcze rozumiem, że redaktor był słaby, albo autor na tyle uparty i pewny swej nieomylności, że poprawki redakcyjne odrzucał. Ale już błędów językowych, składni, interpunkcji, ortografii wybaczyć nie mogę. Ja też walę mnóstwo byków jak to się kolokwialnie mówi, ale po to jest wymyślona funkcja korekty, aby książki świeciły przykładem poprawnej polszczyzny, aby były swego rodzaju odtrutką, równowagą dla łamiących wszelkie zasady publikacji internetowych. Naprawdę zatrudnienie korektora to nie jest jakiś gigantyczna składowa kosztów produkcji książki i nie rozumiem pomijania tej praktyki.
Jako czytelnika już w miarę zaprawionego w bojach z literaturą razi mnie też promowanie przez wydawców lekkich, łatwych i przyjemnych książek czy wręcz wyrobów książko-podobnych. Nie chcę się tu zagłębiać w dyskusję na temat czynników kształtujących literackie gusta polaków, ale do tego, że w plebiscytach popularności takich jak Bestsellery Empiku czy Książki Roku Lubimyczytac.pl wygrywają w dużej mierze książki po prostu słabe, w dużej mierze przyczynia się polityka wydawców promujących te, a nie inne tytuły. Jest też coś co troszkę martwi mnie jako pracownika wydawnictwa, który ma wpływ na politykę wydawniczą. Otóż do czego już doszliśmy – znani jesteśmy z mistrzowskiego odgrzewania kotletów. Wspominane już Na południe od Brazos, Terror ale też Upiorna opowieść Strauba, Inwazja porywaczy ciał Finneya, Egzorcysta Blatty’ego nie mówiąc już o całej plejadzie klasyków – czyli to z czego Vesper słynie wśród wielbicieli dobrej literatury – to odgrzewane kotlety. Bardzo elegancko, z chrupiącą panierką, świetnie przyprawionych, ale jednak odgrzanych. I takich kotletów, godnych odgrzania jest cała masa. Niestety część, a właściwie część praw do nich jest „kiszona” przez wydawnictwa, które nie kwapią się do ich wydania, bo z tych czy innych przyczyn nie pasuje im do planów wydawniczych. A nawet jak licencja im wygaśnie, to przedłużają ją choć w dalszym ciągu nie mają zamiaru ich wydać. Czasem też boli mnie jak inne wydawnictwa, które uprzedziły nas, lub zwyczajnie przelicytowały naszą ofertę na jakiś warty odkurzenia tytuł, wydają go potem w sposób dalece odbiegający od naszych standardów. Ale to już takie prywatne refleksje – po prostu wiem, że wydalibyśmy ten czy inny tytuł lepiej.
Mnie te filmowo-serialowe okładki nie wadzą jakoś specjalnie – bardziej irytuje mnie nagła zmiana formatu albo też stylu okładek. Mam na przykład dwa pierwsze tomy cyklu Bena Aaronovitcha od MAGa, ale następne jak już kupię w oryginale, bo reedycja i następne mają już inne. Pewnie w tle były jakieś kwestie prawo-autorskie, ale i tak kwas pozostał. A co do kotletów… Cóż, lepszy taki kotlet niż miałka papka. Przypuszczam zresztą, że zdobywanie nowych autorów jest przedsięwzięciem jeszcze bardziej problematycznym.
