Przyznam się szczerze, że napisanie wstępu do niniejszej recenzji nastręczyło mi trudności niemałych. Jak się zabrać do pisania o zwieńczeniu jednolitej trylogii bez popadania w powtórzenia ani banał? Wspomnieć o dwóch wyprawach? Nawiązać jakoś do kolorów i ich mieszania? Ale przecież czerwony zmieszany z zielonym da żółty! Pozostaje jedynie autotematyczna zmyłka i szybkie zaproszenie na Błękitny Mars.
Mars dorósł — został niemal w pełni sterraformowany. Genetycznie zmodyfikowane rośliny i zwierzęta rozwijają się przy nowo wybudowanych kanałach i młodych, burzliwych morzach. Jest to politycznie niezależny, odważny, dynamiczny, nowy świat. Większość z Pierwszej Setki zginęła, a pozostali są niczym żywe mity dla marsjańskiej młodzieży. Ziemia za to zbytnio się rozrosła. Chroniczne przeludnienie, zaciekłe nacjonalizmy, ograniczone zasoby to dominanty ludzkiej kolebki. Dla zbyt wielu pozostałych Mars jest szyderczą utopią, a dla innych marzeniem, dla którego warto żyć, a może nawet umrzeć, walcząc.
Błękitny Mars stanowi dopełnienie niezwykle spójnej i konsekwentnej trylogii, a jednocześnie tych cech potwierdzenie. Przemianom ulega czwarta planeta od Słońca oraz jej mieszkańcy, a wraz z czasem płynie historia. Wiąże się to także z przesunięciem środka ciężkości motywów, ale sam styl i sposób prowadzenia fabuły pozostają takie same. Jest to jeden z tych przypadków, w których po polubieniu się z tomem pierwszym można bez wahania sięgnąć po pozostałe. Nadal bowiem mamy tu jednocześnie do czynienia z przeskokami czasowymi, niespiesznie prowadzoną akcją, ale i wydatnie drobiazgowym podejściem do opisów procesów terraformowania i ich efektów. Po trzech tomach nie sposób nie być pod ogromnym wrażeniem tego, ile pracy włożył Kim Stanley Robinson w stworzenie, przekształcanie i wtłoczenie marsjańskiego krajobrazu w fabułę. To zdecydowanie jeden z najbardziej imponujących przykładów kreacji w science fiction (i nie tylko).
Tu napomknąć należy o tym wyróżniku, którego akceptacja konieczna jest to czerpania satysfakcji z serii, a wiąże się z powyższym wysiłkiem autorskim. Błękitny Mars (podobnie jak i pozostałe kolory) w odczuwalnej części składają się z opisów wspomnianego powyżej krajobrazu. Choć akcji jako takiej nie uświadczy się tu nazbyt wiele, to postaci podróżują na potęgę po przetworzonej powierzchni. Pół żartem, pół serio rzecz można, że osoby, którym śnią się po nocach opisy z Nad Niemnem, mogą tej wyprawy nie wytrzymać. Sztuka (i życie) pustki nie znoszą, więc niedobory w zakresie tempa i akcji z nawiązką wyrównane zostają przez postaci, ich ideologie, przemiany i napięcia.
Patrząc bowiem na całość serii z perspektywy jej zakończenia, w pełni docenić można jak bardzo pasuje do niej anglojęzyczne określenie „character driven” (nieoficjalny konkurs na tłumaczenie ładne niniejszym ogłoszon zostaje). Spory między bohaterami reprezentującymi różne filozofie szeroko rozumianego rozwoju Marsa od początku napędzały fabułę i czasem przeradzały się w konflikty nie tylko retoryczne, lecz Błękitny Mars jako część ostatnia doprowadza do pewnych puent. Poczucie schyłkowości dotyczy nie tylko czytelnika, ale i tych jeszcze żyjących z Pierwszej Setki — większość z nich snuje refleksje nad relacjami, przyczynami antypatii czy też swoją rolą w losach tych społeczności. Problemy z pamięcią i zdrowiem występujące u przedłużających życie niejako wymuszają w nich przemiany i próby prawdziwego zrozumienia swych motywacji. Doskonałym przykładem jest tu relacja Saxa i Ann — niegdyś zaciekłych oponentów stopniowo (i niezgrabnie) zbliżających się do siebie. Po tym wszystkim do namysłu skłoni się i odbiorca.
Błękitny Mars to zacne i spójne zamknięcie bardzo dobrej, choć i nietypowej trylogii. Przebogactwo światotwórstwa terraformowanego idzie tu bowiem z rozbuchaniem opisowym, co niektórych odstręczyć może. Podobnie jak i niskie natężenie akcji i jej zwrotów, które z kolei zrównoważone zostaje przez dobrze napisane, zróżnicowane postaci wraz z ich przemianami i relacjami. Dla mnie zaś była to długa, lecz pouczająca i zjawiskowa podróż.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Z tego cudownego punktu obserwacyjnego, który Ann zajmowała, dzięki horyzontalnemu uwarstwieniu wewnętrznych ścian widziała mnóstwo nieregularnych szczegółów – pasy w barwach rdzy, czerni, czekolady i umbry wskazywały na odchylenia w kompozycji pokładów magmowych; niektóre pasy były twardsze od leżących powyżej i poniżej. Powstało wiele łukowatych balkonów na różnych wysokościach ściany – umiejscowionych na stoku ogromnej skalnej szczeliny, odosobnionych, wygiętych w łuki ław; na większości z nich nigdy nie stanęła ludzka stopa. Dno było nadzwyczajnie płaskie. Osuwanie się magmowej komory wulkanu, które miało miejsce około stu sześćdziesięciu kilometrów poniżej góry, musiało być niezwykle konsekwentne – następowało za każdym razem dokładnie w tym samym punkcie.
Dodaj komentarz