Czytelnik bywa ze mnie niekonsekwentny. We wstępie do recenzji Wiru wspominałem, że mimo zwyczajowych obaw do lektury przystępowałem ze spokojem ze względu na zaufanie, którym darzę autora. Estyma ma zmianie nie uległa, tom drugi serii mnie pochłonął, a i tak rozpoczynałem czytanie zwieńczenia trylogii z delikatną bojaźnią. Poniżej zaś przekonacie się, czy Behemot na takie przeczucia sobie zasłużył.
Pięć lat temu Lenie Clarke miała rachunki do wyrównania i prawie zniszczyła świat. Lecz w międzyczasie dowiedział się, że jej destrukcja motywowana była oszustwem. Teraz na dnie Oceanu Atlantyckiego ukrywają się jej podobni, ryfterzy, oraz korpoliderzy, przez których wszystko się zaczęło. Nie mogą się jednak ukrywać wiecznie: coś ich śledzi wśród pozbawionych światła klifów i rowów Grzbietu Śródatlantyckiego, a kruche zawieszenie broni między dwoma grupami wisi na (zakrwawionym) włosku. Konsekwencje przeszłych grzechów zbliżają się nieubłaganie aż samego dna świata, a Lenie Clarke musi w końcu stawić czoła bałaganowi, który popełniła. Odkupienie nie przyjdzie łatwo…
Zgodnie z konwencjonalną logiką cykl fantastyczny powinien nabierać rozmachu wraz z częściami, lecz Behemot to — zwłaszcza na początku — powrót do skali znanej z tomu pierwszego. Rozbita na dwa obozy Atlantyda mieści co prawda znacznie więcej osób niż stacje Beebe, ale klaustrofobiczna atmosfera i poczucie ciągłego zagrożenia są nadal obecne. A choć do emocjonalnie pokręconych, psychopatycznie zmanipulowanych ryfterów dokoptowano pozornie „normalniejszych” korpoludków, to obie gromady są bezwzględne i potworne na własne sposoby. W drugiej połowie (ciekawostka: w USA początkowo wydawcy wymusili rozbicie na dwie osobne powieści i dopiero z czasem Watts dopiął swego) czynnik klaustrofobiczny zanika, ale kameralność się nasila.

Lepsze nowe czy stare?
Zmiana (i to chyba bardziej znacząca) zachodzi także na polu akcentów i tonów. Peter Watts nie jest co prawda znany z nadmiernego optymizmu (patrz na przykład: Odtrutka na optymizm) i wiary w człowieka, ale finał trylogii to najbardziej przygnębiająca i odzierająca ze złudzeń sekwencja jego autorstwa. Już dwie poprzednie części potrafiły dać po trzewiach, ale tu Kanadyjczyk wyprowadza ciosy nokautujące. W przypadku jednego z bohaterów i opisu jego skłonności można wręcz oskarżyć pisarza o nadmierne, okrucieństwo. Niemała część czytelników stwierdzi po lekturze, że deprawację Achillesa dało się ukazać bez uciekania się do literackiego wcielenia torture porn. Można co prawda argumentować, że autor większe krzywdy czynił swoim postaciom na poziomie psychologiczno-kreacyjnym, lecz jest pewna różnica pomiędzy (nie)dopowiedzeniem poza marginesem, a wysoce sugestywnymi opisami.
Powyższe zastrzeżenie tym bardziej daje się we znaki, że ogólnie kreacja postaci wypada zdecydowanie pozytywnie. Behemot stanowi bowiem nie tylko dopełnienie fabuły, ale i koniec ścieżek charakterologicznych bohaterek i bohaterów. Dobrym przykładem jest tu protagonistka, która na przestrzeni trylogii przechodzi drogę od szukającej sił ofiary przez anioła zagłady aż po silniejszą (choć pogubioną) ryfterkę pragnącą odkupienia. Mile trudnym do końcowego rozgryzienia pozostaje zaś Lubin, który po usunięciu Moralniaka stanowi swoistą przeciwwagę dla sadystycznego Achillesa. Nie do końca satysfakcjonujący jest, niestety, finał. Możliwe, że rozczarowanie wywołane jest bardziej oczekiwaniami wytworzonymi w trakcie lektury reszty, ale i tak lekki niedosyt pozostaje. Solidna sekwencja scen akcji i odrobina pokaleczonego poświęcenia po prostu blednie przy ogromie reszty.
Oto paradoks serii świetnych: Behemot to najsłabsza część serii, ale i tak jest to powieść zdecydowanie przeczytania warta. Niesmaczny skręt w tereny torture porn i niedosyt pozostawiający finał nie powinny przesłaniać faktu, że jest to solidne zamknięcie jednego z lepszych cykli science fiction. Jeśli więc nie obawiacie się utraty resztek wiary w ludzką rasę (lub już dawno się pozbyliście), sięgajcie koniecznie.
Ze egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję…
Nie powinny istnieć, te demony nazywające się jej imieniem. Drapieżniki, które wytępiają swoje ofiary, nie żyją zbyt długo. Pasożyty, które zabijają swoich żywicieli, wymierają. Nie ma znaczenia, czy zwierzyna zbudowana jest z ciała, czy z elektronów, jak powiedziano kiedyś Clarke; zasady pozostają te same. W ciągu ostatnich miesięcy natrafili na kilka takich potworów. Wszystkie były zdecydowanie zbyt zajadłe, by miała dotyczyć ich teoria ewolucji.
Może po prostu idą za moim przykładem, zastanawia się kobieta. Może napędza je czysta nienawiść.
Dodaj komentarz