Mnie osobiście właśnie mniej irytują te zmiany edytorskie, wszak najważniejsza jest treść, oprawa i format to koniec końców tylko miły dla oka dodatek. Dla jednych bardziej istotny dla innych mniej. Jednolite serie fajnie się na półce prezentują, ale mnie nie razi jak każdy tom jest „od czapy”. Choć czasem nie rozumiem skąd to wynika. U nas raczej byłoby to nie do pomyślenia. Jeśli już decydujemy się jakąś serię kontynuować to nie wyobrażam sobie abyśmy zmieniali jej szatę graficzną. Choć nie – biję się w pierś bo właśnie przypomniałem sobie, że mieliśmy taki przypadek. Wydajemy taką, skądinąd świetną, serię młodzieżówek nie koniecznie dla młodzieży pt. Flawia de Luce. Pierwszy tom wyszedł z oryginalną okładką, już nie pamiętam czy brytyjską czy kanadyjską, a może jeszcze jakąś inną. W każdym razie książka sprzedawała się bardzo dobrze i po jakimś czasie szykowaliśmy dodruk. W międzyczasie pojawiło się niemieckie wydanie z bardzo klimatyczną, taką „Rodzino-Adamsową” okładką, którą wszyscy w wydawnictwie byli zachwyceni. Kupiliśmy więc licencję na tę grafikę i dodruk wyszedł już w nowej. I tak braliśmy od Niemców (a właściwie nie stricte od Niemców, bo za jej projektem stał włoski grafik, ale zabij mnie – nie pamiętam jego nazwiska) okładki do każdego kolejnego tomu. Aż tu nagle szykujemy ósmy tom, zaglądamy do Niemców, co tam im tym razem Włoch przygotował, a tu jakaś totalnie (przepraszam za wyrażenie) „z pupy” okładka, nijak nie pasująca do reszty. Co więcej widzimy, że zmieniają całą szatę graficzną. Pytamy o co chodzi, okazuje się że już z Włochem nie współpracują. No nic – skontaktowaliśmy się z rzeczonym Włochem, a on że owszem chętnie dla nas przygotuje okładkę do kolejnego tomu, ale po pierwsze potrzebuje na to parę miesięcy (których za bardzo nie mieliśmy, bowiem tradycyjnie wydajemy Flawię na Targi w Krakowie w październiku), a po drugie – rzucił kwotę na którą absolutnie nas nie było stać. Ostatecznie dogadaliśmy się z nim w ten sposób, że za drobną sumę kupiliśmy od niego prawa do wykorzystania jego pomysłu i szukaliśmy kogoś kto by dla nas przygotował okładkę w podobnym stylu. Znaleźliśmy Martę Kostur, która z postawionym przed nią zadaniem poradziła sobie znakomicie i Trzykroć wrzasnął kocur szary ma jedną z lepszych okładek w tej serii. Czyli jednak da się zachować spójność serii.
Na koniec zaś mam pytanie hipotetyczno-literackie. Gdybyś miał możliwość zaproszenia na kawę/wino/wódkę dowolnego autora, żyjącego lub i nie, to kogo byś wybrał?
Hmm… to bardzo trudne pytanie, bo de facto sprowadza się do wybrania jednego autora, który de facto byłby moim ulubionym. Naprawdę nie jestem w stanie tak tego doprecyzować, myślę nawet że z wyborem pięciu, dziesięciu ulubionych miał bym problem. Ale jeśli już miałbym taką daną od losu okazję i do takiego spotkania miało by rzeczywiście dojść, to na pewno wybrałbym jakiegoś rodaka. Jeśli już miałbym okazję z kimś pogadać to nie wyobrażam sobie aby ograniczał mnie język, a niestety jestem lekko upośledzony lingwistycznie i swobodnie porozumiewam się tylko językiem ojczystym. Moim ulubionym polskim pisarzem jest Stanisław Lem, ale obawiam się że jakbym stanął z nim twarzą w twarz to zwyczajnie zabrakłoby mi języka w gębie. Ja już z natury jestem nieśmiały, a perspektywa rozmowa z legendą i to w dodatku z osobą obdarzoną tak wspaniałym i światłym umysłem totalnie by mnie sparaliżowała i żadna ilość wódki by mi nie pomogła się rozluźnić. Bardzo szanuję też twórczość Wiesława Myśliwskiego, ale i w tym przypadku mam wrażenie, że nie byłbym w stanie wymienić z nim więcej niż kilka kurtuazyjnych zdań. Postawiłbym więc na kogoś kto wydaje mi się bliższy pospólstwu i zaprosiłbym na wódkę, najlepiej w jakimś zadymionym i obskurnym warszawskim barze, Leopolda Tyrmanda i pogadałbym z nim o Złym, a jakby do tego napatoczył się tam Stanisław Grzesiuk w towarzystwie K.I. Gałczyńskiego to już w ogóle mógłby być bardzo miły wieczór.
Wylewny trafił mi się rozmówca, prawda? A i rozmowa, według mnie, bardzo ciekawa. No… dobrze, może nie tyle rozmowa, co wypowiedzi Bartosza. Poruszył tu wiele tematów, o które i ja zahaczam we wpisach, a do tego pokazał nieco „bebechów” wydawniczych.
Wyszedł na szary dzień, stanął i przez ułamek sekundy zobaczył cała prawdę o świecie. Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce.
[Cormac McCarthy, Droga]
piotr (zacofany.w.lekturze)
Seria o Flawii faktycznie ma świetne okładki, bo amerykańskie są ohydne na przykład, a zastępstwo w najnowszym tomie dało radę 🙂 Ale marudy (nie będę pokazywał palcem) i tak narzekają, że w piątym tomie na grzbiecie brylancik za nisko 🙂 Gorzej, że tłumacze się wiele razy zmieniali, przy czym najnowszy jest chyba najlepszy.
Agnes
Czuję się jakby wytknięta palcem. Jednakowoż obwieszczam, że zmądrzałam i już się nie czepiam. Całość robi wrażenie i tak ma zostać. BTW, Włoch to Iacopo Bruno (nie no, nie pamiętałam, zajrzałam do własnej notki na blogu i sprawdziłam).
Co do samego wywiadu: określiłabym go mianem „takie mają być wywiady, żeby chciało się je czytać w całości”.
Ach, aż mi się przypomniało, jak ja czytałam to Brazos, trzy razy zaczynałam, zawieszałam się na pięćdziesiątej stronie i tych nieszczęsnych niebieskich świniach i dalej ani rusz. Michał mnie popchnął mocniej i w końcu pooooszło.
Świetny tekst, panowie, Qbuś i Bartek!
piotr (zacofany.w.lekturze)
O, uderz w bloga, a winni się znajdą 😀
Nie wiem, o co chodzi z tym wolnym rozbiegiem z Brazos, mnie wchłonęło po pierwszych paru zdaniach i nie puściło. Niestety Michał napisał za dobre posłowie i teraz nie mam co napisać w recenzji 😛
Agnes
Okazałeś się po prostu kompatybilny z tym westernem, szczęściarzu.
Ja męczyłam się z książką, którą w końcu musiałam oddać, potem czytałam z czytnika (to nie było dobre, zaprawdę), ale efekt był powalający.
piotr (zacofany.w.lekturze)
Całkiem możliwe, że kompatybilny. Się wcześniej naczytałem paru opinii, że najpierw się rozkręęęęęca, a potem nie wali na kolana, ale szczęśliwie to nie ten przypadek 🙂
pozeracz
Zgłaszam się w kompatybilności. Początek może rzeczywiście nie miał szaleńczego tempa, ale mnie chwyciło od początku za sprawą klimatu i postaci.
piotr (zacofany.w.lekturze)
Tam nigdzie nie ma szaleńczego tempa (sprawdzić, czy nie scena mordobicia w miasteczku). To się ciągnie jak Nad Niemnem i dlatego uwielbiam 🙂
pozeracz
Prawda. Źle to wyraziłem zupełnie. Tempo skacze momentami, ale za napięcie rośnie i bez tego tempa.
Bazyl
Ale, o dziwo, nawet te wielokrotne zmiany tłumaczy nie wyszły serii bardzo na złe. Choć nie powiem, że jednolitość w materii byłaby mile widziana 🙂
piotr (zacofany.w.lekturze)
Zważywszy skoki jakości oryginału, to kwestia tłumaczeń jest najmniejszym problemem tego cyklu 🙂 Ale najnowszy tłumacz wydaje się najlepszy.
Bazyl
Jak seria jest ulubiona, to się nie zwraca na pewne rzeczy uwagi. Albo może inaczej, zwraca, ale przymyka oczy i udaje, że i tak jest przecież pięknie 😛 Ze skoków jakości, to tylko przeflancowanie bohaterki z rodzimego gruntu uważam za pomysł chybiony. Szkoda, że ta akcja pochłonęła cały tom 🙁
piotr (zacofany.w.lekturze)
No nie do końca jest tak, że się udaje. Raczej się wybacza i czeka na dalszy ciąg 🙂
Bazyl
Kredyt zaufania odgrywa rolę niebagatelną i, w moim przypadku, trzeba naprawdę duże złej woli ze strony autora, żeby mnie od ciągu dalszego odstręczyć. Twórcy Flawii się akurat nie udało i z niecierpliwością czekam na kolejny tom 🙂 A kiedyś zrobię sobie maraton 😀
piotr (zacofany.w.lekturze)
Bo jemu się udało, paparuchowi jednemu, stworzyć świetną bohaterkę. Nie Flawii wina, że autor nie dorósł do swojej bohaterki i nie umie jej zapewnić takiej oprawy, na jaką Flawia zasługuje 😀
Bazyl
Wiesz, ciężko w jednym, raczej niewielkim Buckshaw o ciągle nowe dekoracje, ale autor robi co może. A to tabor, a to filmowcy. Aż w końcu, chyba w akcie desperacji, ta cholerna zagranica 🙁 Mnie w tomie, na który psioczymy brakło najbardziej postaci z matecznika Flawii i tego autorowi nie wybaczyłem 😛
pozeracz
Tak się panowie rozpisujecie z werwą, że aż nabieram chęci, by sięgnąć.
piotr (zacofany.w.lekturze)
@Bazyl Agacie Christie się udawało z panną Marple 😛 Bradley niech trochę bardziej w obyczaj skręci.
@Pozeracz Myśmy z Bazylem już niejednego i niejedną na Flawię nawrócili 🙂
Bazyl
Sprawdź pierwszy tom. Flawię albo się kocha albo … nie kontynuuje znajomości 🙂
piotr (zacofany.w.lekturze)
Sprawdź po angielsku, bo tłumaczenie Polaka jest, łagodnie mówiąc, niedoredagowane.
pozeracz
O, dobrze wiedzieć. Ej, zaraz, zaraz. Czy ja dobrze widzę, że pierwszy tom po polsku to „Zatrute ciasteczko”, a in English to „The Sweetness at the Bottom of the Pie”?
piotr (zacofany.w.lekturze)
Dobrze widzisz. Tytuły pochodzą w wierszy cytowanych na początku każdej książki i tu pewnie wyszło „Zatrute ciasteczko” 🙂
pozeracz
Ach, wszystko jasne. W takim razie translatorskie czepialstwo mogę odłożyć na półkę.
Katarzyna Abramova
Rany, panowie, tak się nie robi. Jest 5.30 i od pół godziny powinnam kończyć zlecenie, a siedzę i Was czytam. I kawa już wypita, i trzeba zrobić drugą 😛
A poważnie, świetny wywiad 🙂 Vesper i pan Bartek to moi ulubieńcy już od dawna. Najwięksi rynkowi giganci powinni brać z nich przykład, jak wydawać książki, jak o nich rozmawiać i jak je promować.
pozeracz
Zlecenie o 5:30? Czyżby tłumaczenie? 😉
Zdecydowanie się zgadzam – dbają o wydania jak mało kto.
Katarzyna Abramova
Blisko, też słowo pisane 😉
I to procentuje, bo nawet jak czasem trafi im się coś słabszego, to kojarzą się przede wszystkim z wysoką jakością. Szkoda, że w tym samym czasie wielu innych jedzie po najniższych kosztach i ma czytelnika w niespecjalnie głębokim poważaniu.
pozeracz
Cóż to słowo pisane w ma sobie, że snu tyle zabiera? 😉
Katarzyna Abramova
Niespecjalnie warte powszechne uwagi, bo parę tekstów na zlecenie 😉
Ten sen to raczej zabierają dzieci (własne) i klasówki (obce, bo przytargane ze szkoły), więc na inne rzeczy czas jest już tylko z rana 😉 Bardzo rana 😀
pozeracz
Dobre teksty na zlecenie nie są złe. U mnie klasówek nie ma, ale dzieci zdecydowanie sen podkradają.
tanayah
Wywiad naprawdę świetny! Nawet nie wiem, kiedy go przeczytałam, a do krótkich bynajmniej nie należy. Brawa dla Panów! 🙂
Wiele ciekawych aspektów tu poruszyliście. Odwołam się do ocen wystawianych przedpremierowo (czyli w domyśle: przez ludzi mediów i blogerów): faktycznie jest zauważalne to, o czym wspomina Bartek, tj. najpierw zwykle same entuzjastyczne oceny, potem, po premierze, nagły spadek średniej. Chcę wierzyć, że tu jednak w większości działa ten mechanizm, że danego autora do recenzji biorą w większości blogerzy lubiący jego i jego styl, i stąd te wysokie noty (które potem rynek weryfikuje)…
Bartek, ja tam lubię ten Twój „niemarketingowy” sposób bycia, niewciskanie kitu i niegadanie gładkimi frazesami, typowe dla „zawodowych” pracowników PR-u. Fakt, na szczęście dla Ciebie, zwykle kontaktujesz się z blogerami via mail, bo (co wiem po kilku rozmowach z Tobą przy okazji targów książki tam i ówdzie) poker face faktycznie nie posiadasz 😀 Ale powtarzam, dla mnie to atut, dla Ciebie pewnie czasem trudność.
No i teraz nucę sobie: „Pewnie nie wiesz, ale mam to po komunie: gawiedziowstręt, źle się czuję w tłumie” 😀 Nanana 😀
piotr (zacofany.w.lekturze)
„Chcę wierzyć, że tu jednak w większości działa ten mechanizm, że danego autora do recenzji biorą w większości blogerzy lubiący jego i jego styl, i stąd te wysokie noty (które potem rynek weryfikuje)…”
Hmmm… Nie. Szczególnie jeśli mamy do czynienia z debiutem 😛 Ja już od dawna przeczekuję pierwszą falę opinii i czekam na recenzje ludzi, którzy kupili daną książkę za własne pieniądze 😀
tanayah
No tak, w przypadku debiutu to nie działa 😀 Ale jeśli patrzę na opinię o książce autora, który ma ich już na koncie np. 10 (lub więcej) to można tak domniemywać 😉
Aha! Zapomniałam dopisać, że miałam dokładnie to samo, co większość osób, z Brazos. Czytam, czytam i myślę sobie: kurde, no i gdzie niby ten geniusz? Po czym… Scena przy przeprawie przez rzekę (mówiąc oględnie) i orientuję się, że mam mokre oczy i jestem totalnie wciągnięta w tę historię. I potem już byłam kupiona!
piotr (zacofany.w.lekturze)
Jako naczelny cynik blogosfery będę w tej kwestii nieprzejednanie cyniczny 😀
tanayah
Ależ proszę bardzo 😀 Sama nie ufam tym pierwszym opiniom, zresztą w ogóle opiniom mało kogo ufam, o ile nie jest to sprawdzona osoba (tzn. sprawdziłam, że a) nie wciska kitu, b) mamy podobny gust książkowy).
pozeracz
Według mnie to bardzo rozsądne i zdrowe podejście. Z czasem człowiek sobie wypracowuje pewne rozpoznanie tego, z kim ma zbieżne gusta albo zwyczajnie czyim opiniom zaufać może, nawet gdy nie do końca zgodne są.
piotr (zacofany.w.lekturze)
Tak właśnie. A i tak najlepiej ufać sobie 🙂
piotr (zacofany.w.lekturze)
@Tanayah A potem socjolodzy narzekają, że Polacy nie ufają sobie nawzajem 😀
pozeracz
Ciekawie, czy socjologowie ufają innym socjologom…
piotr (zacofany.w.lekturze)
Wątpię 🙂
pozeracz
Nie do końca wiem, czemu, ale przypomniała mi się (nie)sławna swego czasu reklama Coca-Coli o tym, że przyjaciołom się UFO 😉
tanayah
@pozeracz Tak, tak, Flawię czytać, popieram szanownych przedmówców 😀
pozeracz
A tak z ciekawości – ja Ty na nią trafiłaś?
tanayah
Bartek Zujewski mi zaproponował w mailingu Flawię. To był wtedy bodajże 4 tom i on go promował, a że ja nic jeszcze nie czytałam to umówiliśmy się, że wyśle mi wszystkie części 😉 Co ciekawe, za pierwszym tomem nie zaskoczyło, ale już od drugiego była miłość.
pozeracz
No ładnie, ładnie. Skuteczny promotor z tego Bartosza 😉
Ambrose
Uf!, chciałoby się napisać. Rozmowa długa, ale bardzo, bardzo ciekawa, którą przeczytałem z zainteresowaniem i przyjemnością. Znakomity interlokutor Ci się trafił – ten epizod z pracą w sklepie z płytami od razu skojarzył mi się z Philipem K. Dickiem.
Bardzo spodobało mi się dosadne stwierdzenie, że obecnie wydaje się sporo, ale rzesza tytułów to zwyczajna makulatura, tyle, że dobrze zareklamowana. Pod tym względem też mam bardzo zbieżne zdanie, tzn., że masa jest średnich książek, które wciska się jako literackie szczyty. I w pełni zgadzam się z „dziwnym” trendem, że „recenzje” przedpremierowe to nierzadko pochwalne peany i marketingowe pustosłowie.
W punkt jest też opinia na temat okładek filmowych – ja również ich nie znoszę. Dlatego tym bardziej zaciekawiło mnie spostrzeżenie, że być może taka okładka w żadnej mierze nie podbija sprzedaży – super gdyby dowiedzieli się o tym inni wydawcy 🙂
pozeracz
Właśnie, ciekawy był ten epizod z okładkami filmowymi. Ja osobiście nie mam aż wiele przeciwko – u mnie to dużo zależy od samego filmowego plakatu/fotomontażu, niektóre z nich po prostu nieźle się prezentuję. Ale widać opór wśród czytelników jest. Choć to pewnie zależy od książki/wydawnictwa – w niektórych takie okładki mogą pewnie działać pozytywnie.